„Nasz Bohater” – o Tadeuszu Paolone pisze Stanisław Wcisło

Tadeusz Paolone

Tadeusz Paolone – Piekiełko

Tadeusz Paolone

Tadeusz Paolone

 

Nasz Bohater

Motto:

Zostałeś Mistrzem dla wielu

krzewiąc wśród słabych idee:

Wolności, Wiary, Nadziei i Miłości.

Niech one nadal nas utwierdzają
w przekonaniu,

że warto dla nich żyć i umierać.

 

          Kapitan Tadeusz Paulone – bo o nim będzie mowa – jest naszym lokalnym i ogólnopolskim, ale znanym także w wielu innych krajach, bohaterem. W Polsce, niestety, co należy z przykrością stwierdzić, jego nazwisko i działalność prawie zatarły się w zbiorowej pamięci. Nasze media milczą na jego temat, a tylko wytrwałości aktywności niektórych pracowników Miejsca Pamięci Auschwitz-Birkenau zawdzięczamy fakt, że postać ta nie rozwiała się w narodowej świadomości jak dym z krematoryjnego pieca.

Szczególne słowa uznania należą się kustosz muzeum Auschwitz – Birkenau, pani Jadwidze Dąbrowskiej oraz dyrektorowi Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu – Leszkowi Szusterowi, którzy wraz z panią Zofią Posmysz starają się, by postać kapitana poznało jak najwięcej osób, a szczególnie młodzieży – tak polskiej, jak i z innych krajów. Organizują dla młodego pokolenia spotkania i warsztaty w MDSM, by  zaszczepiać w nich wartości, jakimi wykazywał się Tadeusz Paulone. Motorem tych działań jest pani Zofia Posmysz, która jako więźniarka obozu  bezpośrednio zetknęła się z nim. Te krótkie z nim spotkania wywarły na niej tak wielkie wrażenie, że uznała go za swego mistrza i to przeświadczenie towarzyszy jej po dzień dzisiejszy.

           Poza tym cisza. Nie mówi się o nim w szkołach czy organizacjach młodzieżowych, nie obierają go na swojego patrona (chlubny wyjątek stanowi drużyna „Strzelca” w Tymbarku). Brak  jego nazwiska w nazwach szkół, ulic, placów, itp. Nie wspomina się jego działalności  w czasie uroczystości państwowych ani kombatanckich – tak, jakby w ogóle nie istniał.

A szkoda, gdyż dla wielu – a szczególnie dla młodzieży,  powinien  stanowić wzór człowieka – patrioty – żołnierza. To naprawdę postać, z której winniśmy być dumni i brać przykład w postępowaniu „na co dzień”. Jest bowiem niewątpliwie jednym z tych prawdziwych patriotów, którzy dla Ojczyzny nie szczędzą sił, nie unikają trudów,  cierpień, a także, jeśli zachodzi taka konieczność, świadomie i dobrowolnie składają swe życie na Jej ołtarzu. Dlatego warto zapoznać się z tą postacią, brać z niej wzór i naśladować w swym codziennym postępowaniu – nie dla kariery, wygodnego życia,  poklasku lecz dla wyższego celu, jakim jest dobro Ojczyzny.  Usystematyzujmy więc to,  co już o nim wiemy i starajmy się dowiedzieć jeszcze czegoś więcej. Wprawdzie materiałów, zwłaszcza pisemnych, jest niewiele, jednakże może ktoś postara się, by w archiwach odszukać więcej danych i na ich podstawie opracuje pełniejszą, prawdziwą postać tego bohatera, którego całe życie było wzorem, a jego ukoronowaniem dobrowolne  oddanie  swego  życia na ołtarzu Ojczyzny.

