Przyroda Beskidu Wyspowego

Żmijaaa!!! Spokojnie…

Na samo brzmienie tego słowa większość z nas odczuwa obawę, niechęć, wręcz strach, bo przecież to wąż i do tego jadowity. Spośród 7830 gatunków gadów żyjących na świecie, występujących głównie w strefie gorącej, w środowisku naturalnym naszego kraju żyje tylko 9 z tej liczby. Wśród nich jest oczywiście żmija zygzakowata, jedyny jadowity wąż występujący na obszarze całej Polski. W rejonach północno- wschodnich występuje zdecydowanie rzadziej niż np. w stosunku do naszej południowej części. Długość dorosłych osobników rzadko dochodzi do 80 centymetrów; w większości są to okazy w granicach 60- 70 centymetrów. Samice są od samców dłuższe o około 10 centymetrów, ale z kolei bardziej wyrazisty u samców jest biegnący na grzbiecie czarny zygzak, tzw. wstęga kainowa.
Żmij nigdy specjalnie nie szukałem, ale mimo tego spotkałem je w swoim życiu kilkanaście razy; ostatni raz dwa lata temu przy zejściu z Jasienia w kierunku Półrzeczek. Zawsze były to okazy o barwie brązowej, czyli te najczęściej u nas występujące, natomiast nie spotkałem żmii w kolorze srebrno szarym, a tym bardziej jeszcze rzadziej występującej w kolorze czarnym.
Na temat tego węża krąży w naszym środowisku wiele opowieści: widziałem gniazdo żmij, skoczyła na mnie żmija, ekolodzy wypuścili w rejonie Łopienia kilka worków żmij- to tylko niektóre z przykładów. Odnieśmy się do pierwszego sformułowania. Gniazdo w przyrodzie kojarzy nam się przeważnie z jakąś misternie wykonaną budowlą lub ze skupiskiem małych zwierząt pod opieką matki. Być może ktoś rzeczywiście widział kłębowisko żmij i skojarzył ten widok właśnie tak. Jeżeli był świadkiem takiej sytuacji w kwietniu lub maju, to prawdopodobnie trafił na wężowe gody mające formę swoistych „zapasów”. Nie ma w tym pojedynku kąsania z użyciem jadu, lecz dochodzi do wzajemnego oplatania się samców wraz z próbą dociśnięcia przeciwnika do ziemi. Przegrany opuszcza teren walki, a zwycięzca, w kontakcie z samicą zadba o przedłużenie gatunku. Żmija rodzi w jesieni raz na dwa, trzy lata od kilku do kilkunastu młodych, ale gniazda nie buduje. Narodziny młodych są równoczesne z procesem wyklucia, czyli przerwania osłonek w których dorastały i natychmiastowym usamodzielnieniem się, nie wymagającym dalszej opieki.
A jak to jest z tym „skokiem” żmii? W czasie ataku z poziomu ziemi może dosięgnąć naszej kostki lub niewiele wyżej. Ona jednak nigdy na nas nie czyha, nie czai się, ani tym bardziej nie skrada by nas zaatakować. Występuje w miejscach dobrze nasłonecznionych, na obrzeżach lasów, pośród leśnych polan, na rumowiskach skalnych, drogach i ścieżkach leśnych oraz przy ciekach wodnych, bo jest znakomitym pływakiem. Wędrując po takich miejscach najlepiej mieć na nogach wysokie buty i coraz bardziej popularne kije do nord walking, którymi wykonujemy „krok wyprzedzający” czyli płoszący. To jest taka daleko posunięta profilaktyka, bo już same drgania spowodowane naszymi krokami powinny spowodować ucieczkę tego bardzo ostrożnego, płochliwego i bojącego się człowieka węża. Jednak może się zdarzyć, na nasze nieszczęście, że możemy przypadkowo na żmiję nadepnąć, a wtedy wpisanym w jej instynkt zachowaniem jest błyskawiczny atak. Pierwszy jest tak zwany suchy, w którym dochodzi do ukąszenia i zaaplikowania od 0 do 20% posiadanego jadu. Ta oszczędność wynika z prostej przyczyny; wytworzenie jadu, jak również wszelki ruch wymaga bardzo dużego nakładu energetycznego. Śmiertelna dawka jadu, żółtawej oleistej cieczy, którego skład nie jest do końca znany wynosi około 6,5 mg na 1 kg wagi ciała człowieka, natomiast żmija dysponuje dawką o pojemności około 30 mg. Łatwo wyliczyć, że nawet zaaplikowana cała dawka nie powinna teoretycznie doprowadzić do śmierci człowieka. Ukąszenie żmii jest jednak niebezpieczne dla małego dziecka, osoby starszej, mało odpornej lub uczulonej na jad. Istotne jest też miejsce ukąszenia; inne skutki mogą być po ukąszeniu w kostkę, a daleko inne i bardzo niebezpieczne po ukąszeniu w szyję. W takich przypadkach nie wolno „spanikować”, bo strach tylko spowoduje wzrost tętna, a tym samym trucizna będzie się szybciej rozprzestrzeniać w organizmie. Przede wszystkim należy unieruchomić kończynę, zacisnąć opaską powyżej ukąszenia, ale w taki sposób, by nie ograniczyć przepływu krwi i starać się jak najszybciej nawiązać kontakt z lekarzem.
A ekolodzy z workami żmij? Kto chce, niech wierzy w takie absurdalne opowieści. Na temat liczebności żmij w Polsce bardzo trudno o jakieś wiarygodne dane, ale z roku na rok odnotowuje się znaczny spadek lub całkowity ich zanik w różnych rejonach. Ten proces jest spowodowany trwałymi przekształceniami siedlisk, a także przez intensywną penetrację /turystyka, gospodarka leśna, pozyskiwanie runa itp./. Żmija w ekosystemie pełni pożyteczną rolę, ograniczając np. populację gryzoni uważanych za szkodniki. Nie ma naturalnych wrogów, chociaż nie do końca; zagrożeniem dla niej jest spotkanie z jeżem, dużym ptakiem drapieżnym i oczywiście… z człowiekiem. Gdy więc ją spotkamy, bo akurat weszliśmy na jej terytorium, nie panikujmy, nie róbmy jej krzywdy i potraktujmy ją jak na przyzwoitego człowieka przystało… spokojnie.

