4 września w Tymbarku Gminne Obchody 80.Rocznicy Wybuchu II Wojny Światowej, Pani Zofia Posmysz…

… wstępnie (na chwilę obecną ) potwierdziła udział w uroczystości.  

Pani Zofia Posmysz-Piasecka – pisarka, więźniarka m.in. KL Auschwitz.  W Jej twórczości dominuje temat obozu (Pasażerka, Wakacje nad Adriatykiem, Chrystus oświęcimski).  W wywiadzie rzece w Królestwie za mgłą Zofia Posmysz mówi o swoich obozowych doświadczeniach. Pisarka bardzo dokładnie opisuje grozę Auschwitz.

Obecność Pani Zofii  Posmysz  związana jest z uroczystością odsłonięcia tablicy pamięci kpt.Tadeusz Paolone na budynku Biblioteki Publicznej Gminy Tymbark oraz wręczenia aktu nadania imienia kpt.Tadeusza Paolone tejże Bibliotece. 

Pani Zofia Posmysz oraz kpt.Tadeusz Paolone byli więźniami KL Auschwitz. Ich obozowe losy połączyły się. 

Tak Pani Zofia Posmysz opisała ten czas w „Chrystusie Oświęcimskim”

Ten medalik o kształcie miniaturowego ryngrafu znalazł się w moim posiadaniu któregoś z czerwcowych dni roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego. Ofiarował mi go więzień, którego imię Tadeusz poznać miałam później. Stało się to w kuchni obozu kobiecego Auschwitz-Birkenau.
Dzień był taki, jak zawsze, tym może od poprzedniego lepszy, że ustała uporczywa siąpawica, place między blokami, a i dookoła kuchni podeschły, mgła pomieszana z krematoryjnym dymem przerzedła,, można było ucieszyć wzrok zieloną za drutami przestrzenią mieniącą się w słońcu wszystkimi odcieniami szmaragdu. Mnie wszelako ten dzień i z innego powodu jawił się jako bardziej niż dobry: tydzień wcześniej dostąpiłam niewyobrażalnego awansu. Zostałam szrajberką kuchni, a to znaczyło, że nie obowiązywały mnie już nocne zmiany, nie musiałam dźwigać pięćdziesięciolitrowych kotłów, taplać się w wodzie przy zmywaniu betonowej posadzki, trząść się z zimna i na przemian potnieć przy rozlewaniu brei zwanej zupą. Kapo Berta zapytana, chyba znienacka, przez nową szefową kuchni o to, która z więźniarek byłaby zdolna prowadzić księgę przychodów i rozchodów, wskazała mnie. Dlaczego? Pamiętała, że rozumiem polecenia? Czy też dlatego, że właśnie w pobliżu mojego kotła została zagadnięta i zaskoczonej żadna inna kandydatura nie przyszła na myśl? W każdym razie w mojej obozowej egzystencji nastąpił trzeci już zwrot na lepsze. Ubrana w czystą, cywilną suknię naznaczoną tylko czerwonym pasem na plecach, siedziałam przy stoliku u końca kuchennej hali, z przejęciem zgłębiając sztukę księgowania, od czego zależeć miało dalsze moje życie, a być może i przeżycie.
Tego pamiętnego dnia Aufseherin Franz wkroczyła do kuchni nie sama. O krok za nią szedł więzień. Zatrzymała się przy moim „biurku”, machnięciem ręki przerwała regulaminowy meldunek „Häftling numer…”, powiedziała: „Ten więzień nauczy panią prowadzenia księgi”. (Franz wyjątkowa wśród esesmanek zwracała się do więźniarek per „Się”).
Siedzieliśmy więc pochyleni nad księgą, głowa przy głowie, w bliskości urągającej regulaminowi, nie do pomyślenia tutaj, z innego świata pamiętanej. Nie rozmawialiśmy, obecność czujnej kapo Berty kazała mieć się na baczności. Jedno, drugie szybkie spojrzenie na nauczyciela zanotowało twarz o twardych, wyrazistych rysach, osadzonych głęboko oczach, uważnych, ale i dobrych. No i numer na pasiaku. Trzycyfrowy: 329. Sama byłam tak zwanym starym numerem, z rocznym stażem, więc to już wiedziałam: mój preceptor musiał tutaj być od trzech lat. Jaki cud zachował go przy żywych? Nie był młody, w każdym razie był znacznie starszy od moich kolegów z wolności, kolporterów ulotek. Raz i drugi, kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zobaczyłam w jego oczach uśmiech zachęty jakby, a może otuchy? Wodząc palcem, ostentacyjnie chyba, po kolumnach cyfr, „to wpisujesz tutaj, a to tutaj”, potrafił przekazać mi wyjaśnienie jego niezwykłej obecności. Otóż w kuchni obozu głównego pełni podobna do mojej funkcję i został przez aufzjerkę Franz „wypożyczony”, aby mi udzielił kilku wskazówek. Zdołał też, między jednym a drugim zapełnieniem strony cyframi, zapytać „skąd jesteś i za co tu trafiłaś”? Gdy usłyszał, że za ulotki, powiedział „to pięknie”, co wydało mi się dziwne, a nawet przesadne wobec powodu tak błahego w porównaniu z posiadaniem broni czy choćby radia.
