Zmarł ksiądz prałat Michał Kapturkiewicz, nasz Rodak. Parafia organizuje wyjazd na pogrzeb

„Uprzejmie zawiadamiam, że dnia 24.VI.br o godz. 7:30 otrzymam w Katedrze Tarnowskiej z rąk J.E. ks. Biskupa dr Karola Pękali święcenia kapłańskie.

Dnia zaś 1 lipca o godz. 10:30 w kościele parafialnym w Tymbarku złożę Bogu Pierwszą Ofiarę Mszy świętej, na którą, jak również na uroczystość prymicyjną do domu rodzinnego zapraszam. Michał Kapturkiewicz,  Diakon”.

Ksiądz Kapturkiewicz rozpoczął posługę kapłańską w Łużnej, następnie pracował w Bochni (parafia pw.św. Mikołaja Biskupa). W 1966 roku został wikariuszem w Domiosławicach, a  w 1967 ks. Michał został najpierw mianowany administratorem, a po roku proboszczem parafii w Domosławicach, godność tą sprawując do 2001 roku. 12 kwietnia 2001 roku w Wielki Czwartek Biskup Tarnowski ks. Wiktor Skworc nadał ks. Michałowi Kapturkiewiczowi tytuł Honorowego Kanonika Kapituły Katedralnej. Od 2002 roku był rezydentem parafii Domosławice.

Irena Wilczek-Sowa 

Na podstawie artykułu Kazimierza Dudzika, publikowanego w sierpniu 2016 r. na łamach portalu www.zakliczyn.info pod tytułem „Ksiądz Michał „Domosławicki”, z Podłopienia do Domosławic”. fot. St. Kusiak

Całość artykułu linki poniżej: 

http://www.zakliczyninfo.pl/index.php/parafia-domoslawice/791-ksiadz-michal-domoslawicki-czesc-1-z-podlopienia-do-domoslawic

http://www.zakliczyninfo.pl/index.php/parafia-domoslawice/793-ksiadz-michal-domoslawicki-czesc-2-pasterz

„Ze wszystkich słodyczy najbardziej lubił śledzie” – moje wspomnienie o śp. Profesorze Bogusławie Sowie

„Ze wszystkich słodyczy najbardziej lubił śledzie” – moje wspomnienie o śp. Profesorze Bogusławie Sowie

            Nauczyciel, pasjonat, miłośnik historii, zarażający nią swoich uczniów. Tak dał się poznać i zapamiętać profesor Bogusław Sowa. Chociaż posiadał tylko stopień magistra, swoją wiedzą historyczną dorównywał niejednemu profesorowi. Dla nas, uczniów szkoły średniej, zawsze był profesorem. I nie chodziło tutaj tylko o zwrot grzecznościowy stosowany na tym poziomie edukacji. Chodziło o szacunek dla mądrości i posiadanej wiedzy.

            Profesora Sowę poznałem w pierwszej klasie szkoły średniej w 2011 r.. Uczył nas krótko –  tylko przez jeden rok edukacji w I Liceum Ogólnokształcącym w Limanowej. Później byłem jednym z wielu, uczęszczających do Profesora na dodatkowe lekcje uzupełniające. Trochę zszokował wszystkich, kiedy na pierwszej lekcji historii w liceum polecił książki „schować do szuflady”. Po czym pokazał nam o wiele cenniejsze źródło wiedzy – podręczniki akademickie. To była jego metoda pracy – byliśmy humanistami, więc Profesor wzniósł nas na humanistyczno-akademickie wyżyny historii. Pokazał nieznaną dotąd stronę historii – rozważanej przez pryzmat nie dat i faktów, ale ciągów przyczynowo-skutkowych. Zadania domowe dotyczyły zawsze tematu przyszłego, dzięki czemu mógł z nami  rozmawiać na poziomie akademickim, sprawdzając jednocześnie naszą wiedzę. Nie można było bowiem mówić o kolejnych tematach, nie znając dziejów poprzednich, z których wynikały przyszłe. Chcąc, nie chcąc, trzeba było z historią się przeprosić. Dzięki temu sposobowi nauczania, można było historię polubić. Opowieść historyczna, którą snuł Profesor, była zawsze ciekawa, przepleciona anegdotą, uśmiechem i jakoś tak sama łatwo się przyswajała. Nieodłącznym atrybutem Jego pracy była mapa – obecna na każdej lekcji i na sprawdzianach. Testem z danego działu była zawsze rozprawa maturalna – dzięki czemu uczyliśmy się pisać tę trudną formę wypowiedzi, co przygotowało nas do matury rozszerzonej z historii.

            Profesor miał olbrzymie poczucie humoru i dystans do siebie. Do uczniów zwracał per „maestro”. Do dziś pamiętam wręczaną przez niego poprawioną pracę, z oceną niedostateczną i słowa, które do mnie skierował: „maestro, przypatrz się powołaniu swojemu”. Nawet zła ocena była wtedy łatwiejsza do przyjęcia. Gdy odpytywał przy tablicy i chciał zwrócić uwagę, że pytany idzie złą drogą, używał zwrotu: „bo zacznę kląć”, poruszając wtedy w charakterystyczny dla siebie sposób wąsem, noszonym z dumą. I wówczas delikwent miał szansę zrehabilitowania swojej odpowiedzi i wrócenia na właściwe tory. Przy czym sam nigdy publicznie nie używał wulgaryzmów, mało tego, walczył z nimi w mowie uczniów. Gdy ich mowa była „zbyt kwiecista”, nakazywał wybranie sobie pokuty, związanej oczywiście z lekcją historii.

