Nasz Bohater – odcinek 6

Przerzut – wpadka – więzienia – Oświęcim

Przerzut ustalony został przez granicę w Szczawnicy – w marcu. Tam też zameldował się Tadeusz – w określonym miejscu i ustalonym terminie. Początek wyprawy odbywał się bez żadnych przeszkód. Dalej los mu nie sprzyjał. Ledwie zdążył przekroczyć granicę w Szczawnicy i wszedł na teren Słowacji zatrzymany został przez tamtejszą, współpracującą z Niemcami policję. Po zatrzymaniu policja natychmiast powiadomiła placówkę gestapo w Nowym Sączu i wkrótce w Muszynie nastąpiło przekazanie Tadeusza i jego towarzyszy przez policję słowacką funkcjonariuszom gestapo. Ci przewieźli ich do swej siedziby w Nowym Sączu, gdzie przez pewien czas byli przesłuchiwani i torturowani. Tadeusz był jednak odporny. Mimo różnych metod tortur i upokorzeń nie uległ , nie zdradził nikogo i nie ujawnił powiązań organizacyjnych. Śledztwo spełzło na niczym, podjęto więc decyzję przewiezienia go do Tarnowa, gdzie osadzono w więzieniu i nadal prowadzono śledztwo. Jednakże i tu nie załamał się i nie zdradził nikogo. Uznano go więc za osobę niebezpieczną i wysłano do nowopowstałego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie otrzymał numer 329. Był jednym z pierwszych więźniów i jednym z pierwszych działaczy konspiracyjnych walczących w obozie o wolność Ojczyzny.

Po otrzymaniu informacji, że Tadeusz znajduje się w więzieniu, Roma pisała listy i wysyłała paczki do więzienia w Tarnowie oraz czyniła starania o uwolnienie narzeczonego, o czym również wspomina w swym liście do jego matki: „Już były możliwości wyciągnięcia go stamtąd, gdy pewnego dnia wywieźli ich. Nikt nie wiedział gdzie – po prostu musieli opróżnić więzienie – zrobić miejsce dla innych. Dopiero w sierpniu otrzymałam list z nowoutworzonego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu – od Tadzia, który stał się Nr 329.”

W opracowaniu „Księga Pamięci. Transporty Polaków do Kl. Auschwitz z Krakowa i innych miejscowości Polski Południowej” T.I. (Warszawa-Oświęcim 2002), na str. 96 i 97 znajduje się opis pierwszego transportu. Oto krótki jego fragment: „Punktem zbornym dla więźniów przywiezionych pierwszym transportem było więzienie w Tarnowie. Sprowadzono ich tam głównie z więzień: Montelupich w Krakowie, „Palace” w Zakopanem, „na Zamku” w Rzeszowie, z więzień w Jarosławiu, Sanoku, Nowym Sączu, w Nowym Targu, Wiśniczu Nowym. W wymienionych więzieniach i aresztach więźniowie – zwłaszcza podejrzani o nielegalną działalność polityczną i przechowywanie broni – poddani byli w czasie przesłuchań okrutnym torturom. 14 czerwca o świcie wyprowadzono więźniów przed łaźnię i po kilkakrotnym przeliczeniu uformowano 100-osobowe kolumny, po czym poprowadzono w kierunku dworca kolejowego, pod liczną i dobrze uzbrojoną eskortą policji niemieckiej. Ulice Tarnowa były puste, gdyż już wcześniej przygotowano je do przemarszu transportu. W celu zastraszenia mieszkańców Tarnowa policjanci strzelali do okien, w których dostrzegli ukryte za firanką twarze. Około godziny 9 pociąg ruszył w kierunku Krakowa. W Krakowie dotarła do więźniów wiadomość o upadku Paryża. Przygnębieni tą wiadomością, niepewni swego losu, zmęczeni tłokiem i upałem, więźniowie z rezygnacją oczekiwali końca podróży.”
Wśród nich był także Tadeusz Paulone – pod fałszywym nazwiskiem Tadeusz Lisowski z Krzywczyc k/ Lwowa.

