dwa fragmenty powieści „Oddanie broni” Przemysława Bystrzyckiego
W konspiracji od początku wojny; podziemnym stażem rówieśny pierwszym grupom zbrojnym Beskidu Wyspowego, Gorców. Kapral 1. psp w Nowym Sączu. Ci żołnierze chadzali w pelerynach, w kapelusikach z orlim piórem, które to pióro, z braku orłów, zastępowano indyczym.
Pan Kazimierz nie miał wahań. Postawę tę ujawnił na początku naszej rozmowy, przeprowadzonej na drodze do Szczyrzyca. Rzecz dotyczyła umiejscowienia aparatury oraz wskazania pomocnika dla kręcenia
ręcznej prądnicy. Melina musiała odpowiadać określonym wymogom: należało znaleźć miejsce bezpieczne, korzystnie położone, z przykrytym dojściem.
Poprosił o kilka dni zwłoki. Spotkałem się z nim po raz drugi, może trzeci. Wybór padł na gospodarstwo poniżej Kostrzy. Sprawę omówił sam.
Chałupa oddalona od innych, z podejściem nawet z trzech stron: trochę roztokami, trochę zagajami. Na zachodnim uboczu. Korespondowałem z Wadfortem pod Londynem. Jeżeli tedy nastąpiła zmiana odbiorcy, to w miejsce włoskiej Bazy nr 11 -,,Mewa”, na południu, wszedł „Port”, ośrodek radiowy w Wielkiej Brytanii – kierunek północno-zachodni; stało się tak, być może, dla lepszych warunków odbioru na Wyspie: bardzo doświadczona obsługa, mocniejszy sygnał w antenie, adresat: Sztab Naczelnego Wodza – na miejscu. Wobec malejącej liczby aktywnych ,,Wand”, każda nadal czynna stanowiła dla centrali wartość rosnącą w czasie. Dodam: w drugiej połowie 1944 pracowało dwustronnie w całym kraju 58 ,,punktów gry”; jak wspomniałem – w styczniu 1945 – 34, w lutym tylko 20.
wojną w Łososinie Górnej założył szkołę rolniczą. W biednej krainie roztoków i orkiszu propagował ogrodnictwo, hodowlę bydła, mleczarstwo.
Obywatelem w wielkim stylu był syn gajowego – inż. Józef Marek. Propagator sadownictwa, wieloletni dyrektor wspomnianej Podhalańskiej Spółdzielni Sadownictwa. Obaj, i inż. Jan Drożdż, i inż. Józef Marek znajdują miejsce na tych kartach dotyczących wojny; pierwszy wskazujący na klasę rodziny Kazimierza Drożdża, drugi jako współtwórca spółdzielni owocarskiej.
W białym plecaku, uszytym jeszcze u ,,Pelikanów”, z lnianego płótna, przeniosłem moją AP-4 pod Kostrzę. Dotąd tkwiła ukryta u Joasi. Drożdż niósł w papierze ręczną, lecz nieporęczną w transporcie prądnicę. Nie towarzyszyła nam żadna osłona – szliśmy bez ubezpieczenia: dobitny wyraz konspiracji nowego stylu.
Zostałem przedstawiony gospodarzowi, bez imienia i nazwiska: ,,Ten pan będzie tutaj przychodził”. Gospodarz nazywał się Józef Kawecki, miał żonę i dwoje dzieci. Postanowiłem odwiedzać go co jakiś czas; ze względów bezpieczeństwa nie podawałem terminów tych odwiedzin, wskutek czego brałem na siebie ryzyko niezastania go w domu. Później rzecz została ułożona w ten sposób, że o każdorazowym moim przyjściu informował wcześniej powiadomiony Kazimierz Drożdż. Patrzyłem teraz na Kaweckiego, myślałem: czy wiesz, człowieku, o co idzie gra? Twoje bezpieczeństwo i twoich bliskich zależy ode mnie, moje od ciebie, z tym że jestem sam jeden, a ty masz rodzinę. Nieznani sobie dotąd, siadamy odtąd
Okno izby wychodziło ku północnemu zachodowi; na pochyłość poprzecinaną zapadliskami, kępami drzew, krzaków; niżej, o dwa kilometry, dolina rzeki Tarnawki przy białej jodłownickiej szosie – tam mieszkałem. Po lewej ukryty za drzewami drewniany szesnastowieczny kościółek, sczerniały od starości; strona prawa, otwarta, ukazywała szczyt wieży z czerwonej cegły: kościół w Górze Św. Jana.