            Profesor był niezwykle pomocnym i dobrym człowiekiem. Nikomu nie odmówił w potrzebie, dlatego uczniowie do niego lgnęli. Świadczyć o tym może chociażby liczba młodych adeptów historii, którzy uczęszczali do niego na korepetycje. Może to wydawać się dziwne – korepetycje z historii, ale były bardzo potrzebne. Profesor Sowa zgłębiał bowiem na nich te tajniki historii, na które nie było czasu na zwyczajnych lekcjach, pokazując przy okazji ponownie co z czego wynikało i dlaczego. A niesfornym uczniom prywatnym pokazywał stojący za szafą w dużym pokoju jego mieszkania rapier. Dzięki pracy w szkole i tym dodatkowym spotkaniom, na które mimo zapełnionego grafiku zawsze znajdował czas, miał „na swoim sumieniu”, jak zwykł powtarzać, wielu olimpijczyków i maturzystów, z naprawdę dobrymi wynikami.

            Profesor był szczery – zawsze. Ale nigdy nikogo nie skrzywdził. Nie tylko pokazywał pewne błędy, ale dawał również metody i porady, jak je naprawiać. Kochał historię, kochał Polskę i turystykę. Tymi wartościami zarażał wszystkich wokoło. Ostatni raz spotkaliśmy się w sierpniu 2018 r., na Łopieniu, na złazie. Spytał mnie wtedy: „a kolega to kiedy mnie odwiedzi?”. Niezobowiązująco się umówiliśmy, że na pewno przyjadę, albo do mieszkania w  Tymbarku, albo „na ranczo”, jak nazywał swój dom rodzinny, położony pod lasem. Niestety, nie zdążyłem… Sierpniowe górskie spotkanie było naszym ostatnim. Pozostała tylko krótka rozmowa telefoniczna przy okazji życzeń bożonarodzeniowych. Wiadomość o Jego śmierci zwaliła mnie z nóg. Jak to, On? Z Jego planami na życie, z Jego pomysłami, z Jego werwą życiową? Nie, to nie możliwe. A jednak. Widać, Profesor miał również swoje szczególne miejsce w planie Pana Boga. Ostatnie zadane mi pytanie, kiedy Go odwiedzę, brzmi w mojej głowie za każdym razem, gdy przyjeżdżam na tymbarski cmentarz, gdy podchodzę do grobu Profesora.

            Gorliwość i zaangażowanie społeczne Profesora ukazana została podczas pogrzebu. Żegnały go, oprócz rodziny niezwykłe tłumy – uczniowie, koledzy i koleżanki nauczyciele z różnych szkół, przyjaciele historycy. Żegnał go proboszcz tymbarskiej parafii, ks. dr Jan Banach, zwracając się również per „Profesorze”. 

            Profesor Bogusław Sowa kojarzy mi się jeszcze z jedną rzeczą. Z niepowtarzalnym stylem ubioru. Kapelusz i oryginalny, niebanalny krawat, najczęściej ze słonecznikami lub postaciami z bajek. Całości dopełniała skórzana aktówka (niejednokrotnie dwie), z materiałami historycznymi.  To cechy, które zdecydowanie wyróżniały Go na ulicy.

            Płynność języka, talent aktorski, ogromna wiedza historyczna i niebanalne poczucie humoru – te cechy wskazałbym jako pierwsze, gdyby ktoś na ulicy zapytał mnie o Profesora Bogusława Sowę. A powiedzenie, które umieściłem w tytule niniejszego wspomnienia, o śledziach jako słodyczach, jest dzisiaj legendarne i krąży wśród uczniów i absolwentów Jego kursów historycznych. W całości oddaje Jego postać, nieco rubaszną, nieco sarmacką, podkreślaną noszonym z dumą wąsem. Tak go pamiętam i tak wspominam w pierwszą rocznicę śmierci.

            Na koniec chciałbym podziękować Profesorowi, za ukształtowanie mojego podejścia do historii. Dzięki Niemu zrozumiałem, że historia to jest ten kierunek, ta dyscyplina, którą chcę uprawiać. Pamiętam, jak Profesor ucieszył się, gdy powiedziałem mu, że zostałem przyjęty na studia doktoranckie z historii właśnie. Oraz że wcześniej ukończyłem archiwistykę, która również leżała w Jego kręgu zainteresowań.

Tak po prostu, tak po ludzku, Profesorze, dziękuję.

Adrian Cieślik

śp.Bogusław Sowa (archiwum rodzinne Sowów)

Nowa odsłona pomnika „Poległym i umęczonym za Polskę”

Ufundowany przez krakowski IPN orzeł został już zamontowany na tymbarskim pomniku „Poległym i umęczonym za Polskę”!

Orzeł został wręczony Wójtowi Gminy Tymbark podczas Gminnych Obchodów Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” w Tymbarku przez przedstawiciela IPN w Krakowie Pana Piotra Milczanowskiego (2.03.2020 w tymbarskiej bibliotece). 

zdjęcia: Tadeusz Rybka 

SPOTKANIA Z HISTORIĄ – KOLEKCJA PRYWATNA TYMBARK

 ALBUM Z DWORU 

 Leżąca pośrodku fotografia jest niewielka w porównaniu do znajdujących się obok dużo większych zdjęć formatu gabinetowego.  Rozmiar około 6,5 na 10,5 centymetra.  Sygnatura fotograficznego atelier, a na zdjęciu dostojna, nobliwa pani. Jedna z najstarszych, zachowanych do naszych czasów fotografii związanych z historią Tymbarku. Wanda z Dunikowskich Marszałkowiczowa – matka Jadwigi z Marszałkowiczów Myszkowskiej – dokładnie babka ze strony matki Zofii Myszkowskiej ( Turskiej ) – ostatniej dziedziczki majątku Tymbark. Oryginał z albumu  z dworu w Tymbarku. Fotografia z dedykacją dla wnuczki Zosi. Proszę zobaczyć co jest napisane na odwrocie tej niezwykłej fotografii.
 