Stanisław Przybylski

żmija2

źródło zdjęcia: www.abc-survival.pl
żmija zygzakowata

Czy marzenia o wolności się ziściły? przedruk artykułu autorstwa Pana Zenona Duchnika

Poniższy tekst ukazał się 2005 roku w 55 numerze (przedostatnim) kwartalnika Głos Tymbarku.

 Czy marzenia o wolności się ziściły?

26 sierpnia 2005 roku. W Mogile, przy kościele Cystersów tłok. Cały czas nadciągają nowi ludzie. Poczty sztandarowe stoją w szeregu. Jest w tym coś wzruszającego. Szukam znajomych, tych z pierwszych spotkań przed 25 laty i tych, z którymi byłem internowany w Załężu.

Święto małopolskiej Solidarności. Właśnie tu, w Mogile, gdzie z inicjatywy NSZZ „Solidarność” 1 marca 1981 roku poświęcono krzyż i umieszczono w hali Walcowni Gorących Blach Huty im. Lenina. W latach pięćdziesiątych ub. wieku, w obrębie Mogiły powstało nowe miasto – Nowa Huta. Miało w nim nie być żadnego kościoła, ludzie, którzy tam mieli zamieszkać wabiono dobrymi zarobkami, mieszkaniami… mieli tylko zapomnieć o Bogu. Czy to się udało? Chyba nie…

Tu właśnie, 20 sierpnia 1980 roku wybuchły strajki na różnych wydziałach Kombinatu. Zakład otoczył kordon funkcjonariuszy ZOMO. W środku robotnicy formułowali postulaty strajkowe: podwyżka płac, niekaranie za strajk, ale również żądania polityczne. Czekali na wieści z Lublina, Szczecina i Gdańska – gotowi w każdej chwili wesprzeć strajkujących tam kolegów…

