Ladakh Highway czyli najwyższa przejezdna droga na świecie mieszcząca się w Indiach.
Zaczyna się w Manali, a kończy w Leh. Można ją pokonać na co najmniej dwa sposoby – przejeżdżając przez przełęcz Polokonka La ( 5090m n.p.m. ), gdzie trasa wiedzie przez dosyć off-roadowe, niebezpieczne tereny z sypiącymi się kamieniami na głowę lub przez przełęcz Tanglang La (5328m n.p.m. ), która stanowi fantastyczne przygotowanie do Khardung La ( 5340m n.p.m.) – ostatniego odcinka Ladakh Highway.
Nasza tegoroczna wyprawa startowała w Manali biegnąc przez Rohtang La – Keylong – Baralacha La – Sarchu – Nakeela – Lachulunga La – Pang – Tanglang La – Upshi – Leh, a kończyła się na Khardung La plus w wersji premium dla kilku śmiałków przez kolejne Fotu La – Namika La – Zoji La aż do Srinagaru. Na co dzień mocno zasmrodzona spalinami samochodowymi stanowi fantastyczny kąsek nie tylko dla miłośników przygód na czterech kółkach, ale również jest główną trasą komunikacyjną dla transportu ciężkiego armii indyjskiej. Człowiek nie jest w stanie uciec tam od zgiełku, kurzu, nieustających klaksonów, wchodzących na drogę krów. Cisza jest cennym towarem, dostępnym tylko miejscami. Całość drogi można pokonać w kilka dni przy średnim tempie jazdy rowerowej. Zwykle motocykliści pokonują te mordercze 600 km w 3/4 dni. Termin też jest istotny, bo tylko pomiędzy majem a końcem września trasa jest otwarta dla ruchu drogowego. Resztę roku pozostaje zasypana śniegiem.
Dzisiejszy wpis poświęcony będzie jednak „niewinnej” ostatniej przełęczy Khardung La ( 5340 m npm, lub 5602m n pmn – jak twierdzą Hindusi), dokładnie ostatnich 39 km trasy, które należy pokonać, żeby zdobyć upragnioną wisienkę na torcie.
Leh
Na europejskie warunki napisałabym mieścina, jednak w tym konkretnym przypadku Leh traktować należy jako stolicę królestwa Ladakh i tym samym region nieustannego przynależnościowego sporu pomiędzy Indiami a Pakistanem, w którym Kashmir chce stanowić sam o swojej autonomii. Samo miasto rozpościera się na obszarze 45,110 km2 będąc tym samym drugim co do wielkości dystryktem w kraju zaraz za Kutch i Gujarat.
Odwiedzając Leh po raz pierwszy, widziałam tam zupełnie inne rzeczy niż teraz. Początkowo dostrzegałam brud, hałas, pamiętam jak wszystko się do mnie lepiło. Tym razem było inaczej: mnóstwo kolorów, zapachów, uśmiechu i serdeczności. Pełno turystów, obieżyświatów. Tak naprawdę to miasto jak każde inne, wszystko można załatwić, kupić – tylko trochę w inny sposób niż u nas 😉
Krowy na ulicach początkowo kują w oczy, ale po pewnym czasie nawet one nabierają swojego uroku…
Zabawa zaczyna się w momencie uzyskania pozwolenia, które nie jest wydawane od ręki i przy częstym braku dostępu internetu, jego wydanie czasem może się przeciągnąć do 2 dni. Chwila, kiedy trzymałam dokumenty w ręku, oznaczała już tylko jedno -kolejna przygoda właśnie się zaczyna, walkę będzie trzeba stoczyć.
Myślę sobie, dwie piątki na tej wyprawie mamy już za sobą, aklimatyzacja zrobiona dla pewności jemy jeszcze diuramid ( tabletki przeciw chorobie wysokościowej). Ekipa, bo jestem tam z 18-stoma innymi uczestnikami jest dobrze przygotowana. Przejechaliśmy już jakieś 600 km po niezłych pagórkach, mieliśmy planowy dzień relaksu w Leh i do tego jedziemy bez sakw – co może się stać….
Poprzedniego dnia wraz z Tomkiem sprawdzamy stan dróg na fantastycznym Royal Enfieldzie ( ccholera chyba znowu tęsknię za motocyklem) przezornie po zeszłym roku kiedy kamienie wybijanie strumieniami wody leciały nam na głowy… – na szczęście wszystko gra! Krótkie zebranie wieczorem i zielone światło – możemy jechać.
Planowany start – 8:30, zaraz po śniadaniu w ulubionej restauracji Lama Yuru. Nie bez powodu piszę ulubionej, bo tylko tam można zjeść cokolwiek, co jest zbliżone do naszej europejskiej kuchni. Wszelkie pierożki momo, ciapatkowe ciasta już nam wychodzą nosem, więc jemy ile się da pizzy i hamburgerów, popijając przepysznymi shake’ami z mango lub mięty z limonką. Ostatecznie rękawice podejmuje 13 osób z 19 osobowej ekipy. Wskakuję na rower i krzyczę „ruszamy”.