 
„Kochanej mojej Zosi Babunia – Tymbark 1904”. Czarno na białym – dokładnie czarnym atramentem na odwrocie fotografii. Niezwykły artefakt – historyczna pamiątka – osobista dedykacja od babci dla wnuczki – Zosi Myszkowskiej. Spośród szczęśliwie ocalonych w moich zbiorach fotografii z dworu w Tymbarku, te dzisiaj pokazywane zdają się być szczególnie wyjątkowe. Datowania i nazwiska – rody Dunikowskich, Myszkowskich i Marszałkowiczów – ziemiaństwo, właściciele majątków i dworów, dawna szlachta – ba, można śmiało powiedzieć arystokracja Ziemi Limanowskiej na fotografiach, które są już tylko niewielkim, lecz jakże cennym śladem naszej dawno minionej, odległej przeszłości.  Proszę spojrzeć w jak doskonałym stanie zachowały się tu, u nas w Tymbarku, te wiekowe, a nawet grubo więcej mające lat, pamiątki. Oczywiście to zdjęcie z dedykacją jest tylko pretekstem do przyglądnięcia się dokładniej leżącym obok gabinetowym kartonikom.
 
 
 
Kiedy babunia Wanda pisała dedykację Zosia miała dokładnie dziesięć lat. Na kolejnej fotografii z 1908 roku Zochna zda się być dorastająca panienką – ma przecież czternaście lat, co w tamtych latach zobowiązywało już do poważnego zachowania i snucia życiowych planów za dobrą radą i przykładem rodziców, dziadków i babć. Panienka z dworu z warkoczykami – kochana wnuczka Babuni – przepiękna fotografia z dawnych lat. 
 
 
Rodzice, babcia i wnuki. Wielopokoleniowa rodzina na fotografii z końca XIX wieku. Proszę zobaczyć – wszystko jest opisane. Mama – Jadwiga z Marszałkowiczów Myszkowska. Tata – Józef Myszkowski. Babunia – Wanda z Dunikowskich Marszałkowiczowa. U dołu dzieci – ciągnący wózek najstarszy Ludek ( Ludwik Myszkowski ) – w środku Zosia ( Zofia Myszkowska ) i Jurek ( Jerzy Myszkowski ). Dzięki tym dzieciom można mniej więcej ustalić datę powstania tej fotografii. Najmłodszy Jurek urodził się w 1895 roku – tutaj jak widać ma góra roczek, półtora – fotografia wykonana w 1896 lub 1897 roku. Niezwykła pamiątka, dokument z naszej historii Tymbarku. W tym miejscu należy jednak dodać, iż nie jest opisane miejsce wykonania tej fotografii. Józef Myszkowski dopiero za jakiś czas zostanie prawowitym właścicielem dóbr Tymbark. Według źródeł dzieci urodziły się w Stubnie, jednym z majątków Myszkowskich. Takie jednak szczegółowe rozważania pozostawmy sobie na inne spotkania. Popatrzmy na to zdjęcie jako na dokument z dawno minionych czasów. 
 
Postacie, ubiory, stroje, upięcia włosów, jakieś drobiazgi. Dostojnie i grzecznie. Dokładniej można to zobaczyć na powiększeniach. Nawet to, że mała Zosia coś tam sobie dobrego podjada. Co z tego, że to zdjęcie z Panią Babcią. Przy Babuni można było nieco odstąpić od dworskiej etykiety. Jak widać tak już było od wieków. Zapraszam do kolejnych wspomnień i spotkań. Być może odnajdą się jeszcze inne dziewiętnastowieczne fotografie. Dziadek Zosi Myszkowskiej ze strony ojca był swego czasu jednym z najhojniejszych kolatorów kościoła w Tymbarku. Czy ktoś kiedyś widział jego oryginalną fotografię ?
 
” SPOTKANIA Z HISTORIĄ – KOLEKCJA PRYWATNA TYMBARK „

HISTORIA PIŁKI NOŻNEJ (54) – ze starych kronik Krzysztofa Wiśniowskiego

Niedziela 29 maja 1990 rok. Mecz HARNAŚ – GRĘBAŁOWIANKA Kraków.

Wynik 5:0 (0:0), dobrze i twardo grająca drużyna z Krakowa do 60 minuty meczu wierzyła, że wywiezie z Tymbarku przynajmniej jeden punkt. Jednak, kolejne minuty meczu rozwiały płonne nadzieje gości. Nastąpił a raczej eksplodował, popis strzeleckich umiejętności naszego napastnika Mieczysława Kubatka. Pięknie strzelone gole, hat-trick w 3 minuty i 5 bramek w ciągu 20 minut gry. Takiego wyczynu przez pierwsze 40 lat istnienia Klubu nikt nie dokonał, a i przez ostatnie 30 lat nikt nie powtórzył.

Gole padały:

60 min…  1:0 Mieczysław Kubatek,

61 min…  2:0 Mieczysław Kubatek,

62 min…  3:0 Mieczysław Kubatek,

73 min…  4:0 Mieczysław Kubatek,

81 min…  5:0 Mieczysław Kubatek,

Harnaś zagrał w składzie: Andrzej Ćwik – Wojciech Zborowski, Wojciech Majeran, Piotr Czyrnek, Tomasz Majeran – Ryszard Wroński (57 min J. Majeran) Grzegorz Dziadoń, Maciej Olesiak (75 min M. Osiak) – Mieczysław Kubatek, Krzysztof Wiewiórka, Andrzej Potoczny (75 min W. Filipiak).