Dzisiaj młodzi ludzie niewiele wiedzą o tamtych czasach, a starszych często ogarnia amnezja – zapominają, że pod koniec lat siedemdziesiątych i w latach następnych XX wieku wszystko było reglamentowane (sprzedawane na przydziałowe kartki), że sprzęt AGD i meble były dostępne tylko dla „młodych małżeństw” (do lat 30), na materiały budowlane była rejonizacja, a ich otrzymanie na inwestycje lub remont graniczyło z cudem. Zapominają, że samochód i telefon na wsi był rarytasem, nie mówiąc już o drogach, których praktycznie nie było. Nie można było studiować ani uczyć się w szkołach średnich wieczorowych czy zaocznych bez skierowania. Któż dzisiaj pamięta sklepy, w których były tylko sól, zapałki i ocet, czasem musztarda, a w sklepach mięsnych „nagie haki” i salceson zwany „cwaniakiem”, bo nie dał się wywieźć za wschodnią granicę? Kto dziś opowie o tym, że wówczas kwitła turystyka handlowa do Sącza, Rabki, Nowego Targu czy Krakowa by kupić grysik dla dziecka, skarpety czy coś lepszego do ubrania lub jedzenia (w miastach były nieco większe przydziały towaru do sklepów)? Kto przypomni, że milicja i wojsko miały własne restauracje i sklepy, do których był zakaz wstępu normalnym śmiertelnikom, że górników traktowano jak nadludzi – mieli sklepy „Nur für górnik” zaopatrzone we wszystko czego dusza zapragnie, byle tylko wydobywali węgiel dla Związku Radzieckiego…

Maruś – inż.Józef Marek (część III)