Niepostrzeżenie przyszło południe, godzina, gdy Franz udawała się na obiad. Przejrzała wyniki naszej pracy. „Also, wir gehen”, powiedziała. Czy coś rzekł na odchodnym, zrobił jakiś pożegnalny gest? Nie pomnę. Patrzyłam w ślad za nimi, gdy przez długa hale kuchni podążali do wyjścia. Tadeusz. Tak miał na imię, tyle zdążył powiedzieć mi o sobie. Nie wiedziałam wówczas, że to imię stanie się dla mnie sztandarem na dalsze życie, jeśli jeszcze miało być przede mną jakieś życie. Nie myślałam, że go jeszcze zobaczę. A przecież…
Nazajutrz znów siedzieliśmy obok, w tej nie do uwierzenia, niepojętej bliskości. To był dzień drugi naznaczony pytaniem „czy masz nadzieję stąd wyjść”?, pytaniem, którego ja od czasu karnej kompanii sobie nie zadawałam, zastępując je innym, jak przeżyć następna godzinę? Wprawdzie moja obecna komfortowa wręcz sytuacja dawała prawo do nadziei, jednakże będąc nie tak dawno na rewirze widziałam zmarłe na tyfus prominentki, więc… zrozumiał widać, moje wahanie, powiedział „to dobrze”, co zdumiało mnie nie mniej niż wczorajsze „to pięknie”. Spytałam, dlaczego dobrze, i w odpowiedzi usłyszałam słowa przeczące wszystkiemu, co się zwykło mniemać o nadziei. „Tutaj najszybciej wykańczają się ci, co mieli nadzieję: że za miesiąc skończy się wojna, że świat postawi Hitlerowi ultimatum, że alianci zbombardują garnizon SS”.
Przed odejściem Franz chciała wiedzieć, czy umiem już dosyć, by podołać stojącemu przede mną zadaniu. Odrzekłam, że chyba sobie poradzę, co zagadnięty z kolei mój nauczyciel potwierdził: Jasne, że sobie poradzi, pozostały drobiazgi, ale sama się z tym upora.
Te „Kleinigkeiten” wszelako sprawiły, że miałam zobaczyć go raz jeszcze. Franz była bowiem perfekcjonistką. Po powrocie z obiadu kazała zrobić mi wykaz owych drobnostek, by je mógł nazajutrz wyjaśnić.
I tak nastąpił dzień trzeci, i ostatnie widzenie. Oraz to pytanie zadane w trakcie przeliczania Lagerstärke na kaszę, na mąkę czy na cukier. „Wierzysz w Boga?” Pamiętam, że się żachnęłam: Jak można pytać? W którymś z kotłów świszczała para, biegły do niego kucharki, krzyczała kapo, słyszałam to jakby przez watę w uszach, ale jego słowa były aż nadto wyraźne. „Bo wielu uważa, że jeśli jest możliwe cos takiego jak Auschwitz…” nie dokończył. Lecz to było wystarczająco przejmujące. Przypomniały mi się słowa matki: „Jeżeli na świecie jest zło, to pochodzi ono od szatana, nie od Boga”. Nie wypowiedziałam ich jednak. Mama była kobietą niewykształconą, a ten więzień numer 329, mimo błazeńskiej mycki na głowie, wydawał się kimś światlejszym, kto podobne rozumienie dziejów świata uznałby, być może, za naiwne, jeśli nie prostaczkowate. Wówczas on wyciągnął rękę ponad stołem, i nim się spostrzegłam, ujął moją brodę tak, abym spojrzała mu w oczy. Koło zagrożonego wybuchem kotła wciąż trwała krzątanina, w pobliżu nas nie było nikogo. Na białej stronie buchalteryjnej księgi leżał mały metalowy przedmiot. Medalik. „Weź na pamiątkę ode mnie. Niech cię chroni. Strzeż go, i jeśli Bóg pozwoli, donieś do wolności”.
Na blok przeniosłam go w bucie – staników nie miałyśmy, a kieszenie przede wszystkim podlegały rewizji. Na najwyższej pryczy bloku dziesiątego, gdzie przez szyby pod dachem wpadały promienie zachodzącego słońca oglądałam dar, twarz cierpiącego Chrystusa. Bez korony cierniowej na skroniach. Tą artysta uwieńczył nazwę na odwrocie: „Oświęcim”. Wyryta pod nią data „1943” przypomniała mi, że niebawem skończę dwadzieścia lat.

