ANNAPURNA – ROWEROWE WYZWANIE! – część 2

Publikujemy 2 (i ostatnią) część opowieści o ezgotycznych, rowerowych przygodach.

Pierwszą część można przeczytać  tutaj /

Chamche 1385 mnpm KM 30

Kierując się wskazówkami porucznika Dana Taylora przekopuję sakwy w poszukiwaniu suchych skarpetek. W blaszaku jest ciemno i ciepło. Po pająku nie ma ani śladu, psiak jest natomiast tam gdzie był. Patrzy na mnie czarnymi oczętami i mam wrażenie, że się uśmiecha. Zwlekam się z łóżeczka, otwieram drzwi i nie wierzę – leje jeszcze bardziej. Oj bardzo ciężko zebrać się do pedałowania, mgła a może chmury nie pozwalają rozróżnić pory dnia. Jest mokro, mlecznie. Zebranie klamotów z magazynu czipsów zajmuje mi chwilę. Dwie mocne kawy, witaminy i ogień do góry.

Droga do Tai wyciska ze mnie łzy. Zresztą nie bardzo wiem czy to jest droga czy rzeka. Podjazdy po 15 i 17% a może i więcej. Zaczynają się głębokie przepaście, jest bardzo ślisko. Na chwilę zapominam o zasadzie, że zawsze powinienem być od strony ściany, nigdy przepaści… Rozpędzona i wręcz w niekontrolowany sposób podskakująca terenówka spycha mnie na krawędź.. Uffff. Cały czas mokro i zielono. Na szlaku nie ma żadnych pieszych trekerów. Ociekam wodą. Na szczęście mam wodoodporne skarpetki. Suche stopy ratują życie. Pamiętaj zawsze suche stopy, co by się nie działo i ciepła czapeczka.

Tai 1700 mnpm KM 37

Jeszcze chyba nigdy w życiu nie jechałem tak długo odcinka 7 km. Pionowa droga wypruła ze mnie flaki. Przez głowę przechodzą mi mroczne myśli. K….. jak teraz jest tak, to co będzie za 20 km. Założyłem że nockę spędzę na 2570 mnpm. Teraz to jest bardzo, bardzo daleko.

Zapomnijmy o liczbach, przewyższeniach i kilometrach. To przestaje mieć tutaj jakiekolwiek znaczenie. Zielona dżungla powoli zmienia się w sosnowe lasy. Tropikalny klimat znika. Pojawia się Podhale – takie same drzewa, taki sam zapach żywicy i mokrej ściółki. W moim sercu rozbłyska pozytywna iskra. Naparzam ile mam siły w nogach. Na uszach Iron Maiden. Zaczyna się ściemniać i do Thanchowk dojeżdżam po zmierzchu. Ledwo żyję, jestem przemoczony na wylot. Moje bagaże ważą 100 ton … W schronisku nie ma ogrzewania, zero szans na wysuszenie rzeczy. Strzepuję błoto z plecaka i spodni, wskakuję do śpiwora. Puszczam sobie audiobooka.,,Kongres Futurologiczny” Lema wysyła mnie bez zbędnych ceregieli do krainy Morfeusza.

Thanchowk 2570 mnpm 47 km

I żeby tego było mało potwornie się rozpadało. To co uważałem za problem wczoraj, problemem przestało być… Mgła lub też nisko zawieszone chmury pryskały, pluły i obrzygiwały mnie deszczem wszystkich typów. Do tego było naprawdę chłodno. Wiedziałem że będzie chłodno, ale nie wiedziałem że będzie ten okrutny deszcz. Muszę gdzieś wysuszyć rzeczy choćbym miał spędzić cały dzień nad benzynowym palnikiem, a moje rzeczy miałyby być suche tylko przez pięć minut. Moją głowę opanowała totalna żądza ciepła i suchych skarpetek. Choćby skarpetek.

Pedałuję w stronę Manangu. Droga robi się łagodniejsza, nie jest już tak pod górkę. Napotkany Kanadyjczyk mówi, że będzie OK a do Manangu nawet będę miał z góry. Jak to z góry, pytam? To nie jest dla mnie dobra informacja.

Ghayru 3730 mnpm 75 km – Manang 3540 mnpm 87 km

Przestało padać, powoli pojawiają się widoki. Ale ciężkie, ciemne chmury nie znikają z tapety. W każdej chwili może zacząć znowu.

Mam małą awarię, a następnie bardzo poważną. Pęka zapadka w piaście. Ciężki rower i te podjazdy. To było do przewidzenia. Kombinacja po Polsku, wycinam podkładki z koreczka po butelce whiskey, sprężyna z długopisu – udało się, działa, jadę dalej do Manangu. Jadę, jest prawie płasko. Na uszach gra muzyka i w sercu jakoś lżej. Może nie będzie tak bardzo źle.