Postać kpt. Tadeusza Paulone

Pierwszą  wzmiankę o nim znajdujemy  w artykule z procesu Hessa
„Bohaterska śmierć przywódców org. Wojskowej w obozie oświęcimskim”, zamieszczonym w „Ilustrowanym Kurierze Polskim” z dnia 29 marca 1947 r. Oto fragment tego artykułu (zatytułowany „Organizacja wojskowa”) : „W roku 1941 przybyła do obozu grupa oficerów z pułkownikiem Stawarzem i pułkownikiem Gilewiczem na czele. Ludzie ci zaczęli się skupiać, nawiązywać  kontakty i udzielać sobie  wzajemnej pomocy. Punktem centralnym, gdzie skupiała się organizacja była kartoflarnia. Na jej czele stał porucznik Paulony, używający pseudonimu Lisowski. Był on capo. Nazwa ta, która stała się uosobieniem czegoś nikczemnego, tutaj znalazła swoje najszlachetniejsze uosobienie. Komórka ta zaczęła ściągać do siebie coraz więcej ludzi (…). 11 października (1943) działacze grupy wojskowej zostali rozstrzelani. Pierwsza dwójka wyprowadzona na egzekucje, to byli mjr Dziuma (Dziama) i Lisowski. Dziuma zwrócił się do oprawców, by nie wiązali rąk, tylko traktowali ich jak oficerów, jak ludzi odznaczonych krzyżem Virtuti Militari. Wśród Niemców wywołało to zdumienie, a nawet ubawiło ich. Gdy strzelano do Dziumy, Lisowski wzniósł okrzyk na cześć Wolnej Niepodległej Polski.”

W „Gościu Niedzielnym” Nr 42 z 2006 r. jest artykuł Przemysława Kucharczaka pt. „Nachyl się, mistrzu”. Czytamy w nim:  ”Dziś Dzień Papieski. Jana Pawła II miliony ludzi uważają za życiowego mistrza, jednak czy dziś żyją jeszcze na świecie ludzie, których można uznać za mistrzów i przewodników?  „Niestety, większość mistrzów umarła” – napisał już w 1994 roku dominikanin Jan Kłoczowski. Jego tekst „Czas marnych mistrzów” ukazał się wtedy w miesięczniku „Znak” i zrobił na ludziach  spore wrażenie.  Ojciec Kłoczowski zauważył, że zamiast mistrzów wokół nas jest pełno idoli.  A idole są zapatrzeni w siebie  i nie mają żadnych uczniów, co najwyżej fanów”.

W tymże artykule wśród różnych  komentarzy na ten temat, jest również wypowiedź  Zofii Posmysz, której wyjątki podaję:

Zofia Posmysz-Piasecka, emerytowana dziennikarka z Warszawy, swojego mistrza spotkała w obozie Auschwitz. Widziała się z nim tylko trzy razy. To był kapitan Wojska Polskiego. Wydawał mi się człowiekiem niemłodym…uśmiecha się dzisiaj. Kapitan miał 34 lata, ona zaledwie 20. Ten człowiek w obozie nosił nazwisko Lisowski. Jednak naprawdę nazywał się Tadeusz Paolone. Miał trzycyfrowy numer obozowy, bo przybył do Auschwitz z pierwszym transportem z Tarnowa.  Po wielu strasznych przejściach Zofia została „szrajberką”, czyli pisarką w kuchni. Jedna z esesmanek kazała wtedy Tadeuszowi, by nauczył Zofię prowadzenia ksiąg przychodów i rozchodów.  Nie wolno było nam rozmawiać na inne tematy, więc zdania były rwane. Mimo to pozostały dla mnie drogowskazem na całe życie. Powiedział, żeby nie mieć nadziei. Tak, dobrze pan usłyszał! Niektórzy w Auschwitz łudzili się, że alianci nas stamtąd wyciągną. Ale taka złudna nadzieja tylko osłabia wolę walki. Tadeusz mówił, żeby skupić wszystkie siły na przeżyciu jednej następnej godziny. Ale nie za wszelką cenę! Jeśli się nie uda, to mam umierać tak, żeby śmierć potwierdziła sens życia – wspomina…. Dzięki mojemu mistrzowi zrozumiałam, że jest granica, której nie wolno przekroczyć, żeby nie stoczyć się moralnie. Ta zasada została mi na całe życie, obowiązywała też po wyjściu z obozu – mówi pani Zofia.

Co ukształtowało Tadeusza Paolone? Jak stał się mistrzem? – Był wielkim polskim patriotą…”

Z  Włoch do Polski – rodzina Tadeusza

Opowiadanie o rodzinie Tadeusza Paulone nie jest długie i słabo poparte dokumentacją, ale na podstawie wywiadów i nielicznych dokumentów spróbuję przekazać, w miarę możności,  jakąś logiczną całość.