W jego grypsach ani razu nie pojawiło się słowo miłość, ani nic, co by ją choćby sugerowało. Była w nich mowa o górskich ścieżkach, mrocznych ostępach leśnych, o strumieniach z tańczącymi nad nurtem pstrągami, o pewnym cmentarzu wojennym przywodzącym wizje jak z obrazu Eole Pruszkowskiego, wreszcie o muzyce, tej spoza drutów, która wieczorami rozbrzmiewa na bloku orkiestry, Händel, Bach, a nawet czasami, choć to ryzykowne, Chopin. Nic o uczuciach, choćby sympatii, lub przynajmniej o tym, dlaczego pisze do mnie, dzieli swymi myślami, w jakimś stopniu sobą się dzieli. Lecz to mi w zupełności wystarczało. Wtykając zwitek papieru za belkę więźby dachowej szeptałam „Nie budźcie miłości, dopóki nie zechce sama” słowa zasłyszane czy przeczytane nie wiedzieć gdzie i kiedy.
Cóż z tego, że tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam? Ani kim był z zawodu, skąd, z jakiego miasta czy regionu pochodził, czy był wolny, czy żonaty? Zresztą ta akurat niewiadoma nie zajęła mojej myśli nawet przez moment. Był. Istniał. Istniał w moim życiu. Dobry duch, światło w ciemności Birkenau. Szczęście niepojęte, nie do nazwania.
Byłam szczęśliwa. Tam. W Auschwitzu. Wieczorami, po odgwizdaniu Lagerruhe, wyjmowałam ze szpary za krokwią mój skarb i, jak ślepiec wodząc palcem po srebrnej blaszce, wydobywałam przed oczy pamięci oblicze Umęczonego, aby się doń modlić, nie prośby jednak zanosząc, lecz dziękczynienie. Za to jakieś poczucie powinowactwa, niezwykłe, bliskie ekstazy, której, Boże wybacz, doznają święci. Dopiero po latach, w czasie studiów, natrafiłam na pojęcie iluminizm, zawierające ideę duchowego doznania, oświecenia pochodzącego z innego, nieziemskiego wymiaru. Tak, to było to.