Manang 3540 mnpm 90 km

Uroczy hotelik, ciepła woda w kubeczku i znowu deszcz. Z właścicielem zaprzyjaźniam się natychmiastowo, zresztą jak z wieloma osobami na szlaku. Kiwa głową: Polska Polska, choć nawet nie wie jak to powiedzieć po angielsku. Śmiejemy się, przecież ja o jego kraju też wiem niewiele a jeszcze mniej rozumiem. Ciepłe śniadanie i bułeczki z tłustym serem. Kotek w śpiworze, który grzał się od śmierdzącego Jacka. Szczery uścisk dłoni z rudym trekerem z Izraela. Mój dziadek urodził się w Krakowie, piękne miasto, byłem. Super pozytywny poranek kieruje mnie do stacji meteo u burmistrza wsi. Sytuacja nie wygląda dobrze. Przełęcz w śniegu. Amerykanie radzą mi żebym zabierał stąd swój szalony polski tyłek. Nie dasz rady … 4 dni syfu…

Wróciłem do hoteliku. Postanowiłem znaleźć jakiegoś bożka pogodowego. Zawsze można znaleźć jakiegoś, kwestia jest tylko czy się dogadamy.

Manang 3540 90 km (dzień następny)

Błękit bezchmurnego nieba. Słońce pali jak diabli. Gangapurna jest szczelnie pokryta śniegiem. Pnę się po schodach z rowerem na plecach. Pot się ze mnie leje, jestem zadowolony. Nareszcie jest ciepło a przede wszystkim nie pada. Byle wyżej do góry, tam gdzie nie ma powierza, gdzie pode mną są chmury!

Yak Kharka 4050 100 km

W nocy czułem ewidentne oznaki wysokości. Majaki i krótki oddech w umiarkowanym stopniu zaburzały mój wypoczynek. Dzisiaj w planie 800 metrów w pionie. Niby nic a jednak wysokość daje mi się we znaki. Czuję się trochę opuchnięty i pedałowanie zaczyna być ciężkie. Mam wrażenie, że w sakwach wiozę kotwice z Titanica. Absolutnie nieziemskie widoki. 30-centymetrowy single track prowadzi mnie wyżej i wyżej, po lewej dziura na kilkaset metrów. Oszołomiony obniżonym ciśnieniem powoli przesuwam się do góry. Może dziś uda się dotrzeć do High Camp, jutro Thorong La.

Thorong Pedi 4450 mnpm 105 km

Odbijam się od bazy. Ciepła herbata i jakiś gorący napój, smakujący jak środek na przeziębienie. Stoję na lądowisku dla helikopterów. Izraelska wycieczka tańczy jakiś ludowy taniec drąc się przy tym w niebogłosy.

Jest przepięknie, robię foty. Odsuwam w myślach to, że zaraz w pionie mam 400 metrów i to na przestrzeni 1,5 km. Oznacza to – rower na plecy i do góry. Słońce smaży moją skórę. Dobrze że jestem zahartowany przez saharyjskie fotony, nie spali mnie jak Szwedów, których spotkałem dzień wcześniej …

High Camp 4850 mnpm 110 km

Jest bardzo zimno. Mam na sobie wszystkie ubrania jakie zabrałem. Barometr pokazuje mi 600 hPa. Wszystko zamarza. Aparat, woda w bidonie, nie ma żadnego,nawet najmniejszego ogrzewania, dziury w dachu, w podłodze. Noc spędzam między snem a jawą. Kotłuje mi się w głowie. Wiem że zbyt szybko podjechałem i nie zrobiłem żadnej cofki. Jest mi niedobrze, zwymiotowałem, na szczęście nie do śpiwora tylko obok. Sikanie i dwójka zaczynają mi dokuczać, może się uda jakoś przespać temat.

Thorong Pass 5416 mnpm 115 km

Grzmoty, burza? Jak to możliwe, na niebie nie ma jednej chmurki? Jest pięknie i ciepło. Za High Campem byłem zmuszony chwilę poprowadzić rower. Do szczytu jest już blisko. Te grzmoty to nie burza tylko urywające się seraki. Boję się że zejdzie lawina ale o wycofaniu nie ma mowy. Walczę z zamroczeniami, stanami przedzawałowymi i brakiem powietrza. Spacer na tej wysokości nie jest niczym bardzo trudnym, jednak rower to inna sprawa, stawia opór jak grecka armia w 1940. Powoli, powoli do góry … już pode mną pół ziemskiej atmosfery i na pewno wszystkie chmury!

Wjechałem! Dałem rady! A później ze mną jeszcze 80 Polaków na rowerach! Zrobiliśmy kilka razy przełęcz, a ja sam byłem na szczycie 3 razy i to mi kompletnie wystarczy. Na szczycie zostawiłem pieczątkę United-Cyclists i odpaliłem obszar mózgu odpowiedzialny za spełnianie projektów i realizacje marzeń. Nowy program wgrany … ale o tym już niedługo.

Jeszcze Polska nie zginęła ….

Jacek Teofil Lisiecki, United-Cyclists.com