Rodzina Paulone ma niewątpliwie korzenie włoskie. W pisowni tego nazwiska występują  różne formy. I tak dziadek Tadeusza używał formy Paolone (Jan ur. 1858
w Quaiso, Włochy). Na dokumentach późniejszych (metryki chrztu w Nowym Rybiu)  występuje pisownia Paolone i Paulone, natomiast rodzina osiadła w Argentynie używa nazwiska Pauloni. W księgach metrykalnych w parafii Nowego Rybia występują obie formy, jednakże w tutejszej okolicy  powszechnie – tak w mowie, jak i w pisowni stosuje się formę  Paulone i  taka też będzie stosowana w tym opracowaniu.

Pradziadek Tadeusza, Jakub (Giacomo) Paolone, urodzony w 1806 roku, przybył do Polski z Włoch, najprawdopodobniej jako ochotnik wojskowy, w czasie Powstania Styczniowego. Tak twierdzą niektóre, niezwiązane ze sobą osoby, z którymi przeprowadzono wywiady, więc przyjmuję tę wersję za wiarygodną.

O udziale włoskich ochotników w działaniach powstańczych mówią różne źródła, np. w książce Stefana Kiniewicza „Powstanie Styczniowe” (PWN, Warszawa 1983) jest kilka wzmianek dotyczących współdziałania Włochów (Garibaldi, Mazzinii inni) z polskimi działaczami politycznymi i wojskowymi. Na str., 411 tego opracowania czytamy: „Był na zachodzie jeszcze jeden kraj – Italia – gdzie sympatia dla Polski była niemalże jednomyślna. Nie tylko dla mazzinistów i garibaldczyków, ale i dla umiarkowanych patriotów. Polacy byli niedawnymi sojusznikami, a sprawa ich solidarną ze sprawą Risorgimento. W ciągu lutego i marca we wszystkich większych miastach włoskich odbywały się propolskie wiece, zewsząd napływały składki, tysiące ludzi podpisywały petycje domagające się pomocy dla Polski.”

Gdzie i jak długo walczyli ochotnicy włoscy w polskim powstaniu, tego nie wiem. Pewnym jest jednak, że na skutek wewnętrznych tarć między przywódcami powstania nie było jedności w działaniach i oddziały powstańcze rozpraszały się. Sytuację taką opisuje również S. Kiniewicz,  w w/w książce, na str. 436:  „O świcie 19 marca Langiewicz opuścił obóz z niewielką konną eskortą pozostawiając rozkaz dzienny, w którym zapewniał „walecznych i wiernych towarzyszy broni”, że żegna sięz nimi tylko na dni kilkanaście. Tegoż dnia po południu przeprawił się przez Wisłę na stronę galicyjską i został aresztowany przez  Austriaków. Mówiono wtedy powszechnie, że to mirosławczycy wskazali dyktatora austriackiej straży granicznej. Po wyjeździe Langiewicza oddział jego rozprzęgł  się całkowicie. W ciągu paru następnych dni oficerowie na wyprzódki z żołnierzami, bezładnie przedostawali się na stronę galicyjską.”

 

W takich to prawdopodobnie okolicznościach Giacomo Paolone dostał się do zaboru austriackiego, gdzie został internowany (jak wielu innych powstańców), zaś po zwolnieniu pozostał na stałe w Galicji. Są to jednak tylko przypuszczenia, gdyż brak jakiegokolwiek dokumentu potwierdzającego ten fakt.

