Legenda mówi, iż przed wiekami żył w Krakowie srogi burmistrz czy też wójt nazwiskiem Comber. Dygnitarz ów znęcał się szczególnie nad przekupkami i ogrodnikami, a to przetrzymując ich za najmniejsze przewinienie w swoim podręcznym loszku, a to po prostu targając za włosy, lżąc szkaradnie i ścigając grzywnami. Pan Comber nie cieszył się z tego powodu nadmierną miłością poddanych. Kiedy w końcu wyzionął ducha, miasto niemal klaskało w ręce. Tańczono, śpiewano, popijano. Ulice przekazywały sobie triumfalne ,,zdechł Comber!” Że zaś wszystkich ta dosadna wieść radowała, a śmierć burmistrza wypadła w czwartek, który poprzedzał Środę Popielcową, odtąd co roku w ten dzień powtarzano uciechy, nazywając je właśnie combrem.
Legenda jest może tylko jedną z tych jakże licznych opowiastek o straszliwych panach, które zawsze kontentowały lud: zawsze w nich bowiem przychodziła kryska na jakiegoś okrutnego Matyska.
Ale comber w ,,tłusty czwartek”, zwłaszcza na rynku krakowskim, wyprawiano od dawna. Kwiaciarki tudzież inne królowe straganów weselały. Wybierały spośród siebie marszałkinię (o pierwszej mówią zapiski z roku 1600), dzieliły się na ,,roty”, spraszały muzykantów i od białego ranka, rozgrzane okowitą, unosiły spódnice w pląsach, wciągając innych do swego koła hasającego po całym rynku.
Czerwone, rozswawolone, tarmosiły czy raczej combrzyły – przechodniów za włosy albo zatrzymywały karety, by wycałowawszy właścicieli postawić ich przed dylematem: okup lub tan pospołu z plebejuszkami. W południe znów, gdy tylko spłynął hejnał z wieży mariackiej, rozszarpywały wśród radosnych wrzasków słomianego bałwana. Przywlekano go na sznurze aż z przedmieścia Piaski, gdzie niegdyś miał zamieszkiwać burmistrz, i oczywiście nazywano combrem, upamiętniając również w ten sposób dawnego prześladowcę. Los despotów, los okrutników na tronach i innych ważnych fotelach…
Przekupki nie dawały także spokoju paradującym po ulicach kawalerom. Wyławiały ich z tłumu, stroiły w wianuszki z grochowiny i przywiązywały do kloca, by biedni chłopcy ciągnęli go za karę, jako że w karnawale śmieli wzgardzić żeniaczką. Wszystko to, a osobliwie może owo bądź co bądź złowieszcze i pokpiwające ż władzy znęcanie się nad kukłą przy nieustannym pokrzykiwaniu ,,comber! comber!”, nie podobało się policji austriackiej, która zakazała tych obchodów w roku 1846.
,,Tłusty czwartek” ustatecznił się i – zgodnie zresztą z bardziej powszechnym obyczajem naszych pradziadków zadowalał odtąd różnymi pączkami, faworkami i pampuchami, co też i my dzisiaj naśladujemy, nie unikając ich wzmożonej, lecz jakby przesadnie ugrzecznionej czy zbyt na poważnie odbywanej konsumpcji.
Nie oznaczało to jednak, iż rozprawiwszy się z combrem policjanci zdołali kiedyś wyciszyć inne, równie wesołe praktyki. Przeciwnie, nie tylko w Krakowie, ale wszędzie, czas po tamtym czwartku wyraźnie przyśpieszał biegu, folgował psotom i niby dziwny wulkan wnet wybuchał gorącym, kolorowym strumieniem zabawy. Nastawały przecież ostatki. Nastawały ostatnie trzy dni przedpopielcowe, dni – jak je też nazywało się – szalone, kuse (od kusego, czyli diabła) albo nawet bachusie.
…
Dosyć tajemniczo przedstawiają się do dziś badaczom karnawałowe zabawy, które jeszcze w ubiegłym wieku (XIX w.) urządzała sobie brać góralska. Zabawy te nazywano bursą. Podobno były one jeszcze jedną pamiątką po Janosiku, co jednak jest wątpliwe, choć słynny harnaś właśnie bursą nazywał swój oddziałek, same zaś zabawy bursiane polegały w znacznym stopniu na czynnościach poniekąd zbójeckich, bo wymagających od uczestników smoły w rękach, to znaczy umiejętności złodziejskich. Tak! Niby wyglądało wszystko niewinnie, gdy jeszcze w adwencie po osiedlach chodził dziaduś w przyodziewku z jakiejś żytniej ociepki i, prosząc o wsparcie, bredził, jakby mu fura siana wjechała do głowy.
W jimie ojca, kijem ojca,
matke laskom, sina trzaskom.
Ojce nas poseł w las,
z pustego lasu do Bieniasu,
z Bieniasu do wdowy, pasałek tam trzy krowy,
nie dali mi tam nic, jeno lopatom w rzić…
Opowieść jednak nie kończyła się na tym dictum plebeium, które zresztą przed wiekami krasiło język wielu znakomitości. Dziaduś plótł dalej, plótł coraz śmieszniej, jako że im bardziej zajął słuchaczy swoją historią, tym łatwiej było jego kompanom plądrować cudze komory, stajnie czy kurniki. Kradli bursianie
przebrani za Cyganów. A potem, nazbierawszy zboża, warzyli piwo i rozwozili je darmo po chałupach. Chlupało w putniach i szumiało pod kapelusikami!
W Zapusty zaś odbywała się właściwa bursa. Ruszał przez wieś pochód z muzyką i tańcami, na którego czele szedł ,,wójt” w papierowej czapie. Ruszali także do akcji owi Cyganie wydoskonaleni w przeszukiwaniu nieswoich kątów czy nawet kieszeni, bacząc, by nie przyłapano ich na gorącym uczynku. Wtedy bowiem można było oberwać od górali, zwłaszcza że rzecz rozgrywała się w okolicach Czarnego Dunajca, a ponadto złapany na kradzieży stawał przed swoim bursianym sądem. Rozciągano go na stole i ,,wójt” sprawiał mu basarunek po dość dziwnej ceremonii sędziowskiej, bo po trzykrotnym odtańczeniu hajduka. ,,Wójt” dawał też znak Cygance, by niezgule wymierzyła dodatkową karę, uderzając go tak w ,,rzić” garnkiem z ogniem, żeby poczuł, a inni głośno orzekli, że ,,wiwat! skońcone prawo!”
Igraszki kończyła zabawa wieczorna przygotowana ze zdobytych łupów, podczas której ,,pan leśnicki”, występując w papierowym fraku, rozdzielał drzewo z księżego lasu…
Zapustnym dziwotworom, gdziekolwiek przyszli, należało dać to lub tamto, chcąc ich znowu ujrzeć kiedyś u siebie. Dawano wszędzie, jak Polska długa i szeroka. Więc jeszcze na zakończenie wszystkich występów musiał być zawsze ich śpiew na podziękę.
Dzwonki, dudlenie skrzypek, brzękadła. I już widzimy, jak odchodzą, już został po nich tylko śnieg, zygzaki zasypywanych śladów, leciutki zapach unoszonych kiełbas, a często pusta, rzucona gdzieś pod płot flacha.
(fragment rozdziału „Pod znakiem księcia Zapusta” w „Kalendarzu polskim” Józefa Szczypki , ilustracja pochodzi z tejże książki)