Moje odpowiedzi były takie, jak jego listy. Nie było w nich wyznań jak jest dla mnie ważny, jaką wartość nadał mojemu życiu… Bo i nie potrafiłam tego nazwać. Chodziłam po Lagerstasse, na której zwykłym numerom raczej pojawiać się nie godziło, jak gdyby była to Floriańska, napotkanym esesmankom meldowałam się karnie „Häftling numer 7566 meldet sich”, na wózek Leichenkommanda wypełniony powyżej brzegów nagimi zwłokami spoglądałam tak, jakby wiózł polana, z błogostanu nie wyrywały mnie krzyki dochodzące z rampy, należałam do innego świata. Świata nie stąd. Brodziłam po rajskich łąkach, które rozpościerały przede mną jego listy. Wszystko, czym żyłam, było nie stąd. I z żadnej, znanej mi rzeczywistości. Uczucie całkowicie wyzbyte nadziei, cienia myśli o przyszłości, o byciu razem, a nawet, tak, nawet o ponownym spotkaniu, wolne od pragnienia czegoś więcej niż to, co jest, doskonale bezinteresowne, samo w sobie było szczęściem.
Raz jeden pozwoliłam sobie odwołać się do jego podarunku, medalika z głową Chrystusa. Ta twarz przywodziła mi bowiem na pamięć inną, te Ubiczowanego z Piwnicy Piłatowej w Kalwarii Zebrzydowskiej, w którą się wpatrywałam uczestnicząc wraz z mamą w Pasji Wielkiego Tygodnia,. Miałam świadomość, że moje listy, samoograniczające się, lękliwe, nie mogą mu się podobać. A przecież czytał je. I na ten odpowiedział specjalnie. W krótkim dwuzdaniowym grypsie: „Ten ubiczowany z piwnicy Piłatowej i Ten z medalika, mówią jedno: Bądź wola twoja. I ty to mów, ilekroć nań spojrzysz”.
Ten gryps był ostatni.
Essenfarerzy zdejmowali kotły. Władek nie mrugnął na mnie, jak zwykle, gdy miał przesyłkę, ani pokręcił przecząco głowa, gdy jej nie miał. Unikał mojego wzroku, wreszcie, tuż przed końcem rozładowywania znalazł sposobność, by się znaleźć w pobliżu. „Lisowski aresztowany. Jest w bunkrze. Zniszcz listy, jeśli je masz”. „Lisowski?” nie rozumiałam związku ze mną. „Tak, Lisowski. Tadek. Gdy znajdą jego grypsy, gestapo wydusi z ciebie, kto je przekazywał. Tu chodzi i o moją skórę, rozumiesz?” Ból. Kociołek, jakoś źle postawiony, upadł mi na nogę.
Tej nocy Marta, moja lagrowa siostra, spaliła listy w palenisku kuchennego kotła.

Nazajutrz Aufseherin Franz zjawiła się w pracy wcześniej niż zwykle. Przez chwilę przyglądała mi się badawczo. „Mam nadzieję, że z nim nie korespondowałaś?” powiedziała. Udało mi się wydusić z siebie zdziwione „z kim?” oraz wytrzymać przenikliwe spojrzenie. „Z kim? Z tym Tadeuszem, który cię uczył”. Zaprzeczyłam. Zdawało mi się, że uwierzyła. „Nie tak dawno pytał jak sobie radzisz?” Wydawało mi się, że czeka na moją reakcję, a gdy milczałam, dodała” „Na, pass bloß auf. Er wurde verhaftet”.
Tak, to była także Aufseherin Annelise Franz. Potrafiła czasami nie pamiętać, że nosi mundur SS.

Po nocnym deszczu Lagerstrasse zalegała rzadka maź. Wiozłyśmy „fasung” z głównego magazynu. Popychając wózek dostrzegłam w pewnej chwili coś, po co się schyliłam. Medalik. Widać jakiś przerażony Zugang zobaczywszy na drodze esesmana, wyrzucił go w popłochu. Po wieczornym apelu obejrzałam medalik. Na metalowym łańcuszku owalna, aluminiowa blaszka z wytłoczonym wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Przyszło mi na myśl, że ten łańcuszek mógłby przygarnąć i mój skarb. Wydostałam go zza krokwi, spróbowałam czy zapinka przejdzie przez uchwyt ryngrafiku. Przeszła. Ściągnęłam z łańcuszka znaleziony medalik. Po chwili jednak, nie wiedząc, co z nim począć, w odruchu jakby litości, ponownie go nań nawlekłam. Następnie zawiesiłam na szyi.