Rodzina Paolone  –  Paulone w Piekiełku

Nazwisko Paolone w okolicach Tymbarku – Piekiełka pojawia sięw drugiej połowie XIX wieku, wraz z pracownikami  związanymi z budową linii kolejowej Chabówka – Nowy Sącz. Nosił je Jan Paolone, syn Jakuba i Marii Toffolo, urodzony w 1858 roku, ochrzczony w parafii Qualso (Włochy – distr. Udine). Z zawodu kamieniarz, pracował tu przy stawianiu przyczółków mostów i wiaduktów kolejowych.  Jan widocznie dłużej zatrzymał się w okolicach Tymbarku, gdzie linia kolejowa przebiega przez rzekę Łososina i liczne, powiązane z nią potoki. Było więc dużo roboty kamieniarskiej. W trakcie tego pobytu poznał  w Piekiełku pannę Marię Leśniak, z którą  w dniu 27 lipca 1884 r. zawarł związek małżeński. Ich ślub odbył się  w kościele parafialnym w Nowym Rybiu. Jak wynika z ksiąg metrykalnych oboje państwo młodzi w roku zawarcia małżeństwa, kończyli po 26 lat. Jan zamieszkał też na stałe w Piekiełku – na osiedlu, które nazwane zostało „Talianówka” – od Italii, skąd się wywodził. Nazwa osiedla pozostała do dnia dzisiejszego. Z małżeństwa tego urodziło się dwóch synów: Franciszek – urodzony 25 stycznia 1885 r. oraz Andrzej  – urodzony 30 listopada 1886 r. 

Jan Paolone zmarł 14 września 1934 r., zaś jego żona 5 stycznia 1941 r. Oboje spoczywają na cmentarzu parafialnym w Nowym Rybiu. Tam również spoczywa ich młodszy syn, Andrzej, który zmarł 21 grudnia 1954 r. Był on – jak odnotowano w akcie zgonu – „w nieznacznym stopniu niepełnosprawny w mowie i na umyśle”. Jednakże, według rozmówców, był inteligentny i bardzo grzeczny w stosunku do innych. Franciszek natomiast w styczniu 1908 r. zawarł związek małżeńskiz pochodzącą  z Tymbarku Julianną  Homa ,. W trakcie wpisywania aktu małżeńskiego nastąpiła pomyłka w pisowni nazwiska. Zamiast Paolone wpisano Paulone i od tego momentu rodzina Franciszka posługiwała się już tą formą.  Jako małżeństwo państwo Paulone zamieszkali również w Piekiełku, gdzie prowadzili niewielkie gospodarstwo rolne. Na „Talianówce” wybudowali dom i oborę, w dużej części z kamienia, co w tamtych czasach nie było w tych okolicach powszechne. Mieszkali tam ponad 20 lat, tj. do czasu wyjazdu do Argentyny.  Rodzina Tadeusza w Piekiełku tworzyła rodzinę włosko- polską podobno, jak wspominali sąsiedzi, z dominacją zwyczajów włoskich. Stosunki sąsiedzkie były jednak zawsze poprawne.

Lata dziecięce  i wczesno młodzieńcze Tadeusza

Państwo Julianna i Franciszek Paulone – mieszkając w Piekiełku – mieli pięcioro dzieci. Byli to: Tadeusz – urodzony 23 lipca 1909 r., Edmund Paweł – urodzony 3 lipca 1912 r., Jan Eugeniusz – urodzony 24 stycznia 1914 r., Zdzisław – urodzony w 1919 r. i Emilia Marianna – urodzona 22 lipca 1921 r.  W Argentynie urodziło się jeszcze dwóch chłopców: Eugeniusz – w 1931 r. i Emilio Luis – w 1933 r.  Dzieci urodzone w Polsce młode lata spędziły w Piekiełku. Tu też uczęszczały do Szkoły Ludowej, w której  nauka trwała 4 lata. Mieściła się ona w budynku karczmy Żyda Kaufmana. Uczył w niej tylko jeden nauczyciel, a patronem był św. Stanisław Kostka.  Po ukończeniu szkoły ludowej chłopcy kontynuowali naukę w siedmioklasowej szkole powszechnej w Tymbarku. Mieszkała tam również rodzina Michała Kapturkiewicza, którego żoną była Maria, siostra pani Julianny Homa – Paulone. Będąc w szkole chłopcy często odwiedzali ciocię, zwłaszcza Tadeusz, który się z nią bardzo zżył. To ona miała największy wpływ na jego życiowe ukształtowanie. Właściwie traktowała go jak własnego syna. Była to prawdziwa więź rodzinna, która dotrwała do ostatnich dni jego pobytu w Tymbarku, w sercach zaś na pewno do końca życia obojga.  To ona zachęcała go – chociaż on również tego pragnął – do kontynuowania nauki. Ona też zapewne zaszczepiła i utrwaliła w nim patriotyczne uczucia, jako Polaka.  Nie widomo dokładnie co było powodem, że rodzina Tadeusza postanowiła opuścić Polskę i wyjechać do Argentyny. Można się tylko domyślać, że była to chęć poprawy sytuacji materialnej, gdyż w ówczesnej Galicji, a szczególnie w powiecie limanowskim, panowała ogromna bieda. Pisze o niej Orkan, który tak doskonale znał warunki życia mieszkańców tego regionu i opisał je np. w ”Komornikach”.