Przyjęcie do obozu i towarzyszące mu „formalności” zapewne są znane i nie ma potrzeby ich opisywania. Dość, że po ich zakończeniu Tadeusz, jako dobrze znający język niemiecki, otrzymał funkcję „kapo” kartoflarni. Kapo w obozach niemieckich pełnił funkcję szefa, czy kierownika jednostki administracyjnej obozu. W opinii większości więźniów był to ktoś podły, wykorzystujący funkcję dla własnej wygody oraz współpracujący z Niemcami. Inaczej było jednak jeśli chodzi o Lisowskiego. W artykule pt. „Bohaterska śmierć przywódców org. Wojskowej w obozie oświęcimskim”, zamieszczonym w Ilustrowanym Kurierze Polskim, z dnia 20 marca 1947, jest także wzmianka, że Lisowski był kapo. Mówi o tym świadek z procesu Hessa – Alfred Woycicki z Krakowa: „Był on capo. Nazwa ta, która stała się uosobieniem czegoś nikczemnego, tutaj znalazła swoje najszlachetniejsze uosobienie.”
„Kartoflarnia”, w której pracował Lisowski – Paulone, zajmowała się magazynowaniem, obieraniem i wydawaniem ziemniaków dla potrzeb kuchni obozowej. Ilość więźniów zatrudnionych w kartoflarni była różna – w zależności od ilości więźniów w obozie. W pewnym okresie wynosiła ona nawet 250 osób. Praca w kartoflarni była stosunkowo lekka a co najważniejsze – „pod dachem” – tak pisze w swym liście p. Roma.

Po otrzymaniu w 1941 wiadomości, że Tadeusz trafił do Oświęcimia, narzeczona znów podjęła starania o jego uwolnienie, o czym pisze w cytowanym liście: „Zaczęłam więc starania, woziłam mąkę i różne produkty co dwa tygodnie do Krakowa, aby za każdym razem dowiedzieć się, że już niedługo. Tak się ciągnęło pół roku i gdy już zaczęłam tracić nadzieję, że to przyniesie skutek, całe biuro zostało zamknięte. Okazało się, że była to szajka oszustów, która na spółkę z Niemcami wyłudzała od ludzi pieniądze. Biedniejsi, jak ja, niewiele stracili, ale bogatsi popłacili do 200.000 zł. I tak rozwiała się jeszcze jedna nadzieja.” Pani Roma jednak nie zrezygnowała i przystąpiła do dalszych działań: „Wyszedł wreszcie z obozu jeden pan (złapany na ulicy). Polak, brat jednej Volksdeutscherki (Polka, która przyjęła obyw. Niemieckie), która pracowała w Starostwie w Dębicy i była narzeczoną wysokiego urzędnika policji niemieckiej, a którą przez pracę w Zarządzie gminy znałam. Zaraz, gdy go złapano napisałam do Tadzia, że bardzo pozdrawia go p. Jóźlik Niedziela. Ponieważ on takiego pana nie znał, zrozumiał, że ma go tam szukać. Gdybym napisała inaczej, cenzura byłaby to wycięła, a jemu – nie mnie – za karę coś okropnego wymyśliła. Tylko w ten sposób było to możliwe. Jak się później dowiedziałam Tadziu od razu rozpoczął poszukiwania. Znaleźć kogoś w tłumie 66.000 numerów, to jednak było sztuką. Nie mniej jednak Tadzio, który był starszym wypytywał się wszędzie o kogoś takiego. I wreszcie dowiedział się, że taki pracował przy budowach (był z zawodu sędzią) , ale jest obecnie chory na tyfus. Idzie więc do niego, sprawdza czy nazwisko się zgadza i mimo iż tamten był prawie nieprzytomny rozpytuje go. Naturalnie tamten mnie nie znał, ale po długich gadaniach porozumieli się na tyle, że p. Niedziela ma siostrę w Dębicy i po tym zrozumiał, że to o niego właśnie chodziło. Od razu zorganizował pomoc. Postarał się o lekarzy, ponieważ pracował w kuchni zaczął go w miarę możności odżywiać i wreszcie tamten stanął na nogi. Wyraźnie po wyjściu powiedział, że swoje życie zawdzięcza Tadziowi. Gdy więc po 6-ciu miesiącach udało się siostrze go wyciągnąć przywiózł mi Tadzia pierścionek, zegarek (który dałam potem Marianowi) i wiele wiadomości.