Rezerwowi: Mariusz Osiak, Witold Filipiak, Jarek Majeran.

cdn.

Foto nr 1.
29 maja 1990 rok… mecz Harnaś – Grębałowianka Kraków.
Obie drużyny wychodzą na boisko w Tymbarku.

Foto nr 2.
Lokomotywa tymbarskiej ofensywy – Mieczysław Kubatek – w akcji

Foto nr 3.
Mieczysław Kubatek – jak zawsze w towarzystwie „opiekunów”

Foto nr 4.
Strzał z dystansu – oddaje Mieczysław Kubatek po prawej Krzysztof Wiewiórka z lewej Maciek Olesiak i Wojciech Zborowski

Foto nr 5.
Mieczysław Kubatek oddaje strzał z 16-ki, po prawej Bogdan Ślusarczyk z tyłu Grzegorz Dziadoń i Czesław Kordeczka.

Foto nr 6.
Mieczysław Kubatek w ścisłej asyście obrońcy Okocimskiego – Tymbark 1991 r.

Foto nr 7.
Nasz napastnik Mieczysław Kubatek oddaje grożny strzał, mimo ścisłego krycia obrońcy.

HISTORIA PIŁKI NOŻNEJ (53) – ze starych kronik Krzysztofa Wiśniowskiego

Rok 1990 – następuje zmiana na stanowisku Prezesa Harnasia, na miejsce dotychczasowego Ryszarda Skwarczka, Walne Zebranie Klubu Harnaś powołuje byłego zasłużonego zawodnika, Radnego Rady Gminy Tymbark – Jacka Pyrcia. Nowy Prezes funkcję swą będzie pełnił do 1993 roku
Dwa kolejne mecze rundy wiosennej, sezonu piłkarskiego 1989/1990, to bardzo dobra gra drużyny Harnasia. Następuje dalsza stabilizacja składu połączona z niewielkimi, aczkolwiek systematycznymi, zmianami osobowymi.
Sobota 5 maja 1990 rok. UNIA II Tarnów – HARNAŚ, wynik 0:1 dla Harnasia i kolejne trzy punkty tym cenniejsze że zdobyte na wyjeździe. Złotego gola zdobył Andrzej Potoczny.
Harnaś zagrał w składzie: Andrzej Ćwik – Piotr Czyrnek, Wojciech Majeran, Wojciech Zborowski, Bogdan Puchała – Grzegorz Dziadoń, Tomasz Majeran, Ryszard Wroński – Mieczysław Kubatek, Krzysztof Wiewiórka, Andrzej Potoczny.
Rezerwowi: Tadeusz Pyrc, Witold Filipiak, Z. Gomółka, Maciek Olesiak.
Kolejny dobry mecz Harnasia już w Tymbarku, choć pechowo przegrany był emocjonującym widowiskiem piłkarskim. Niedziela 13 maja 1990 rok. HARNAŚ – TAMEL Tarnów, wynik 1:2 dla gości.
Gole: 18 min (0:1), 35 min (0:2), 71 min (1:2) rzut karny – Wojciech Majeran.
Harnaś zagrał w składzie: Andrzej Ćwik (44 min – Tadeusz Pyrc) – Piotr Czyrnek,
Wojciech Majeran, Wojciech Zborowski, Bogdan Pychała (70 min Maciek Olesiak) – Grzegorz Dziadoń (44 min Wojciech Sitkowski), Tomasz Majeran, Ryszard Wroński – Mieczysław Kubatek, Krzysztof Wiewiórka, Andrzej Potoczny.
Rezerwowi: Tadeusz Pyrc, Wojciech Sitkowski, Maciej Olesiak.

cdn.

Foto nr 1.
Jacek Pyrć – świeżo powołany na funkcję Prezesa Klubu – kadencja 1990 – 1993

Foto nr 2.
13 maja 1990 r. Gra z drużyną TAMELU była ostra i brutalna. Leży powalony przez obrońcę, Andrzej Potoczny w środku, po piłkę biegnie Ryszard Wroński.


Foto nr 3.
13.05.1990 rok mecz z TAMELEM Tarnów – Piotr Czyrnek, pomimo asysty obrońców wrzuca piłkę na pole karne gości.

Foto nr 4.
13.05.1990 rok – boisko Harnasia – Grzegorz Dziadoń drybluje przed polem karnym tarnowskiej drużyny.

Foto nr 5.
Mecz z TAMELEM – Wojciech Majeran atakuje bramkę gości, niestety gol nie pada – stojący w bramce obrońca ręką wybija piłkę, sędzia tego faktu nie zauważa.

Foto nr 6.
Po brutalnym faulu Wojciech Majeran zostaje ukarany żółtą kartką.

Foto nr 7.
Harnasie schodzą po przegranym meczu: Wojciech Majeran, Bogdan Puchała i Wojciech Zborowski.

Czy obóz KL Auschwitz spadł z nieba? Na to pytanie odpowiada Pani Joanna Płotnicka

„Za działalność w ZWZ został aresztowany także kpt. Tadeusz Paolone (nr 329, w obozie Lisowski), twórca konspiracji w Tymbarku koło Limanowej, rozstrzelany pod Ścianą Straceń 11 października 1943 roku.” (fragment artykułu , zdjęcie dodane przez tymbark.in)

Poniżej przedrukowany jest  materiał z portalu Tygodnika Solidarność (https://www.tysol.pl).  