Pomyślałem: spróbujemy zaraz, ponieważ jesteśmy razem. Z miejsca w nowych warunkach sprawdzę zachowanie gospodarza. Depeszę dostarczył przez ,,Lilkę” „Prosty” z Krakowa, stałem jeszcze u Joasi; złożona w zwitek za zaszewką spodni parzyła skórę z powodu niezałatwienia.
Starszego z dzieci, synka, posłał gospodarz poza opłotki – chłopiec miał dać znać, jeśli pojawi się kto obcy.
Izba wyłożona wyłącznie drewnem, jak z reguły u biedaków w tamtych stronach, miała kształt podłużny. Okno dawało, co prawda, wgląd w obranym kierunku północno-zachodnim, postanowiłem jednak nie wy
rzucać anteny na zewnątrz, zawieszę drut na dłuższej ścianie izby. Korzystne położenia ,,punktu gry” zniweluje niedogodność wewnętrznego rozłożenia anteny, dającego, z reguły, zmniejszoną słyszalność. Obowiązywała zasada: nie łazić po przedpolu radiostacji! – jak nie łazi się po przedpolu zasadzki. Przy dobrych oczach, nawet bez lornetki, byłbym bowiem widoczny z jodłownickiej szosy na tle chałupy, z mostku nad Tarnawką, w moim czarnym ubraniu szytym u Selfridge’a w Londynie.
W okolicach mostku zakładano akurat posterunek Milicji Obywatelskiej; na razie posterunek grupował miejscowych, trochę dawnych akowców, czyli nie bardzo groźny; z biegiem czasu sprawy ulegną pogorszeniu.
Kaweckiego wysłałem do synka, niech sam stary ma baczenie na ścieżki. Drożdża posadziłem na ławie przy prądnicy. Ciężki, metalowy przedmiot w kształcie leżącego prostopadłościanu, kręcony korbą, źle trzymał się ławy. Jednak chłop mocny, wziął urządzenie pod udo, unieruchomił.
Górna krawędź tablicy rozdzielczej ujęła przyciskami końcówki anteny; do anteny rozciągniętej pod sufitem na gwoździach wbitych w drewniane ściany moc sygnału doprowadzał drabiniasty firet: dwa równoległe druty odległe od siebie o 12 cm połączone drewnianymi listewkami. Zdecydowałem się na dipol – memu sercu zawsze miły: rozkład drutów w kształcie literki „T”; kreskę pionową stanowił wspomniany firet. Pod kątem prostym do kierunku pracy. Każde ramię dipola stanowiło jedną
czwartą długości fali w przeliczeniu z kilocykli na metry. Oczywiście zmiana częstotliwości z głównej na jedną z zapasowych nie powodowała zmiany długości drutów.
Bardzo pragnąłem, by nastąpiło nawiązanie komunikacji – obok potrzeby przesyłki zaległej depeszy, także dla przekonania moich nowych towarzyszy broni, że ich trud i ryzyko nie poszły na marne.
Leżeliśmy pokotem na pryczy, rozmowy prowadziliśmy półgłosem. Po drugiej stronie legowiska, blisko drzwi, ktoś zaśpiewał:
Mańka, moja biedna ubówko,
Umęczona wędrówką wśród urzędów i biur…
Nie rozmawialiśmy nawet o okolicznościach aresztowania – dla każdego własna droga; ,,Prosty” wpadł u siebie, może u ,,Lilki”, w ,,kotle” – co raczej wątpliwe, oficer zawodowy tej klasy nie powinien był dać się podejść.
Drożdża zabrano z własnej chałupy w Jodłowniku; przy okazji zaprowadzili na strych dwunastoletnią córkę Drożdża – Genię, to ten czarny-kędzierzawy, najbardziej aktywny, jakby wyglądał awansu z kapitana na majora. Uderzył dziecko w twarz, pytał, gdzie magazyn broni. Osioł – broń oddaliśmy dawno! Nasza robota polegała nie na strzelaniu – polegała na zabawie, kto lepszy. Przypadek, że teraz oni byli górą. Jeszcze nie koniec – nie chwalmy dnia przed zachodem. Prawda, tyle że znikąd nadziei. Stoimy nad ziejąca rozpadliną… Powiedziałem: nie rozmawialiśmy o tym. ,,Lilkę” i mnie zgarnięto razem.
Z wyjątkiem dziewczyny jesteśmy w kupie. Major opowiada o stracie starszego brata w przewrocie majowym 1926 roku. Jako oficer brat walczył po stronie rządowej, zginął podczas przenosin rządu z prezydentem Wojciechowskim z Belwederu do Wilanowa. …