Podał mi w jaki sposób mam się o niego starać. Otóż należało pojechać do Lwowa  (który znów był w rękach niemieckich) i zrobić tam „lewe” papiery na nazwisko Lisowski i na nie się starać. Pojechałam wtedy do Pani bratowej, bo ona lepiej lwowskie stosunki znała, ale jakoś nie udało się nic zrobić. Było to w jesieni 1942 roku. Nie umiałam sobie znaleźć miejsca, no ale nie było rady. W grudniu 1942 r. został za nieposłuchanie rozkazu zamknięty mój znajomy Bronisław Budyn i po tygodniu wywieziony do Oświęcimia. Gdy przychodził transport wszyscy starsi przychodzili szukać swych znajomych i Tadek od razu go odnalazł i znanym sobie sposobem napisał do mnie, że przesyła serdeczne pozdrowienia dla Bronka Budyna. Od razu wiedzieliśmy, że się odnaleźli i że p. Budynowi też już będzie lepiej. Miał bardzo bogatych znajomych, którzy wydali chyba pół miliona, aby go ratować. Nie mniej jednak jakoś nie szło. Aż zmieniono im szefa Niemca i ten nowy okazał się jednak człowiekiem, mającym do tego wysokie znajomości w gestapo. Postarał się o zwolnienie go i czekaliśmy tylko na formalności czysto administracyjne do zobaczenia go. Razu pewnego powiedziano temu Niemcowi, że p. Br. Budyn żyje jeszcze tylko dlatego, że ma tam postawionego znajomego, który jest w kuchni i który mu pomaga, a on zainteresował się tą sprawą, popytał się w Gestapo i podjął się Tadzia zwolnić. Na gwałt już wtedy trzeba było robić za każdą cenę papiery, bo sprawa mogła się wysypać. Od maja pracowałam w Krakowie w firmie, a wieczorami w naszej tajnej organizacji A.K. Byłam mianowicie sekretarką Komendanta miasta więc do niego udałam się po ratunek. On porozmawiał gdzie trzeba i w jakieś dwa tygodnie miałam listy polecające do tej samej organizacji we Lwowie tak, że bez trudności prawie 20 września 1943 r. wydostałam formularze metryk z parafii Krzywczyce we Lwowie, a następnie pojechałam do Krzywczyc i o dziwo dowiedziałam się, że jakiś Lisowski tam kiedyś mieszkał. Dorożkarz, który mnie tam zawiózł i jeszcze jeden osobnik potwierdzili to (wszystkie papiery w gminie były zniszczone i ustalało się to na podstawie świadków), że taki się tam urodził i do 1939 r. mieszkał i w ten sposób miałam dokumenty. Wracam do Krakowa i wszystko oddaję temu Niemcowi, który teraz twierdzi, że zwolnienie Tadeusza jest kwestią prawie tygodni. Ale wraca list, który jak dotychczas co dwa tygodnie Tadziowi wysyłałam, z napisem, że wzbraniają doręczenia. Od razu wiedziałam, że jest źle. 28 października 1943 wraca p. Br. Budyn i przywozi Tadeusza książeczkę do nabożeństwa i medalik, który Tadeusz, jako bardzo pobożny, zawsze przy sobie nosił, oraz mówi mi, że Tadeusz jest bardzo chory, ale jest nadzieja na wyleczenie (Po prostu nie powiedział mi, bo wiedział, jak bardzo kochałam Tadzia i wszyscy bali się, że załamię się wiadomością o jego śmierci). Dopiero w styczniu 1944 r. powiedział mi co się właściwie stało, już wtedy gdy mnie wezwano na Gestapo, aby mi donieść, że Tadeusz Lisowski zmarł na zapalenie płuc.”