 
Czy obóz KL Auschwitz spadł z nieba? Takie pytanie zadał podczas uroczystości 75 rocznicy wyzwolenia obozu pan Marian Turski. To bardzo ważne pytanie. Niestety odpowiedź skąd się wziął obóz KL Auschwitz – o genezie powstania obozu, jego początkach nie padła.
 
Nie udzielił jej niestety także Prezydent Polski w swoim przemówieniu. Ani nikt z przemawiających tego szczególnego dnia. A była i jest bardzo potrzebna. Jest kluczowa. Na świecie już prawie nikt nie wie, że obóz KL Auschwitz został założony przez Niemców dla Polaków. 14 czerwca 1940 r. z Tarnowa przybył pierwszy transport do obozu. To byli Polacy. A rozmawiając z byłymi polskimi więźniami – stale słyszę, że ciągle bywają pytani – czy są Żydami? Opowiadał o tym także śp. Kazimierz Piechowski – najsłynniejszy uciekinier z KL Auschwitz.
To bardzo ważne przypomnieć, że KL Auschwitz powstał 14 czerwca 1940 r. z myślą o eksterminacji Polaków… i to my byliśmy pierwszymi ofiarami. Przez dwa lata w obozie ginęli głownie Polacy – aż 95 procent. Fakt w dzisiejszych czasach zupełnie nie znany – zwłaszcza za granicą. Eksterminacja Żydów zaczęła się o wiele później… I transport Żydów przybył do KL Auschwitz 23 marca 1942 roku i warto też przypomnieć, że duża część Żydów mordowanych była także Polakami.
 
Zarys historiiOd pierwszych dni agresji na Polskę we wrześniu 1939 r. Niemcy prowadzili szeroko zakrojoną operację przeciw polskiej inteligencji. Aresztowano i rozstrzeliwano naukowców, ludzi wykształconych, także reprezentantów konkretnych zawodów, w tym nauczycieli, urzędników, wojskowych. W wielu wypadkach najeźdźcy kierowali się przygotowanymi wcześniej listami proskrypcyjnymi. Po początkowych sukcesach akcja uległa zahamowaniu i na przełomie 1939 i 1940 roku notowano mniejsze natężenie działań. Wiosną Niemcy podjęli decyzję o kontynuowaniu operacji i nasilenie terroru. W konsekwencji w maju 1940 roku rozpoczęła się jej druga faza opatrzona kryptonimem ,,AB”. Ponownie doszło do aresztowania tysięcy Polaków, których osadzano w doraźnie formowanych aresztach. W wielu miastach Niemcy zaadaptowali przedwojenne polskie zakłady karne do izolowania przeciwników. Kolejnym krokiem na drodze do ich fizycznego unicestwienia było rozbudowanie sieci obozów koncentracyjnych. 27 kwietnia 1940 roku Heinrich Himmler wydał rozkaz o utworzeniu pierwszego obozu Auschwitz zlokalizowanego na terenie Oświęcimia. Komendantem placówki został SS-Hauptsturmführer Rudolf Höss.
Pierwszy transport
13 czerwca 1940 roku 753 polskich więźniów wyprowadzono z cel tarnowskiego więzienia na ul. Konarskiego. Polaków przygotowano do drogi, choć nie poinformowano ich o celu podróży. Przeszli obowiązkową dezynfekcję, a następnie zostali zgromadzeni na Placu pod Dębem, skąd sformowali długi pochód na dworzec kolejowy. Przemarsz obserwowali mieszkańcy Tarnowa. Podobne sceny miały jeszcze wielokrotnie szokować Polaków ciemiężonych przez Niemców w czasie wieloletniej okupacji. W połowie 1940 roku nie zdawali sobie sprawy z tragedii uwięzionych. Na dworcu więźniów wtłoczono do wagonów i skierowano do Oświęcimia. W transporcie znalazło się 728 ludzi. Nie ma stuprocentowej pewności, co stało się z ponad dwudziestoma Polakami, których wyprowadzono z tarnowskiego aresztu. Przypuszcza się, że część mogła uciec lub zostać przeniesiona do innych miejsc kaźni.Wśród więźniów pierwszego transportu byli żołnierze września, członkowie podziemnych organizacji niepodległościowych, gimnazjaliści,studenci, harcerze, uczniowie. Otrzymali numery od 31. do 758. Numery od 1 do 30 dostali przywiezieni z KL Sachsenhausen do Auschwitz 20 maja 1940 r. niemieccy więźniowie kryminalni, którym powierzono w obozie różne funkcje, http://m.in. kapo i blokowych.

Wielu więźniów tego transportu jesienią 1939 r. oraz w zimie i na wiosnę 1940 r. aresztowano w różnych miejscowościach południowej Polski, kiedy podejmowali próbę dotarcia przez Węgry do Wojska Polskiego tworzonego we Francji przez gen. Władysława Sikorskiego. Niektórych aresztowano już po przekroczeniu granicy, na terenie Słowacji. Hitlerowcy nazywali ich pogardliwie „turystami” lub „granicznikami”. Należał do nich Kazimierz Albin (oznaczony w obozie numerem 118), który jako prezes Zarządu Głównego Towarzystwa Opieki nad Oświęcimiem w latach dziewięćdziesiątych zabiegał o rozpoczęcie prac nad „Księgami Pamięci”; czy też Jerzy Bielecki (nr 243), autor głośnej książki „Kto ratuje jedno życie…”.

