24 marca. Narodowy Dzień Pamięci Polaków ratujących Żydów pod okupacją niemiecką

Narodowy Dzień Pamięci Polaków ratujących Żydów podczas okupacji niemieckiej to dzień, w którym państwo polskie składa hołd swoim bohaterom – Polakom, którzy pomimo grożącej kary śmierci nieśli pomoc swoim żydowskim sąsiadom, swoim żydowskim współobywatelom. 

Wybrana na dzień obchodów data –  24 marca – jest symboliczna. To właśnie tego dnia w 1944 roku dokonano egzekucji na rodzinie Ulmów. W 1995 r. Józefowi i Wiktorii nadano pośmiertnie tytuł Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. W 2010 r. Prezydent Lech Kaczyński odznaczył ich Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Biskup pelpliński Jan Bernard Szlaga otworzył w 2003 roku proces beatyfikacyjny grupy polskich męczenników z okresu II wojny światowej, wśród których znalazła się rodzina Ulmów.  Papież Franciszek uznał w grudniu ubiegłego roku męczeństwo małżeństwa Ulmów i ich siedmiorga dzieci. Oznacza to, że nic już nie stoi na przeszkodzie do ich beatyfikacji. Odbędzie się ona 10 września 2023 roku.  Mszę beatyfikacyjną w dawnym domu Ulmów we wsi Markowa odprawi szef watykańskiego Urzędu do Spraw Kanonizacyjnych kardynał Marcello Semeraro.

Historię rodziny Ulmów przedstawia książka wydana przez wydawnictwo Rafael „Rodzima Ulmów”. Poniżej informacje na podstawie tejże publikacji.

W połowie lat trzydziestych XX wieku Józef spotkał swą przyszłą żonę, 12 lat młodszą Wiktorię Niemczak. Mimo że mieszkali
kilka domów od siebie, poznali się na zebraniu miejscowego koła Związku Młodzieży Wiejskiej RP ,,Wici”. Wiktoria była także słuchaczką kursów na Wiejskim Uniwersytecie Orkanowym (Markowa byłą wsią, w której działały prężnie organizacje społeczne i kulturalne).  Pamiętano, jak występowała w jasełkach w roli Matki Bożej.
Pobrali się 7 lipca 1935 roku i wkrótce rodzina zaczęła się powiększać. Jako pierwsza – 18 lipca 1936 roku – urodziła się Stasia, a następnie przed wybuchem wojny na świat przyszły jeszcze Basia (6 października 1937 roku) i Władziu (5 grudnia 1938 roku).  Dwa lata później, 3 kwietnia 1940 roku, na świat przyszedł Franuś, następnie Antoś (6 czerwca 1941 roku) i Marysia (16 września 1942 roku).
Ulma, jako fotograf amator, utrwalał na fotografiach głównie swą rodzinę. Zachowało się wiele wzruszających zdjęć z tamtego okresu. Na jednym z nich widać Józefa trzymającego Wiktorię na swoich kolanach, przytulonych do siebie, na innych coraz większą gromadkę dzieci. Józef pracował ciężko, ale niewielkie gospodarstwo przynosiło skromne dochody. Dorabiał więc robieniem fotografii, jak również prowadzeniem szkółki drzew owocowych. Za zgromadzone oszczędności w 1939 roku kupił ze szwagrem kilkanaście hektarów ziemi w Wojsławicach koło Sokala na wschodzie. Wcześniej nabył także prowizoryczny drewniany dom, który złożył tymczasowo na swym podwórku w Markowej. Przygotowywał się do przeprowadzki, cieszył się hektarami swojej pięknie położonej, czarnej, żyznej ziemi, która zapewniłaby dostatniejsze życie. Sąsiadom pokazywał
zdjęcia nowego gospodarstwa. W przeprowadzce przeszkodził jednak wybuch wojny. Został powołany do wojska, bił się w kampanii wrześniowej. Później z bratem dotarli do Wojsławic, ale szybko musieli je opuścić. 
 