Niezależnie od przyczyny, faktem jest, że w roku 1926 Franciszek Paulone wyjeżdża do Argentyny, pozostawiając resztę rodziny w Piekiełku do czasu znalezienia odpowiedniej pracy i przygotowania mieszkania. Dowiadujemy się tego z „Karty wezwania” Wydziału Konsularnego w Argentynie, dotyczącej sprowadzenia tam żony Julii wraz z dziećmi. Z „Karty” tej wynika również, że Franciszek zamieszkał w miejscowości  Florencja w prowincji Santa Fe, gdzie zatrudniony był jako murarz, zarabiając dziennie 8 dolarów, co dawało mu miesięczny dochód około 200 dolarów, a to  gwarantowało mu utrzymanie rodziny.  Decyzja Tadeusza o pozostaniu w Polsce nastąpiła prawdopodobnie dopiero przed samym wyjazdem. W „Karcie Wezwania” bowiem wpisane jest, że Franciszek pragnie sprowadzić „Żonę y pięcioro dzieci: Tadeusz, Zdzisław, Jan, Edmund  i Emilja, zam. w Polsce”. Później nastąpiła jednak zmiana i na „Karcie” dokonano poprawki, skreślając z niej Tadeusza. Zachodzi pytanie dlaczego Tadeusz nie pojechał do Argentyny wraz z resztą rodziny? Odpowiedź otrzymujemy od p. Marii Pulit, córki Marii Kapturkiewicz, – cioci Tadeusza. „Kiedy nadszedł decydujący moment wyjazdu do Argentyny, Tadeusz ze łzami w oczach prosił mamę: „Ciociu, ja jestem Polakiem i chcę żyć w Polsce. Będę Ci pomagałi wszystko robił dla Ciebie, tylko pozwól mi pozostać. Nie będę dla Was ciężarem”.  Na takie prośby ciocia nie pozostała obojętna. Z radością zgodziła się i przyjęła go do swego domu, traktując, jak własnego syna. Właściwie już wcześniej, mimo, że matka z rodzeństwem jeszcze nie wyjechali, Tadeusz już pomieszkiwał w Tymbarku, gdzie czuł się doskonale. Wcześniej też ciocia, pragnąc by chłopiec po ukończeniu szkoły powszechnej kształcił się dalej, w roku 1927 zapisała go do renomowanego II Gimnazjum im. Króla Bolesława Chrobrego w Nowym Sączu. Na czas nauki Tadeusz, jak wielu innych gimnazjalistów z prowincji, zamieszkał w Nowym Sączu na prywatnej stancji. Dojazd codzienny był wprawdzie możliwy, gdyż kursował pociąg relacji Chabówka – Nowy Sącz, jednakże zabierał zbyt dużo czasu. Korzystniejszym więc było korzystanie  z prywatnej stancji, choć wiązało się to z dosyć dużymi kosztami. Ciocia jednak chętnie łożyła na kształcenie Tadeusza, mimo iż państwo Kapturkiewiczowie nie należeli do ludzi zamożnych. Często też ciocia – aby zaoszczędzić na kosztach przejazdu – pieszo wędrowała z Tymbarku do Nowego Sącza, by zanieść Tadeuszowi „coś do zjedzenia”. A droga nie była łatwa, częściowo kamienista, częściowo – przy skrótach – bez twardej nawierzchni i wynosiła około 30 km. Dzisiaj trudno w to uwierzyć. Jednak potwierdzeniem takich wędrówek rodziców do dzieci zamieszkałych na stancjach jest opis ks. Władysława  Pachowicza z Zarąbek k/Tymbarku, zamieszczony w książeczce pt. „Matka” (Tarnów 1993). Tak więc Tadeusz został gimnazjalistą i w Polsce, a jego matka, wraz z pozostałym rodzeństwem, w roku 1929, wyjechała do męża w Argentynie, zaś gospodarstwo „Talianówkę” sprzedano sąsiadom, Józefowi i Aleksandrowi Smotrom oraz panu Bubuli. Tadeusz uczył się dobrze. Prawdopodobnie szczególnie interesował się historią, „wybierał” swych ulubionych, walczących o dobro Ojczyzny i pokonujących wrogów bohaterów, z którymi się identyfikował. Dyrektorem II Gimnazjum im. Króla Bolesława Chrobrego był wówczas Stanisław Serafin, cieszący się dużym autorytetem. To dzięki jego kierownictwu poziom nauczania i wychowania w tej szkole był wysoki. Sam, jako nauczyciel i kierownik tej placówki, był wymagający, ale sprawiedliwy. Cieszył się więc powszechnym szacunkiem w sądeckim środowisku. W roku 1931 młody Paulone kończy gimnazjum egzaminem maturalnym. Po otrzymaniu świadectwa dojrzałości wraca na krótko do cioci w Tymbarku, by nieco odpocząć. Ma już sprecyzowane plany dotyczące dalszego życia – postanawia podjąć zawodową służbę wojskową. Do rozbudzeniu zainteresowania wojskiem przyczynił się także brat jego mamy, kpt. Jan Homa – zawodowy oficer Wojska Polskiego. To on skierował Tadeusza do mieszczącego się w koszarach przy ulicy Kościuszki 5 Pułku Strzelców Konnych w Dębicy, gdzie w roku 1934, mianowany został podporucznikiem (Dziennik Personalny Ministerstwa Spraw Wojskowych Nr 12 – Warszawa sierpień 1934 r.)