To były relacje p. Romy, jakie w liście przekazała matce Tadeusza. Także z innych źródeł wiemy, że w obozie – podobnie jak na gestapo i w więzieniu – Tadeusz nie uległ załamaniu, lecz nadal starał się walczyć o Wolną i Niepodległą Polskę. Szukał więźniów o podobnych poglądach, by wspólnie działać i walczyć konspiracyjnie – mimo, iż byli za drutami, bez broni oraz otoczeni zewsząd „stróżami” i „uszami” wrogów. Dość szybko nawiązał kontakt z więźniami – byłymi oficerami Wojska Polskiego, którzy również pragnęli tego samego i dążyli do założenia tajnej organizacji zbrojnej. Jednostka taka powstała w lutym 1941 r., a jej oficjalnym założycielem, a zarazem komendantem był płk Kazimierz Rawicz. Struktura organizacyjna tej jednostki była podobna jak w normalnych jednostkach wojskowych, z zachowaniem stopni oficerskich. W „sztabie”, jaki został utworzony znalazł się również i kapitan Tadeusz Lisowski – Paulone.

Oto co na ten temat pisze Adam Cyra w swej książce „Ochotnik do Auschwitz Witold Pilecki” – (Oświęcim 2000), na str. 81: „Ppłk Rawicz był przed wojną dowódcą 62 pułku piechoty w Bydgoszczy. W obozie więziono oficerów zawodowych i rezerwy, a także działaczy politycznych, którzy byli jego znajomymi z czasów wolności. W oparciu o nich utworzył on w lutym 1941 r. zręby ZWZ w KL Auschwitz. Do więźniów tych należeli m.in.: ppłk lotnictwa Teofil Dziama (nr 13578), kpt. Tadeusz Paolone (w obozie pod nazwiskiem Lisowski (nr 329), mjr Zygmunt Pawłowicz (w obozie pod nazwiskiem Julian Trzęsimiech, (nr 9321), Bernard Świerczyna i Alfred Stossel.” – zaś na str.92: “Ważnym miejscem działalności ZOW była także kartoflarnia. Istniała tutaj możliwość zdobycia dodatkowej żywności, a praca należała do lekkich. W komandzie tym pracowało wiele wybitnych przedstawicieli inteligencji polskiej. Funkcję kapo pełnił w nim członek ZOW, kpt. Tadeusz Paolone – Lisowski. Powierzono mu dowództwo trzeciego „batalionu” i miał pod swoją komendą zaprzyjaźnionych konspiratorów z bloku 19 i 26, z kuchni obozowej oraz personelu z bloku 20,21 i 28.”

Działalność tej grupy konspiracyjnej trwała dość długo, bo aresztowania nastąpiły dopiero we wrześniu 1943 r. Jeszcze w końcu kwietnia 1943 r. ”Lisowski”, wraz z siedmioma innymi więźniami wysłany został, do obozu koncentracyjnego w Dachau, na kurs „prowadzenia księgowości kuchni” (wykaz wysłanych na kurs w załączniku). Po powrocie zaś z kolei on udzielał instruktażu młodej więźniarce z obozu kobiecego Auschwitz – Birkenau – Zofii Posmysz, która szczegółowo opisała to wydarzenie w swym opowiadaniu „Chrystus Oświęcimski”, (zamieszczonym w kwartalniku literackim „Wyspa” – marzec 2008).