Podczas wojny w Markowej mieszkało wiele rodzin żydowskich. Jednakże od 1942 roku Niemcy coraz częściej prowadzili akcje ich wymordowywania. Okna z domu Ulmów wychodziły na teren, na których zabijano Żydów.  Pojmanych  Żydów przed rozstrzelaniem jeszcze bito, a potem sami musieli kopać sobie grób. Władysław (brat Józefa) Ulma widział, jak strzelał Kindler. Potem wracał do siebie, włączał na cały głos gramofon i zawsze się upijał. Antoni Kuźniar pamięta scenę, jak Kindler w białych rękawiczkach strzelał w tył głowy mężczyznom stojącym na krawędzi wykopanego przez siebie wcześniej dołu. Widział też trzy córki i matkę. Jeszcze jedno dziecko kobieta trzymała na rękach. Kindler najpierw zabił dziewczynki. Potem
– ono jeszcze przechyliło główkę i popatrzyło strzelił w głowę dziecka na zabójcę. Wtedy wściekły strzelił do matki, po czym zdjął poplamione krwią rękawiczki i rzucił je do dołu.
Na ,,okopie” oraz drugim nieodległym miejscu rozstrzelano łącznie 41 Żydów. Po wojnie, w 1947 roku ich ciała ekshumowano i przewieziono na cmentarz w Jagielle-Niechciałkach koło Przeworska.
Ponieważ główną akcję eksterminacji ludności żydowskiej Niemcy przeprowadzali latem i jesienią 1942 roku, część Żydów zdołała ją przeczekać w polach. Niektórzy ukryli się w zaroślach i jarach, zwanych potocznie „potokami”. Jednej z rodzin schron w ,,potokach” pomagał budować Józef Ulma. Większość tych, którzy uciekli, chodziła po chłopskich domach i, starając się zdobyć pewniejsze miejsce pobytu, prosiła o przechowanie. Chłopi bali się jednak konsekwencji – jakakolwiek pomoc Żydom karana była śmiercią. Nie wszyscy zachowywali się przyzwoicie, ale wielu mieszkańców odważyło się na zostawienie nocą w umówionych miejscach żywności. Byli też tacy, którzy mimo grożącej im kary śmierci ukryli Żydów
w swoich domach na wiele miesięcy.
Jedną z takich rodzin byli właśnie  Wiktoria i Józef Ulmowie. Na strychu ich niewielkiego domku schroniły się dwie rodziny: Saul Goldman z czterema synami o nieznanych imionach (zwani w Markowej Szallami) oraz sąsiedzi rodzinnego domu Józefa Ulmy,  zamężne córki Chaima i Estery Goldmanów: Lea Didner z siostrą Gołdą Grünfeld i małą córeczką (o nieznanym imieniu) tej ostatniej. Kilkaset metrów dalej u Antoniego i Doroty Szylarów mieszkających z dziećmi (Zofią, Heleną, Eugeniuszem, Franciszkiem, Janiną) przez 19 miesięcy ukrywała się rodzina Weltzów: Abraham, Moniek, Aron z siostrą i żoną Shirley i ich małym synkiem. Przyszli oni w styczniu 1943 roku i zaszyli się w stodole. Później Antoni Szylar przeniósł ich do szopy. Przed wojną byli to bardzo bogaci ludzie. Potem tułali się od domu do domu. Ich przyjście pamiętała córka Antoniego Helena, po mężu Kielar. Weltzowie byli prawie nadzy i bosi, nie mieli nic. Jej ojciec ukrył ich w norze ze słomy na strychu. Dom stał blisko ,,okopu”. Wszyscy słyszeli strzały oraz przeraźliwe krzyki i jęki mordowanych przez Niemców innych, złapanych, Żydów.
Braci Goldmanów znał posterunkowy z Łańcuta Włodzimierz Leś (Ukrainiec), pochodzący z rusińskiej miejscowości Biała koło Rzeszowa. Przed wojną sprzedał im konia, a w czasie okupacji dał im schronienie w zamian za przekazanie części ich dóbr. Gdy sytuacja się zaostrzyła i za pomoc Żydom zaczęła realnie grozić kara śmierci, przestał udzielać im pomocy. Musieli więc szukać sobie innej kryjówki. Udali się wtedy do znajomych gospodarzy z Markowej – Ulmów. Goldmanowie jednak nadal nachodzili Lesia i domagali się od niego wsparcia, gdyż najprawdopodobniej u niego zostawili znaczną część majątku. Ponieważ ten od pewnego momentu odmawiał im pomocy, sami próbowali odzyskać swoją własność lub przejąć w zamian
inne jego dobra. Dokumenty Ludowej Straży Bezpieczeństwa sugerują, że Leś obawiał się utracić resztę żydowskiego majątku. Wiele wskazuje na to, że kolejne ,,kradzieże” ze strony Goldmanów i zbliżający się koniec wojny spowodowały, że zdecydował się zdradzić kolegom z żandarmerii niemieckiej miejsce ukrywania się żydowskiej rodziny. Dowiedział
się, że przebywają u Ulmów. Władysław Ulma przypomina sobie, że on przyjechał do brata pod pretekstem zrobienia fotografii, aby sprawdzić, czy Żydzi rzeczywiście są u niego. Goldmanowie nawet się specjalnie nie kryli, przecież znali się jeszcze sprzed wojny.