Wojsko – miłość – wojna

Po mianowaniu, już jako oficer, Tadeusz Paulone przeniesiony został do Cieszyna, gdzie otrzymał przydział służbowy w 4 Pułku Strzelców Podhalańskich. W jednostce tej wykazał się wieloma zaletami, zwłaszcza karnością i dokładnością w wykonywaniu poleceń przełożonych, a także umiejętnością dowodzenia żołnierzami oraz przyjacielskim stosunkiem do wszystkich – tak przełożonych, jak i podwładnych. Był lubiany i szanowany, liczono się z jego uwagami. Nic więc dziwnego, że szybko awansował na stopień porucznika. Służąc w Cieszynie, w roku 1936 poznał Romę Sygnarską, córkę nauczycieli mieszkających pod Dębicą, która uczęszczała do gimnazjum w Cieszynie. Wkrótce uczucia ich przekształciły się w miłość głęboką i wzajemną. Dowiadujemy się o tym z listu pani Romy, jaki napisała do matki Tadeusza we wrześniu 1946 r., a więc 3 lata później po jego tragicznym rozstrzelaniu w obozie oświęcimskim. List ten jest obszerny i bardzo uczuciowy, dzięki czemu mamy możność poznania wielu epizodów z życia Tadeusza. Przytoczę jego fragmenty tematycznie związane z aktualnymi danymi o Tadeuszu. Pierwszy z nich opisuje poznanie i znajomość z Tadeuszem do czasu wybuchu wojny:

Chodziłam wówczas do ósmej klasy gimnazjalnej w Cieszynie, gdy w lutym 1936 roku poznałam Pani syna. Nie mogłam go nie pokochać – Miał coś czarującego w obejściu (…) a poza tym był człowiekiem nadzwyczaj uczciwym, bardzo dobrym i uczynnym, o prawym charakterze … Był ceniony w wojsku przez swych przełożonych (…) przepowiadano mu świetną karierę. Dość na tym, że nie widziałam poza nim świata.  Nie wiem dlaczego pokochał mnie i on, ale pewnie wiedział, że jestem mu oddana i bardzo go kocham, bo było przecież mnóstwo kobiet ładniejszych i bardziej wartościowych ode mnie, które chętnie nazwałyby go „swym”.

Niestety, ja jestem biedna, a aby wyjść za mąż za wojskowego, który nie był kapitanem, trzeba było złożyć parę ładnych tysięcy w ministerstwie. Tak więc czekaliśmy: ja koło Dębicy, u moich rodziców, on w Cieszynie. Od czasu do czasu przyjeżdżał do mnie, a gdy ja miałam więcej wolnego czasu niż on, to z kolei ja jeździłam do Cieszyna. Opowiadał mi często o swych rodzicach w Argentynie (…) Opowiadał też o swym dziadku Włochu i o swej babci, która mieszka w Piekiełku. Babci posyłał co miesiąc pieniądze (…) Ale nie doczekałam się na ślub. Wybuchła wojna”.