Powstanie Podhalańskiej Spółdzielni Owocarskiej

Po kilku latach młode sady zaczęły wydawać obfite plony pięknych owoców. Jednakże uzyskanie ich to dla sadownika jeszcze nie wszystko. O korzyściach można mówić dopiero wtedy, kiedy owoce sprzeda się po odpowiedniej cenie. Powstaje więc nowy problem – problem obrotu płodami owocowymi. Dotychczas sprzedaż owoców odbywała się przeważnie „na pniu”, która w rzeczywistości przynosiła sadownikom więcej strat niż zysku. Kupujący bowiem byli najczęściej Żydzi, a ci nie dbali o drzewa, a jedynie o owoce, które zbierali szybko, często z gałązkami, łamiąc je i zdzierając korę, uszkadzając drzewa i dewastując w ten sposób sady. Bolał nad tym Marek i wiele dyskutował na ten temat z gospodarzami, aż wreszcie doszedł do wniosku, że najlepiej będzie , jeśli obrót owocami zorganizuje się na zasadzie spółdzielczości: „powstaną grupy chłopów-sadowników, które, przy stosunkowo niewielkich udziałach, zorganizują i uruchomią wspólny ośrodek handlowy”. Aby myśl tą wprowadzić w życie, Marek spowodował powiatowe zebranie chłopów – sadowników, z udziałem władz powiatowych, na którym, jako powiatowy instruktor sadownictwa, przedstawił swoje dotychczasowe prace i obserwacje oraz przedstawił swoją koncepcję programu gospodarki sadowniczej powiatu limanowskiego, opartej na zasadach spółdzielczości. Zebranie to odbyło się w końcu sierpnia 1934 r. w sali „Sokoła” w Limanowej. Propozycje inż. Marka mocno poparł dyrektor Górskiej Szkoły Rolniczej w Łososinie Górnej, inż. Drożdż, deklarując jednocześnie swą pomoc.
Po ożywionej dyskusji podjęto jednomyślną uchwałę popierającą przedstawiony przez inż. Marka program. Od programu do realizacji jest jednak daleka droga, i to najeżona różnymi trudnościami, które spadły przede wszystkim na inż. Marka. Poza załatwianiem wszelkich spraw prawno organizacyjnych, najpilniejszą sprawą była budowa przechowalni owoców. Na szczęście kilka osób, mających znaczenie w powiecie, zdeklarowało swą pomoc. Zaliczyć do nich należy przede wszystkimi: inż. Drożdża z Łososiny oraz znanych powiatowych działaczy społecznych w osobach Marsa, Beka, Górszczyka, a także szereg chłopów -sadowników, jak np. Jana Macko, Franciszka Bubulę , Jana Świnkę, Wincentego Jeża, Wojciecha Drożdża Franciszka Wąsowicza i wielu innych. Duże znaczenie i pomoc uzyskano także dzięki włączeniu się w tą akcję Zarządu Spółdzielni Mleczarskiej w Tymbarku, Zofii Turskiej – właścicielki dworu w Tymbarku oraz proboszcza parafii tymbarskiej ks. Józefa Szewczyka. Jako miejsce zlokalizowania Spółdzielni obrał inż. Marek Tymbark -z kilku powodów. Przede wszystkim, to że w tym czasie Tymbark stanowił już aktywny ośrodek ruchu spółdzielczego. Działały w nim Kasa Stefczyka, Kółko Rolnicze oraz Spółdzielnia Mleczarska – które oferowały swoją pomoc w zorganizowaniu nowej spółdzielni.
Ponadto bardzo duże znaczenie miała także istniejąca tu stacja kolejowa, dzięki której ułatwiony był transport owoców. Na tymczasową przechowalnię owoców Spółdzielnia Mleczarska odstąpiła bezpłatnie część swoich piwnic, gdzie przeprowadzano próby związane z przechowalnictwem owoców. Tak więc Spółdzielnia zaczęła już działać, mimo iż formalnie jeszcze nie powstała.
Sąd bowiem dwukrotnie odrzucił proponowany statut i dopiero trzecia wersja została zarejestrowana przez Sąd w Nowym Sączu. Tak więc z datą 24 marca 1937 r. nowa spółdzielnia w Tymbarku otrzymała oficjalną nazwę Podhalańska Spółdzielnia Owocarska w Tymbarku oraz zezwolenie na działalność. Nie był to jednak koniec pracy, zabiegów i zmartwień inż. Marka. Spółdzielnia ta nie mogła bowiem ograniczać swej działalności jedynie do przechowalnictwa i handlu owocami odpowiadającymi normom handlowym lecz dążono także do wykorzystania owoców niekwalifikujących się do handlu, a więc owoce źle wykształcone, częściowo zepsute w czasie przechowywania, czy pozostałe z braku kupców, a już przejrzewające. Postanowiono więc przerabiać je na przetwory jak: wina, soki, marmoladę, dżemy. I znów kłopoty związane z brakiem znajomości odpowiednich technologii, maszyn i urządzeń do produkcji, no i przede wszystkim odpowiednich fachowców. Na szczęście inż. Marek nie został osamotniony w swej działalności. Również z dużym zapałem pomagali mu ludzie, którzy objęli kierownictwo Spółdzielni – dr Józef Macko i mgr Józef Kulpa oraz szereg innych, jednakże ster tej instytucji dzierżyła „trójca trzech Józefów” –jak żartobliwie mówiono: Józef Marek, Józef Macko i Józef Kulpa, dzięki którym rozwijała się działalność spółdzielcza z zakresu produkcji sadowniczej i przetwórstwa owocowego. Trudno tu opisywać szczegóły tej działalności – wystarczy krótko stwierdzić, że bardzo pomyślnie, co cieszyło szczególnie inż. Marka, mimo licznych kłopotów i zmartwień, jakie musiał rozwiązywać każdego dnia.
W tym okresie inż. Marek prawie nie wychodził ze Spółdzielni. Często nocował tu śpiąc na podłodze, przykrywając się jakąś płachtą lub tylko swą kapotą. Jadał również z załogą. Kiedy jedna z kucharek podająca pracownikom obiad w blaszanych miskach, a jemu natomiast na talerzu, Marek obruszył się i nie przyjął talerza, lecz powiedział: „My wszyscy jednacy, przynieś dziewce na misce”. Wykazał w ten sposób, że nie traktował siebie jako kogoś ważniejszego, lecz że jest taki sam, jak każdy inny pracownik, bez względu jaką wykonuje pracę. I tak praca nad tworzeniem nowego zakładu produkcyjnego Spółdzielni posuwała się naprzód. Niestety, wybuch II wojny światowej bardzo opóźnił możliwości jej pełnego rozwoju. Wpłynął natomiast bardzo aktywnie na patriotyczne zespolenie społeczeństwa, wyrażające się w działalności ruchu oporu oraz w udzielaniu pomocy dla wielotysięcznej grupy ludzi biednych, wysiedlonych z różnych rejonów kraju i nękanych przez okupanta. I tu rozpoczyna się nowy rozdział działalności tak Podhalańskiej Spółdzielni Owocarskiej, jak i jej głównego inicjatora i organizatora – inż. Józefa Marka.

Stanisław Wcisło

c.d.n.