Leś prawdopodobnie powiadomił o swym odkryciu Niemców. Niemiecka żandarmeria w Łańcucie, nie podając powodu, nakazała czterem woźnicom z okolicznych miejscowości stawić się z furmankami w nocy z 23 na 24 marca 1944 roku. Jednym z nich był osiemnastoletni Edward Nawojski z pobliskiej Kraczkowej, który pojechał w zastępstwie ojca.
Oczekiwali oni na wezwanie w stajni magistrackiej, a o pierwszej w nocy rozkazano im przybyć pod budynek żandarmerii. Na wozy wsiadło pięciu żandarmów oraz czterech lub sześciu funkcjonariuszy policji granatowej.
Całą grupą dowodził szef posterunku w Łańcucie porucznik Eilert Dieken. Wraz z nim wyjechali żandarmi: Gustaw Unbehend, Josef Kokott, Michael Dziewulski i Erich Wilde, oraz granatowi policjanci, między innymi Włodzimierz Leś oraz Eustachy Kolman. 
Tuż przed świtem furmanki drogą przez Soninę dotarły do gospodarstwa Józefa Ulmy. Żandarmi wraz z policjantami otoczyli je, a furmanów pozostawili na uboczu. Wkrótce rozległo się kilka strzałów. Jako pierwsi zginęli, jeszcze podczas snu, dwaj bracia Goldmanowie oraz jedna z sióstr Gołda Grünfeld. Wtedy Niemcy wezwali furmanów, aby patrzyli, jak dokonują mordu. To miało odstraszyć innych od pomocy Żydom. Wtedy zastrzelili kolejnego z braci Goldmanów, następnie Lee Goldman wraz z małym dzieckiem, a na końcu pozostałych Goldmanów.
Przed chałupę  wyprowadzono też Józefa i Wiktorię i tam zastrzelono. W czasie rozstrzeliwania na miejscu egzekucji słychać było straszne krzyki, lament ludzi, dzieci wołały rodziców, a rodzice już nie żyli. Był to wstrząsający widok – zapamiętał Nawojski.
Wśród krzyków i płaczu żandarmi zastanawiali się, co zrobić z szóstką dzieci. Po krótkiej naradzie Dieken zdecydował, że ich także należy rozstrzelać. Trójkę lub czwórkę dzieci własnoręcznie zamordował Kokott.
Krzyczał przy tym: ,,Patrzcie, jak giną polskie świnie, które przechowują Żydów”. Ten widok na całe życie wrył się w pamięć Nawojskiego. Od kul zginęły wszystkie dzieci Ulmów: Stasia, Basia, Władziu, Franus, Antoś, Marysia i siódme w łonie matki, która właśnie zaczęła je rodzić.
Zapanowała cisza. Przed domem i w chałupie pozostały zwłoki siedemnastu osób.
Niemcy wezwali sołtysa Teofila Kielara, aby pochował zamordowanych. 
Gdy ten zapytał dowódcę, dlaczego zastrzelono również dzieci, usłyszał: ,,Żeby gromada nie miała z nimi kłopotu”.
Po zbrodni Niemcy przystąpili do rabunku. Kokott zabrał Franciszka Szylara, jednego z tych, których przyprowadzono, by kopali grób, i nakazał mu, nadzorując i świecąc latarką, dokładne przeszukanie zamordowanych Żydów. Gdy przy zwłokach Gołdy Grünfeld zauważył schowane na piersi pudełko z kosztownościami, powiedział: ,,Tego mi było potrzeba”, po czym
schował je do kieszeni. Inni Niemcy zajęci byli rabowaniem dobytku Ulmów. Zabrano skrzynie, materace, łóżka, naczynia, a także dużo wyprawionych już skór. Ponieważ wszystkich rzeczy nie zdołano pomieścić na furmankach, które przyjechały z Łańcuta, dodatkowo załadowano je na dwa wozy z Markowej. Przywołanym ludziom rozkazano znieść zamordowanych ze strychu i wykopać duży dół. Franciszek Szylar podszedł do jednego z Niemców i poprosił, by żydzi i katolicy zostali pochowani oddzielnie. Prośba ta zdenerwowała żandarma. Strzelił on w stronę Szylara, dziurawiąc trzymane przez niego wiadro. Ostatecznie Niemcy zgodzili się na wykopanie dwóch dołów, w których umieszczono osobno zamordowanych Polaków i Żydów. Po zakopaniu zwłok żandarm Kokott powiedział do obecnych Polaków: ,,Nikt nie śmie wiedzieć, ile osób zostało zastrzelonych. To wiecie tylko wy i ja!”.
W tym czasie dowódca Dieken wraz z jednym z żandarmów udał się na położony kilkaset metrów dalej posterunek policji granatowej, gdzie udzielił nagany komendantowi posterunku za to, iż ,,pod jego nosem” ukrywali się Żydzi. Pobyt morderców zakończył się libacją na miejscu zbrodni. 
Przyszły mąż Heleny Szylar – Kazimierz Kielar – był synem Teofila, ówczesnego sołtysa w Markowej. Niemcy zawołali sołtysa i naubliżali mu, że nic nie wiedział o przechowywanych Żydach. Żandarmi lubili wódkę, więc sołtys posłał po nią syna i spił ich. Wtedy pijanych, wraz ze zrabowanym dobytkiem Ulmów wywieziono do Łańcuta. 
 
Informacja/zdjęcia z książki „Rodzina Umów” Mateusza Szpytmana oraz Jarosława Szarka