To tyle, jeśli chodzi o ciekawy i pełen serca fragmentu listu p. Romy. Piękna to miłość i warta opisu – szkoda tylko, że nie doszło do szczęśliwego finału, jak to bywa w romansach lub bajkach. Widmo wojny było natomiast realne.   W połowie 1939 roku nastąpiły nominacje oficerskie. Jan Homa, wujek Tadeusza – na stopień majora, zaś Tadeusz – na stopień kapitana. Radość wielka, gdyż teraz – jako kapitan – mógłby zawrzeć związek małżeński z ukochaną Romą. Radość jednak przedwczesna. 1 września Tadeusz, jako dowódca zwiadu konnego 4PSP w Cieszynie, wyrusza na front. Nie znane są szczegóły jego udziału w kampanii wrześniowej. Przeżył ją jednak zdrowo, bez odniesienia ran i uniknął niewoli. Natomiast jego wujek, Jan Homa, poległ na polu walki.

O dalszych losach Tadeusza dowiadujemy się nieco więcej, również dzięki kolejnemu urywkowi listu pani Romy: „10 września 1939 roku przyszedł do nas Tadzio zarośnięty (…) z dwoma kolegami w pełnym uzbrojeniu.(Niemcy byli tu już od trzech dni). Dom nasz stoi tuż przy szosie i baliśmy się Niemców. Przebraliśmy ich tylkow cywilne ubrania i tego samego wieczoru wywiozłam ich do znajomego leśniczego. Tam odpoczęli dwa dni i już w cywilu, ale z bronią w ręku (co groziło śmiercią), poszli za wojskiem, aby dołączyć do oddziałów. (To, że byli sami, to dlatego, że była jednodniowa bitwa, w której brali udział i zostali rozbici, zdołali uciec, a nie dostali się do niewoli.)”.

Z tych zdań wynika, że oddział Tadeusza został rozbity, a jemu i jego kolegom udało się umknąć i uniknąć niewoli. Po odpoczynku udali się w kierunku frontu, by kontynuować walkę. To im się jednak nie udało i wkrótce, jak pisze dalej pani Roma w swym liście: „Dokładnie po tygodniu wrócił do nas Tadzio. Rosjanie wkroczyli i nie było sensu iść dalej. Siedział u nas trzy tygodnie.”

Te trzy tygodnie to okres przygotowania do dalszego życia. Wraz z panną Romą snuli plany na przyszłość. Ponieważ w szkole, w której uczyli rodzice Romy, kwaterowało wojsko, zaś Tadeusz nie miał żadnych cywilnych dokumentów, pobyt w tej miejscowości stawał się coraz bardziej niebezpieczny. Postanowiono więc, że wróci do Tymbarku, gdzie w sposobnym czasie zawrą związek małżeński. W Tymbarku, ze względów bezpieczeństwa, nie zamieszkał u cioci, której dom znajdował się tuż przy szosie relacji Mszana Dolna – Limanowa – Nowy Sącz i wjeździe do Tymbarku od strony południowej, lecz w tzw. „Starym Dworze”, u Mariana Prökla – administratora miejscowych dóbr ziemskich Zofii Turskiej. Wcześniej jeszcze, z tych samych powodów, przez krótki czas ukrywał się na terenie Rabki, w willi inż. Antoniego Grochowolskiego. Mieszkając tam nawiązał kontakt z majorem Franciszkiem Galicą, szefem tworzącego się na tamtejszym terenie Ruchu Oporu.

Okupacja – początek tworzenia komórek Ruchu Oporu

W Tymbarku zjawił się pod koniec października i został zatrudniony (fikcyjnie) przez dziedziczkę tutejszych dóbr ziemskich, panią Zofię  Turską, na stanowisko gajowego lasów dworskich pod górą Mogielica. To dawało mu dużą możliwość, stosunkowo łatwego i bezpiecznego, kontaktowania się z innymi oficerami WP, z którymi zaczął organizować w terenie tajne komórki ruchu oporu.