Wśród aresztowanych byli także organizatorzy przerzutu na teren Węgier ochotników do oddziałów polskich we Francji, pochodzący głównie z Zakopanego i okolic. Byli to Józef Chramiec-Chramiosek (nr 101), reprezentant Polski w narciarstwie klasycznym na mistrzostwach świata w 1932 r. i 1936 r., rozstrzelany w KL Auschwitz pod Ścianą Straceń 24 sierpnia 1942 r., a także Bronisław Czech (nr 349), światowej sławy narciarz, trzykrotny olimpijczyk, instruktor narciarski, taternik, ratownik górski, pilot i instruktor szybowcowy – zmarł w niemieckim obozie koncentracyjnym, 5 czerwca 1944 roku z wycieńczenia.Niemcy interesujący się sportem, doceniali Jego talent i umiejętności narciarskie. Przyjeżdżali kilkakrotnie do obozu proponując wolność za cenę współpracy. Wystarczyło tylko powiedzieć tak. Podpisać deklarację i stać się trenerem kadry niemieckiej. Tak wystarczyło zrobić, ale on, polski olimpijczyk, sztandarowy niosący biało-czerwoną flagę? Przychodzili do Niego kilkakrotnie z propozycjami. Zawsze kończył tym samym zdaniem : „Wolę zginąć jako Polak, niż żyć jako zdrajca”.

Znaczną grupę więźniów w tym transporcie stanowili również członkowie organizacji konspiracyjnych działających na Sądecczyźnie i terenach do niej przyległych. Przykładowo w Związku Walki Zbrojnej (ZWZ) bardzo czynny był Stefan Syrek (nr 238), który podczas I wojny światowej walczył w Legionach, a ponad dwadzieścia lat później w kampanii wrześniowej 1939 roku. Po powrocie do Tarnowa z niewoli sowieckiej i niemieckiej wstąpił do ZWZ, werbując do niego nowych członków, za co został aresztowany. Zginął w obozowej komorze gazowej 8 sierpnia 1942 roku. 

W pierwszym transporcie znajdowała się liczna grupa patriotycznej młodzieży aresztowanej w ramach akcji A-B wymierzonej przeciwko polskiej inteligencji. Wśród nich wielu harcerzy, jak Józef Stós (nr 752), czy też Kazimierz Zając (nr 261). Do tej grupy należeli również bracia Emil (nr 377) i Stanisław (nr 132) Barańscy, pochodzący z Dynowa, którzy zginęli 3 maja 1945 r. w Zatoce Lubeckiej na zatopionym statku „Cap Arcona”, zbombardowanym pomyłkowo przez lotników angielskich.

Niektórzy spośród przywiezionych w pierwszym transporcie zostali aresztowani w czasie obław ulicznych. Do nich należał Janusz Pogonowski (w obozie Skrzetuski, nr 253) z Krakowa, powieszony 19 lipca 1943 roku. Przed śmiercią wykopał stołek, na którym stał, przerywając komendantowi obozu Rudolfowi Hössowi odczytywanie wyroku śmierci, i zawisł na pętli, protestując w ten sposób przeciwko panującemu w obozie bezprawiu.

Aresztowanych Polaków przywieziono z różnych więzień i aresztów południowej Polski do więzienia w Tarnowie, gdzie w zasadzie już ich nie przesłuchiwano. Niemniej warunki więzienne w nowym miejscu pobytu były fatalne, panował głód, wszyscy z dnia na dzień oczekiwali zmiany.
14 czerwca 1940 r. osadzonym polecono opuścić cele i w kolumnach po sto osób odprowadzono na dworzec kolejowy w Tarnowie, gdzie pod silną eskortą załadowano ich do podstawionego wcześniej pociągu osobowego, który wkrótce wyruszył w kierunku Krakowa. Na krakowskim dworcu byli świadkami radości umundurowanych Niemców, cieszących się ze zdobycia w tym dniu stolicy Francji. Rozradowani esesmani i żołnierze Wehrmachtu krzyczeli: „Paris ist genommen”, „Paris hat kapituliert”.

Po kilku godzinach jazdy więźniowie dostrzegli dworzec kolejowy w Oświęcimiu, skąd po krótkim postoju skierowano pociąg na bocznicę obok przedwojennych budynków Monopolu Tytoniowego.

Wypędzono wszystkich z wagonów. Bijąc ich oraz krzycząc esesmani oraz niemieccy więźniowie kryminalni, przywiezieni prawie miesiąc wcześniej do KL Auschwitz, pognali ich na podwórze jednego z budynków Monopolu Tytoniowego ogrodzonego drutem kolczastym. Wkrótce nowo przybyłych ulokowano na parterze i piętrze tego budynku.

15 czerwca 1940 r. rozpoczął się dla więźniów okres kwarantanny, mający na celu złamać ich fizycznie i psychicznie. Po kilku dniach, podczas których esesmani i niemieccy kryminaliści prześcigali się w wymyślaniu najrozmaitszych morderczych ćwiczeń oraz różnorodnych udręczeń i tortur, wszyscy byli już u kresu sił. W lipcu 1940 r. więźniów z pierwszego transportu przeniesiono z budynku Monopolu Tytoniowego do położonych w pobliżu bloków, które pozostały po przedwojennych koszarach Wojska Polskiego. Zajęli trzy z nich, które oznaczone były numerami od 1 do 3. Wcześniej wydano im odzież więźniarską, a niektórzy otrzymali również drewniaki. Wszyscy spali w izbach więźniarskich, gdzie mogli na siennikach lub na słomie leżeć tylko na jednym boku, ściśnięci do granic możliwości. Po zakończonej kwarantannie znaczna część więźniów pierwszego transportu pracowała przy dalszej rozbudowie obozu. Wielu z nich zatrudniano także przy pracach bezcelowych, np. kopaniu rowów, a następnie ich zasypywaniu. Tylko nielicznym udało się otrzymać zajęcie w biurach obozowych, np. w biurze rejestracji więźniów, ale szanse na takie zatrudnienie mieli jedynie znający język niemiecki. 