Plan jest prosty zrobić trasę na dwa etapy. Pierwszy do South Pullu i drugi już na szczyt przełęczy. Widzę na twarzach wszystkich skupienie, małe zacięcie, niby nic się nie dzieje a jednak duch walki jest. Trasa jest prosta, tzn: nie ma dosłownie żadnych skrzyżowań;) i jest tylko i wyłącznie pod górę. Leh mieści się na wysokości 3524 m npm a szczyt usytuowany jest na 5340 m npm, tzn mamy prawie 2 tyś metrów przewyższenia do pokonania. Wyjeżdżamy ze sporym zapasem czasu, choć na koniec „spory” tak naprawdę okazuje się optymalny…
Nie jedziemy grupą, każdy kręci swoim tempem, skupiając się na oddechu, podziwiając widoki. Trasa tym razem mi się nie dłuży, bo ją już dobrze znam. Pamiętam zakręty, wiem czego się spodziewać, mogę skupić się na ludziach, od czasu do czasu dać małego kopniaka na zachętę. Na szczęście Tomek jest gdzieś obok! Krąży w supporcie motocyklem ( pierwszy raz tak zrobiliśmy), doglądając nas czy dajemy radę. Takie rozwiazanie daje wszystkim poczucie bezpieczeństwa – ja z nimi, Tomek obok – nikt nie zostaje sam, choć tak naprawdę za chwilę zaczniemy walczyć sami z sobą.
South Pullu
To mały przystanek mniej więcej w połowie drogi – 14 km przed miejscem docelowym. Jednocześnie punkt kontrolny, w którym należy się wylegitymować i pokazać pozwolenie. Zostały 3 może 4 km do South Pullu, a ja czuję, że coś dziwnego zaczyna się ze mną dziać. Pierwszy raz tak mam, lekkie zawroty głowy, mroczki. Asekuracyjnie zjeżdżam na środek drogi, żeby nie zarzuciło mnie przez przypadek w bok…. ten z przepaścią. Jadę raz z Maćkiem raz z Michałem ale przestaję praktycznie z nimi rozmawiać. Cholera co jest. Dojeżdżam do punku kontrolnego i dosłownie padam na ziemie, na pysk. Nie wierzę w to co się dzieje. Człowiek jest taki mały w obliczu natury. To zaledwie 4500m npm na których byłam już kilka razy w przeciągu ostatnich 2 tygodni, a jednak organizm szaleje. Na takie rzeczy nie ma rady, lub ja nie znam sposobu. Próbuję wolno oddychać, zasilić organizm energetycznie, ale nic nie pomaga. Znowu krew z nosa, jestem zła. To przełęcz, z którą mam małe porachunki, bo ostatnim razem nie dała się zdobyć i teraz też się nie daje łatwo. Od tego momentu grupę przejmuje Tomek, a tak naprawdę każdy przejmuje dowództwo sam nad sobą. Nasza wytyczna jest prosta dojeżdżacie i zjeżdżacie, żeby zdążyć przed zmierzchem, żeby było bezpiecznie.
Skupiam się na sobie. Na szczęście obok przez cały drugi odcinek jest przy mnie Maciek. Są historie, które łącza, które się pamięta, a za to wsparcie będę wdzięczna – kumpelskie i medyczne. Zatem ruszamy – dla mnie to małe starcie tyranów – wysokość kontra ja.
Nie wiem jak opisać to co czułam i powinniście mieć świadomość, że to samo może dopaść i Was idąc w wysokie góry. Taki pewniak – walka z własnymi słabościami wszelakiego rodzaju. To co mówi Maciek ledwo do mnie dochodzi, wiem że jedzie obok, ale sadzą, że mój umysł jest sprawny na 30%. Kilka razy Tomek wraca i proponuje pomoc – fuck, nie! Chce tam wjechać! Tempo raz po raz kręcę pedałami, prędkość jest ślimacza. Postoje robię co 100 – 500 metrów. Dlaczego mnie tak rozkłada. Czuję totalną niemoc, w głowie pętlą się myśli – dam radę tym razem czy będę musiała tu wrócić – tak bardzo już nie chce wracać…
Ostatnie 2 / 3 km pokonuję ze łzami w oczach. Uwierzcie nie piszę „pod publikę”po prostu nie miałam już sił. Ten podjazd mnie rozłożył na części pierwsze. Do tej pory nie mam pojęcia dlaczego akurat ten. Zazwyczaj kiedy jestem na finiszu i muszę jeszcze przecisnąć „wyświęcam wszystkich, którym się w życiu ode mnie należało, a którym nie byłam w stanie tego powiedzieć w oczy”…. Jednak teraz nie byłam w stanie myślec….tylko liczyłam: 1,2,3… i oddech i Maćka czerwony strój, który mi migał przed oczami i łzy….
5340 m n.p.m.
Kiedy dojechałem Tomek czekał z rozpartymi ramionami. Wpadłam w nie albo raczej upadam spadając z roweru. Chwilę później podszedł Szrek, też wzruszony, gdzieś w oddali dostrzegam Romana. U każdego z nas zadowolenie przeplatało się na twarzy z autentycznym bólem, zmęczeniem, ale i satysfakcją z wygranej. Reszta ekipy dobiła wkrótce. Tych którzy dali radę o własnych siłach było jedenaścioro 😉 i tym wszystkim gratuluję raz jeszcze !
Takie chwile pokazują nam twardość charakteru, nasz wewnętrzny upór i życiową wolę walki. Takie momenty pomagają zrozumieć samych siebie. Są bolesne ale w tym bólu piękne.
Droga Ekipo to był wyczyn! Jestem z Was dumna jak i z samej siebie 😉
Małgorzata