Oto wyjątki z tego opowiadania:
„Tego pamiętnego dnia Aufserherin Franz wkroczyła do kuchni nie sama. O krok za nią szedł więzień. Zatrzymała się przy moim biurku…powiedziała: Ten więzień nauczy panią prowadzenia księgi…. Siedzieliśmy więc pochyleni nad księgą, głowa przy głowie, w bliskości urągającej regulaminowi, nie do pomyślenia tutaj, z innego świata pamiętanej. Nie rozmawialiśmy, obecność czujnej kapo Berty kazała mieć się na baczności. Jedno, drugie szybkie spojrzenie na nauczyciela zanotowało twarz o twardych, wyrazistych rysach, osadzonych głęboko oczach, uważnych, ale i dobrych. No i numer na pasiaku. Trzycyfrowy: 329. Raz i drugi, kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zobaczyłam w jego oczach uśmiech zachęty jakby, a może otuchy? Wodząc palcem, ostentacyjnie chyba, po kolumnach cyfr, „to wpisujesz tutaj, a to tutaj”, potrafił przekazać mi wyjaśnienie jego niezwykłej obecności….Zdołał też, miedzy jednym a drugim zapełnieniem strony cyframi, zapytać „skąd jesteś i za co tu trafiłaś?” Gdy usłyszał, że za ulotki, powiedział „to pięknie”, co wydawało mi się dziwne, a nawet przesadne wobec powodu tak błahego w porównaniu z posiadaniem broni czy choćby radia. Niepostrzeżenie przyszło południe, godzina, gdy Franz udawała się na obiad. Przejrzała wyniki pracy. „Also wir gehen”, powiedziała. Czy coś rzekł na odchodnym, zrobił jakiś pożegnalny gest? Nie pomnę. Patrzyłam w ślad za nimi, gdy przez długą halę kuchni podążali do wyjścia. Tadeusz. Tak miał na imię, tyle zdążył powiedzieć mi o sobie. Nie wiedziałam wówczas, że to imię stanie się dla mnie sztandarem na dalsze życie, jeśli jeszcze miało być przede mną jakieś życie. Nie myślałam, że go jeszcze zobaczę. A przecież…”

To było ich pierwsze spotkanie.
„Nazajutrz znów siedzieliśmy obok, w tej nie do uwierzenia, niepojętej bliskości. To był dzień drugi naznaczony pytaniem „czy masz nadzieję stąd wyjść?”, pytaniem, którego ja od czasu karnej kompanii sobie nie zadawałam, zastępując je innym, jak przeżyć następną godzinę? Wprawdzie moja obecna komfortowa wręcz sytuacja dawała prawo do nadziei, jednakże będąc nie tak dawno na rewirze widziałam zmarłe na tyfus prominentki, więc… zrozumiał widać moje wahanie, powiedział „to dobrze”, co zdumiało mnie nie mniej niż wczorajsze „to pięknie”. Spytałam, dlaczego dobrze, i w odpowiedzi usłyszałam słowa przeczące wszystkiemu, co się zwykło mniemać o nadziei. „Tutaj najszybciej wykańczają się ci, co mieli nadzieję, że za miesiąc skończy się wojna, że świat postawi Hitlerowi ultimatum, że alianci zbombardują garnizon SS.” Przed odejściem Franz chciała wiedzieć, czy umiem już dosyć, by podołać stojącemu przede mną zadaniu. Odrzekłam, że chyba sobie poradzę, co zagadnięty z kolei mój nauczyciel potwierdził: „Jasne, że sobie poradzi, pozostały drobiazgi, ale sama się z tym upora.”
Tak zakończyło się ich drugie spotkanie. Los jednak był im łaskawy i dzięki niemieckiej dokładności Franz, spotkali się po raz trzeci.

Jak się okazało, było to najważniejsze spotkanie.
„I tak nastąpiło trzecie a zarazem i ostatnie widzenie. I to pytanie zadane w trakcie przeliczania Lagerstarke na kaszę, na mąkę, czy na cukier. „Wierzysz w Boga?” Pamiętam, że się żachnęłam: Jak można pytać? W którymś z kotłów świszczała para, biegły do niego kucharki, krzyczała kapo, słyszałam to jakby przez watę w uszach, ale jego słowa były aż nadto wyraźne. „Bo wielu uważa, że jeśli jest możliwe coś jak Auschwitz…” nie dokończył. Lecz to było wystarczająco przejmujące. Przypomniały mi się słowa matki: „Jeżeli na świecie jest zło, to pochodzi od szatana, nie od Boga.” Nie wypowiedziałam ich jednak. Mama była kobietą niewykształconą, a ten więzień, numer 329, mimo błazeńskiej mycki na głowie, wydawał się kimś światlejszym. (…) Koło zagrożonego wybuchem kotła trwała krzątanina, w pobliżu nas nie było nikogo. Na białej stronie buchalteryjnej księgi leżał mały metalowy przedmiot. Medalik. „Weź go na pamiątkę ode mnie. Niech cię chroni. Strzeż go i przenieś go do wolności”.