Pierwsi więźniowie, wtopieni po pewnym czasie w inne transporty przybyłe później do obozu, zasłużyli się szczególnie w konspiracji wojskowej w KL Auschwitz, której twórcą był rotmistrz Witold Pilecki (przywieziony do obozu 22 września 1940 r. transportem z Warszawy pod nazwiskiem Tomasz Serafiński, nr 4859). Członkami tej organizacji, działającej pod nazwą Związek Organizacji Wojskowej, byli: Stanisław Barański, Józef Chramiec, Aleksander Fusek (nr 775), Mieczysław Januszewski (nr 711), Karol Karp (nr 626), Jan Komski (w obozie Baraś, nr 564), Witold Kosztowny (nr 672), Stanisław Kożuch (nr 325), Jan Gąsior-Machnowski (nr 724), Tadeusz Myszkowski (nr 593), Edward Nowak (nr 447), Eugeniusz Obojski (nr 194), Tadeusz Paolone, Tadeusz Pietrzykowski (nr 77, znany polski bokser), Zygmunt Sobolewski (nr 88), Czesław Sowul (nr 167), Alfred Stössel (nr 435), Antoni Suchecki (nr 595), Marian Toliński (nr 490), Zygmunt Turzański (nr 615), Jan Zięba (nr 66) i Jerzy Żarnowiecki (nr 616).

Więźniowie z pierwszego transportu zapoczątkowali ucieczki z obozu. Jako pierwszy 6 lipca 1940 r. zbiegł Tadeusz Wiejowski (nr 220), po pewnym czasie został jednak schwytany i zamordowany. Później w ucieczkach uczestniczyło jeszcze 26 więźniów. Niektórzy z nich walczyli następnie w oddziałach partyzanckich AK. Kilkudziesięciu więźniów (jak dotąd ustalono, 76 osób) zwolniono z obozu głównie na skutek starań rodzin, które przekupiły wpływowych Niemców.

Spośród 728 osób przywiezionych 14 czerwca 1940r. do KL Auschwitz co najmniej 227 więźniów zginęło w tym obozie, a co najmniej 266 z nich ewakuowano do innych obozów niemieckich, z czego nie mniej niż 61 tam zginęło. Około 300 więźniów z pierwszego transportu przeżyło wojnę.
Dzisiaj nie żyje już żaden z nich. 14 czerwca każdego roku przyjeżdżali do Muzeum Auschwitz-Birkenau, aby wspominać kolegów, którzy tutaj złożyli ofiarę ze swego życia, i oddać hołd wszystkim ofiarom tego największego niemieckiego obozu zagłady. 14 czerwca 1947 r. dzięki byłym polskim więźniom uroczyście otwarto Muzeum KL Auschwitz.
„Dzień wyjazdu z Tarnowa do obozu był słoneczny, upalny. Szliśmy czwórkami, pod eskortą SS-manów, w kierunku torów. (…) Pochód wił się wśród ulic jak długi wąż – robił przy tym nieodparte wrażenie gnanego do rzeźni stada (…) Krzyki żandarmów przycichły, lecz nie ustały. Szliśmy poważni i przygnębieni. (…) Gdzieniegdzie w oknach dało się dostrzec ukryte za firankami twarze. Spłoszone znikały szybko, aby za chwilę znów się ukazać. To oszołomione terrorem miasto w dwójnasób przeżywało wyjazd tak ogromnego transportu. (…) Tak żegnał swoich więźniów poczciwy Tarnów: cicho, tajemnie, serdecznie”  – tak dzień 14 czerwca 1940 roku wspomina Eugeniusz Niedojadło, więzień i uczestnik pierwszego transportu do KL Auschwitz, który jako numer 213 spędził w niemieckim obozie 1680 dni.
Dzień przed transportem, z tarnowskiego więzienia zostały wyprowadzone 753 osoby, głównie więźniowie polityczni, w tym członkowie ruchu oporu (do obozu przybyło 728 osób). Pochodzący z Tarnowa, Krakowa, Rzeszowa, Zakopanego, Jarosławia, Przemyśla, Sanoka i Nowego Sącza więźniowie, ciężarówkami, pod osłoną nocy, przetransportowani zostali do byłej żydowskiej łaźni, w celu kąpieli i dezynfekcji. Akcja trwała do wczesnych godzin porannych. Rankiem 14 czerwca 1940 roku, w pieszym pochodzie, więźniowie skierowani zostali z placu Pod Dębem ulicą Wałową i Krakowską na rampę kolejową, gdzie w pośpiechu zostali wtłoczeniu do wcześniej podstawionych wagonów, które zaraz potem wyruszyły w nieznaną drogę…
„Przybyliście tutaj nie do sanatorium, tylko do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego nie ma innego wyjścia, jak przez komin. Jeśli się to komuś nie podoba, to może iść zaraz na druty. Jeśli są w transporcie Żydzi to mają prawo żyć nie dłużej, niż dwa tygodnie, księża miesiąc, reszta trzy miesiące” – tak „Kalendarz wydarzeń w KL Auschwitz” Danuty Czech opisuje mowę „powitalną” wygłoszoną do więźniów pierwszego transportu, 14 czerwca 1940 roku, przez zastępcę Rudolfa Hössa – niemieckiego zbrodniarza Karla Fritzscha, pełniącego wtedy funkcję kierownika obozu.
Tak zaczęła się Ich gehenna. Tak zaczął działać KL Auschwitz. 