Tym razem to nie Władek przekazał mi informację o Tadeuszu. Został aresztowany wraz z dużą grupą więźniów, w której znajdowało się kilku wysokiej rangi oficerów Wojska Polskiego. Szło o obozową organizację wojskową. Lisowski do niej należał.

W dniach, które nastąpiły, nie modliłam się. Nie potrafiłam. Nie przeszły mi nawet przez myśl słowa „Bądź wola Twoja”.
Został rozstrzelany 11 października 1943 roku. Dowiedziałam się o tym nie od kogo innego, tylko od samej Aufseherin Franz. Raz jeszcze ukazała mi swą drugą twarz, twarz człowieka. „Schade um den Kerl” powiedziała cicho. To „Schade um den Kerl“ zapadło mi w pamięci na zawsze. 

Mój obozowy byt nie uległ zmianie, a jeśli, to o tyle tylko, że znów widziałam „rzygający płomieniem komin krematorium”, stosy nagich zwłok pod blokami, słyszałam apokaliptyczny zgiełk rampy, czułam wszechobecny, duszący smród palonego ludzkiego mięsa.
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Nie wiadomo jak. Chyba lżej niż przedtem, nim pojawił się w kuchni na BIa i w moim życiu. Nie nękał mnie lęk o jutrzejszy dzień, o to, czy utrzymam się w tej pracy (jeszcze wiele lat po wojnie nawiedzał mnie sen, że straciłam zajęcie szrajberki), przestała mnie niepokoić myśl, czy przeżyję Auschwitz. Byłam wolna, a przynajmniej tak mi się zdawało. Medalik nosiłam, nie troszcząc się o szczelne zasłanianie szyi. Bez wewnętrznego sprzeciwu wymawiałam „Bądź wola Twoja”. Byłam gotowa na wszystko, czyli byłam wolna. Tak myślałam.

Ten esesman skorzystał z okazji, że Aufsehrin Franz wyjechała na obiad, aby wtargnąć do brotkamery. Wpadł do baraku i z wrzaskiem „antreten” zaczął przetrząsać najpierw szuflady w jej kantorku, następnie półki z chlebem, wreszcie, gdy nic nie znalazł, rozkazał stojącym w szeregu więźniarkom pokazać ręce, odsłonić nadgarstki i szyje. Poczułam ziębnięcie twarzy i drobniutkie, obrzydliwe szczękanie zębów. „Zdjąć” rozkazał. Podniosłam ręce, dłonie jednak drżały, nie mogłam uporać się z zapięciem. „Los, runter damit!“ ponaglił. Wtedy podbiegła Marta. Czułam na karku jej palce. A potem zobaczyłam. Zobaczyłam wpadający do worka łańcuszek.
Tropiciel biżuterii odszedł, a ja wciąż siedziałam na ziemi. Nie na wszystko, jak mi się zdawało, byłam gotowa. Marta pomogła mi wstać, wprowadziła do kantorka. „Masz” wyciągnęła rękę. Na jej dłoni leżał medalik. Mój, z głową Chrystusa. „Jak? Jak to zrobiłaś?” tylko tyle zdołałam z siebie wykrztusić. „Zsunęłam go z łańcuszka. Do worka trafił ten drugi”. Cud? Odżyła w pamięci chwila, gdy z błota Lagerstrasse podniosłam aluminiową blaszkę z wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Czy nie dlatego tam się znalazł, prawie pod moim butem, aby ocalić moją bezcenną pamiątkę, Oświęcimskiego Chrystusa?

Do końca mojego pobytu w Birkenau, a i później, w Ravensbrűku i Neustadt-Glewe przechowywałam medalik a to w zakamarkach odzieży, a to w bucie, czasami w ciasno upiętych włosach, a raz, podczas szczególnie dokładnej rewizji w ustach. Doniosłam go do wolności. I zachowałam do dzisiaj.

Nie będzie to pierwsza wizyta Pani Zofii w Tymbarku. W 2016 spotkała się z młodzieżą, o czym pisaliśmy na portalu.

Spotkanie z Panią Zofią Posmysz

 

Pani Zofia Posmysz, Tymbark, 6.06.2016 r.

zdjęcie: RM