To były jego ostatnie słowa i ostatnie spojrzenie na Zofię, która medalik ów na blok przeniosła w bucie, by uniknąć wpadki w czasie kontroli. Była bardzo wzruszona. Dopiero – jak pisze dalej – „Na najwyższej pryczy bloku 10, gdzie przez szyby pod sufitem wpadały promienie zachodzącego słońca oglądałam dar, twarz cierpiącego Chrystusa. Bez korony cierniowej na skroniach. Tę, artysta uwieńczył nazwą na odwrocie „Oświęcim”. Wyryta pod nią data „1943” przypomniała mi, że niebawem skończę dwadzieścia lat.”

Tak zakończyło się spotkanie Tadeusza Paulone z Zofią Posmysz – więźniarką numer 7566 – bezpośrednie spotkanie „oczy w oczy”. Kontakt jednakże nie został zerwany. Pozostał inny, możliwy i szeroko stosowany w obozach i więzieniach – grypsy. W opowiadaniu swym pani Posmysz wspomina również i o nich:
„W jego grypsach ani razu nie pojawiło się słowo miłość, ani nic, co by ją choćby sugerowało. Była w nich mowa o górskich ścieżkach, mrocznych ostępach leśnych, o strumieniu i unoszącymi się nad nurtem pstrągami, o pewnym cmentarzu wojennym (…) Nic o uczuciach, choćby sympatii, lub przynajmniej o tym co pisze do mnie, dzieli swymi myślami, w jakimś stopniu się dzieli. Lecz i to co napisał, w zupełności wystarczało. Wtykając zwitek papieru za belkę więźby dachowej szeptałam: „Nie budźcie miłości, dopóki nie zechce sama” – słowa zasłyszane nie wiedzieć gdzie i kiedy. Cóż z tego, że tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam? Ani kim był z zawodu, skąd, czy był wolny, czy żonaty. Był. Istniał.(…) tak to było.

Raz jeden pozwoliłam sobie odwołać się do jego podarunku, medalika z głową Chrystusa. Ta twarz przywodziła mi bowiem na pamięć inną, tę Ubiczowanego z Piwnicy Piłatowej w Kalwarii Zebrzydowskiej, w którą wpatrywałam się uczestnicząc wraz z mamą w Pasji Wielkiego Tygodnia. Miałam świadomość, że moje listy, samoograniczające się, lękliwe, nie mogą mu się podobać. A przecież czytał je. I na ten odpowiedział specjalnie. W krótkim dwuzdaniowym grypsie: „Ten ubiczowany z piwnicy Piłatowej i Ten z medalika, mówią jedno: „Bądź wola Twoja. I ty to mów, ilekroć nań spojrzysz.” Ten gryps był ostatni. Essenfarerzy zdejmowali kotły. Władek nie mrugnął na mnie, jak zwykle, gdy miał przesyłkę, ani pokręcił przecząco głową, gdy jej nie miał. Unikał mojego wzroku, wreszcie, tuż przed końcem rozładowywania znalazł sposobność, by się znaleźć w pobliżu. „Lisowski aresztowany. Jest w bunkrze. Zniszcz listy, jeśli je masz”. „Lisowski?” Nie rozumiałam związku ze mną. „Tak, Lisowski, Tadek. Gdy znajdą jego grypsy gestapo wydusi z ciebie, kto je przekazywał. Tu chodzi i o moją skórę, rozumiesz?” Ból. Kociołek, jakoś źle postawiony , upadł mi na nogę. Tej nocy Marta, moja lagrowa siostra, spaliła listy w palenisku kuchennego kotła”.

Stanisław Wcisło

Cdn