Bo ten obóz nie spadł z nieba. Został założony przez Niemców dla Polaków 14 czerwca 1940 r. 80 lat temu. I Polacy byli w nim pierwszymi ofiarami. 

Kiedy w końcu ta najważniejsza data w historii obozu KL Auschwitz przestanie być datą wyklętą?

Joanna Płotnicka

14czerwca.pl

 
od redakcji.
O jednym z więźniów z tarnowskiego transportu śp. Zbigniewie Tryczyńskim  mogliśmy w 2017 dowiedzieć się ze wspomnień Pani Urszuli J.Własiuk – Prezes Fundacji SZLAKI PAPIESKIE (prywatnie Zbigniew Tryczyński był jej wujkiem).

HISTORIA PIŁKI NOŻNEJ (52) – ze starych kronik Krzysztofa Wiśniowskiego

Harnaś – Hutnik II Kraków 0:2 (0:1).  Niedziela 29.04.1990 roku.

Skład Harnasia: Tadeusz Pyrc – Wojciech Zborowski, Wojciech Majeran, Piotr Czyrnek, Bogdan Puchała – Ryszard Wroński, Tomasz Majeran, Krzysztof Wiewiórka – Mieczysław Kubatek, Adam Urbański (55 min Grzegorz Dziadoń – ostatnia zmiana Adama), Andrzej Potoczny. Rezerwowi: Gomółka, Maciek Olesiak, Grzegorz Dziadoń.

Niedziela 29.04.1990 roku, to był szczególny dzień dla kibiców Harnasia.

Obecni na boisku i trybunach oprócz meczu naszej drużyny z Hutnikiem II Kraków, byli świadkami uroczystości pożegnania historycznej postaci tymbarskiej piłki nożnejADAMA URBAŃSKIEGO, znanego wówczas pod pseudonimem boiskowym „Stara Kość”.

Grę w drużynie seniorów rozpoczął jako 15-latek w roku 1965, na boisku prezentował duży talent i piłkarski spryt. Wieloletni Kapitan Drużyny, Członek Zarządu i V-ce Prezes Klubu. Trener, wierny kibic i sympatyk Harnasia.25 lat nieprzerwanej gry, setki strzelonych bramek, nienaganna postawa na boisku i poza nim, skromny, wspaniały zawodnik i kolega.

Adam Urbański, swoją wysoką piłkarską sprawność zachował do ostatniego meczu, jeszcze rok wcześniej w 1989 r. zdobył tytuł Króla Strzelców.

Równolegle do piłki nożnej, kontynuował karierę jako zawodnik sekcji Tenisa Stołowego, gdzie odnosił sukcesy, w II–go ligowej Drużynie, prowadzonej przez brata Macieja Urbańskiego.

Prezes Klubu Marian Sporek, wygłosił obszerną laudację na chwałę beneficjenta, a koledzy z drużyny, osobiście podziękowali starszemu koledze za wspólnie przeżyte chwile na piłkarskich boiskach. Do podziękowań dołączyli się także zawodnicy Drużyny Hutnika z Krakowa.

P.S.

Fakt zakończenia kariery piłkarskiej, został odnotowany w moich starychkronikach, ale nie był końcem sportowej kariery ADAMA. Przez wiele kolejnych lat, rozgrywa mecze w drużynie tymbarskich OLDBOYÓW.Czynnie wspiera  działalnośćRELAX-u, uczestnicząc w turniejach piłki nożnej i nie tylko. Nieprzerwanie bierze udział w Lidze i Otwartych Turniejach Tenisa Stołowego. Do dnia dzisiejszego  zajmuje medalowe miejsca w Mistrzostwach Polski w Tenisie Stołowym w swojej kategorii wiekowej(70 lat i więcej).

Piękna nietuzinkowa kariera, godna podziwu i naśladowania.

cdn.

Foto nr 1.
Prezes Klubu Marian Sporek, wygłasza laudację na chwałę Adama Urbańskiego
kończącego grę w Drużynie HARNASIA.

Foto nr 2.
Kierownik Drużyny Zbigniew Zborowski – gratuluje Adamowi Urbańskiemu spełnionej kariery piłkarskiej.

Foto nr 3.
Trener – Marian Tajduś przyłącza się do podziękowań.

Foto nr 4.
Były Kierownik i sympatyk Klubu – Zbigniew Leśniak – składa swoje gratulacje

Foto nr 5.
Wojciech Majeran – Kapitan –składa podziękowania starszemu koledze.

Foto nr 6.
Adam – odbiera też gratulacje od Kapitana Drużyny HUTNIKA.

Foto nr 7.
Niedziela 29.04.1990rok – (68 minuta) meczu Harnaś – Hutnik
ostatnia zmiana – z boiska schodzi Adam Urbański na rzecz młodszego kolegi
Grzegorza Dziadonia.

Foto nr 8.
Rok 2002 – Adam Urbański – na turnieju Piłki Halowej w ZS im KEN
odbiera nagrodę za wzorową grę.

Foto nr 9.
18.07.2015 rok XXIV Dni Tymbarku – Turniej Tenisa Stołowego.
Maciej Urbański, Krzysztof Sobczak, Jerzy Miśkowiec, Adam Urbański i Wójt Gminy Tymbark Paweł Ptaszek.