Tymbarski Ton w Gromniku

Dzisiaj w Gromniku, na zaproszenie księdza dr.Andrzeja Jedynaka – proboszcza parafii,  zagrała orkiestra „Tymbarski Ton”. Parafia Gromnik przeżywała uroczystość odpustową ku czci Najświętszej Maryi Panny Królowej.   Podczas uroczystej  Mszy św. orkiestra wykonała kilka utworów religijnych. Po nabożeństwie, obok  zabytkowego kościoła pod wezwaniem św.Marcina,  „Tymbarski Ton” zagrał dla mieszkańców Gromnika,  były melodie patriotyczne, jak też ludowe.  Występ bardzo spodobał się parafianom. W imieniu własnym oraz parafii podziękowania orkiestrze złożył ksiądz proboszcz Andrzej Jedynak. W dowód wdzięczności pielgrzymi z Tymbarku otrzymali od księdza doktora pamiątkowe upominki  oraz zostali przyjęci obiadem.

Bogusław Sowa

 

Nasi zbliżają się do Częstochowy

33 Piesza Pielgrzymka Tarnowska w drodze. Kilka tysięcy osób wyruszyło z Tarnowa na Jasną Górę. Jest wśród nich grupa 15 „Świętego Jacka”, grupa okręgu limanowskiego, w ramach której na Jasną Górę idą mieszkańcy Tymbarku.
Hasłem 33. Pieszej Pielgrzymki Tarnowskiej jest: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”. Nawiązuje ono do przygotowań do ŚDM 2016.
Piesza Pielgrzymka Tarnowska dotrze na Jasną Górę 25 sierpnia.

A taki był początek w Tarnowie (zdjęcia z www.gazetakrakowska.pl)

15-315

Maruś – inż. Józef Marek (część II)

Inż. Józef Marek jako fachowiec od sadownictwa

Jak już wspomnieliśmy w 1926 r. Józef Marek ukończył studia wyższe z tytułem inżyniera ogrodnictwa, specjalizującego się w sadownictwie. Nie podjął jeszcze decyzji co i gdzie będzie robił, jako wykształcony fachowiec. Kręcił się po Krakowie, nie zrywając kontaktu z uczelnią, kiedy do Krakowa przyjechał Antoni Górszczyk – kierownik szkoły podstawowej w Pisarzowej, a jednocześnie członek Rady Powiatowej w Limanowej. Jako przedstawiciel tejże Rady Powiatowej został wydelegowany do Krakowa, by na Uniwersytecie Jagiellońskim przeprowadzić wywiad odnośnie możliwości zatrudnienia odpowiedniego absolwenta tejże Uczelni- z Wydziału Rolnictwa i Ogrodnictwa, na stanowisko powiatowego instruktora sadownictwa w Limanowej. Rada Powiatowa bowiem, na jednym z swych obrad, doszła do wniosku, że należy zatrudnić jakąś odpowiedzialną i dobrze do tego przygotowaną osobę na stanowisko instruktora sadownictwa, gdyż w tej dziedzinie widzą możliwość rozwoju tutejszych wsi, które w tym czasie były bardzo zaniedbane i biedne. Uznano wiec, że przez rozwój sadownictwa można będzie poprawić byt mieszkańców limanowszczyzny, a przez to podnieść i wizerunek powiatu. Należało więc tylko wyszukać odpowiedniego fachowca, który odpowiednio pokieruje pracami na tym odcinku. Ponieważ Antoni Górszczyk był najlepiej zorientowanym, gdzie można zasięgnąć odpowiedniej informacji, proszono go, aby podjął się tej misji. No i pan Górszczyk udał się do Krakowa, na Uniwersytet Jagielloński, gdzie w dziekanacie Wydziału Rolnego przyjął go profesor Brzeziński. Pan Górszczyk przedstawił mu prośbę Rady Powiatowej, prosząc o pomoc w wyszukaniu odpowiedniego absolwenta tej specjalizacji. Profesor spokojnie wysłuchał jego prośby a następnie ,z lekkim uśmieszkiem na ustach – odpowiedział: „Jest tu taki rzetelny, młody inżynier, który jada, jak ma co jeść, śpi, jak ma czas spać, a zawsze coś robi. Nazywa się Marek. Gdyby chciał iść, mielibyście z niego wielką pociechę. Dużo mógłby zrobić”. Wkrótce nastąpiło spotkanie Antoniego Górszczyka z Józefem Markiem, który po stosunkowo krótkiej, lecz konkretnej rozmowie, propozycję przyjął. Jest rok 1927. Inżynier Józef Marek rozpoczyna swą pracę, jako instruktor sadownictwa, od dokładnego zapoznania się z terenem. W tym celu wędruje po wszystkich pięknych, ale jakże biednych i zaniedbanych wioskach powiatu limanowskiego. Znał wprawdzie życie wiejskie i jego ubóstwo, gdyż sam pochodził z biednej chłopskiej rodziny, lecz takiej biedy nigdy jeszcze nie widział. Rzeczywistość – jak sam opowiadał – po prostu przestraszyła go i załamała. Postanowił więc przenieść się do innego powiatu.

Na szczęście wcześniej zapoznał się z inż. Janem Drożdżem –dyrektorem Górskiej Szkoły Rolniczej w Łososinie Górnej i ze znanym pisarzem Władysławem Orkanem, którego poznał w Porębie Wielkiej – a z którymi szybko zaprzyjaźnił się – o czym często wspominał. „To oni skłonili mnie, bym pozostał w Limanowej’. Podkreślił to również i w swym przemówieniu, na uroczystości rozpoczęcia nauki w nowej, przez niego właśnie wymarzonej i utworzonej szkole, o nazwie „Spółdzielcze Liceum Przetwórstwa i Handlu Ogrodniczego w Tymbarku (1.10.1948 r.):…”Za czasów młodości siadali my często z Orkanem na przyzbie i godali o biydzie chłopów podhalańskich, o ich nyndzy gospodarczej i ubogiej kulturze. Marzyli my wtedy o poprawie ich doli, o podniesieniu oświaty, o zakładaniu sadów, fabryk, szkół…” – Inż. Marek mówił gwarą tutejszego środowiska. Gwarę, którą tutaj poznał, bardzo polubił i stosował ją, jako język „codzienny”. Potrafił jednakże także pięknie mówić językiem literackim, kiedy zaszła taka konieczność. W 1928 r. dyrektor Górskiej Szkoły Rolniczej w Łososinie Górnej, inż. Drożdż zaproponował Markowi etat nauczyciela ogrodnictwa w tejże szkole.

Marek propozycje tą przyjmuje, nie rezygnując jednak ze stanowiska instruktora sadownictwa. Pełnienie tych dwóch funkcji daje mu bowiem możliwość szybszego realizowania swych planów poprawy doli podhalańskiego chłopa. W szkole uczy młodzież i zachęca do zakładania własnych maleńkich szkółek drzew owocowych, aby później młode drzewka sadzić na gruntach własnych i sąsiadów. To wszystko co mówił było bardzo ciekawe i zachęcające. Najlepiej jednak uczy przykład własny. I to właśnie inż. Marek zaczął realizować.

W 1929 r. sprowadził się do Łososiny, aby być bliżej szkoły rolniczej. Tu właśnie, w Łososinie poznał pannę Szwabównę – córkę właściciela majątku w niedalekiej Kisielówce, z którą zawarł związek małżeński. Żona wniosła, w ramach posagu, kilka hektarów uprawnej roli, na których wkrótce założył pokazową szkółkę drzewek owocowych, by założyć z tych drzewek wzorcowy sad, który będzie zachęcał innych do zakładania takich na swoich gruntach.- co mu się bardzo udało i stanowiło przykład intensyfikacji gospodarki rolnej w górach. „Sława” jego szkółki i sadu szybko rozeszła się nie tylko po powiecie limanowskim, ale znacznie dalej. Dotarła nawet do SGGW w Warszawie, którą zainteresowali się tamtejsi profesorowie – sadownicy, zwłaszcza profesor Goriaczkowski, który kilkakrotnie złożył Markowi wizytę na Kisielówce. Podobną szkółkę założył Marek w Łososinie, na gruncie Górskiej Szkoły Rolniczej, która stała się podstawą niemal samodzielnej placówki techniczno- naukowej tamtejszej szkoły. Tak więc uczył Marek młodzież w szkole, zaś w terenie uczy starszych, jak należy drzewka pielęgnować, aby wydały odpowiednie plony. Wprawdzie jego praca nie od razu przyniosła pozytywne wyniki. Starzy gazdowie bowiem nieufnie patrzyli na młodego inżyniera, który nagle wprowadza tyle zmian w ich tradycyjnym systemie gospodarowania. Powoli jednak przekonują się, że Marek ma rację. Zaznaczyć tu również należy, że w realizacji tych zadań, w dużej mierze pomagał mu dyrektor Górskiej Szkoły Rolniczej w Łososinie Górnej, który również był wielkim entuzjastą i działaczem na niwie krzewienia oświaty i kultury wśród miejscowej ludności.

Stanisław Wcisło

cdn.