W pierwszych dniach stycznia 1940 r., dzięki pracownikom Urzędu Gminy w Tymbarku, a szczególnie Michałowi Macko, Tadeusz Paulone  otrzymał nowe dokumenty na nazwisko „Tadeusz Lisowski, urodzony w miejscowości Krzywczyce koło Lwowa, dnia 23 lipca 1909 r.”  Na takie też dane Podhalańska Spółdzielnia Owocarska w Tymbarku wydała mu fikcyjny dokument, że jest zatrudniony w niej jako zbieracz ziół i runa leśnego, co stwarzało mu możliwość stosunkowo swobodnego poruszania się w terenie.

6 stycznia 1940 r., w znajdującym się naprzeciw kościoła domu Stanisława Pyrcia w Tymbarku, zorganizowano pierwszą formalną komórkę konspiracyjną, pod przewodnictwem kpt. Tadeusza Paulone.

  • W jej skład weszli:
  • Tadeusz Paulone  – ps. „Lisowski „
  • Szymon Pyrć – ps. „Jaskółka”
  • Władysław Duchnik – ps. „Duchniewski”
  • Józef Kulpa – ps. „Owoc”
  • Andrzej Kruczyński – ps. „Horodenko”
  • Michał Macko – ps. „Ryszard”
  • Adam Niesiołowski – ps „Gawin”
  • Franciszek Sojka –ps. „Kajos” 
  • Antoni Surdziel – ps. „Dzik”
  • Jan Zapała – ps. „Osa”
  • dwaj bracia Kołowscy (Zbigniew, imię drugiego jest nieznane)- siostrzeńcy żony p. Prökla.

Wszyscy złożyli przysięgę na krzyż, wypowiadając tekst:

Wobec Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej kładę swe ręce na ten święty krzyż – znak nadziei i zbawienia – i przysięgam być wiernym Rzeczypospolitej, stać na straży Jej honoru i Jej wyzwolenia. Walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary samego życia. Przysięgam – Prezydentowi Rzeczypospolitej oraz Naczelnemu Wodzowi i jego rozkazom oraz wyznaczonemu Komendantowi będę bezwzględnie posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało. Tak mi dopomóż Bóg!”

Dokonanie tego aktu potwierdzili wszyscy swymi podpisami na tylnej stronie jednego z obrazów religijnych, znajdujących się w mieszkaniu Stanisława Pyrcia.

Tak rozpoczęła się oficjalna działalność Ruchu Podziemia na Tymbarskiej Ziemi. Oczywiście, miała ona miejsce już wcześniej – przecież już 11 grudnia 1939 r., we dworze Zofii Turskiej, major Szyćko, ps. ”Wiktor”, wraz z porucznikiem Janem Cieślakiem, ps. „Maciej”, przyjęli przysięgę od rodziny Zofii Turskiej i niektórych pracowników dworu. Poza por. Zbigniewem Kołowskim, Paulone współpracował jeszcze z kilkoma innymi oficerami z Cieszyna, którzy również działali w tajnej organizacji.

Posiadali radio oraz wydawali tajne biuletyny” – pisze p. Roma w swym liście do matki Tadeusza, opisując tworzenie podziemnej organizacji zbrojnej, na terenie Beskidu Wyspowego. „Wreszcie przyjechał do mnie ze swoim kolegą Kapura Sergiuszem z wiadomością, że niestety trzeba będzie zostać w kraju i że Tadzio obejmuje do zorganizowania powiat sądecki i za dwa tygodnie tam wyjedzie. Ewentualnie mieliśmy się pobrać i ja miałam przyjechać do niego. W niedzielę ja pojechałam do Tarnowa i dowiedziałam się, że Tadzia już nie ma, że szli kurierzy na Węgry i zabrali się wszyscy z nimi (za kilka dni dostałam od Tadzia pożegnalną kartkę z Krakowa). W ten sam wieczór wrócili z Zakopanego por. Kapara i por. Kołowski, bo okazało się, że wiadomość była fałszywa i oni mają za mało złota. Zebrali co mogli i na drugi dzień wyjechał z powrotem do Tadzia, jednego majora i trzech kurierów, którzy czekali w Zakopanem. Niestety, już ich nie zastali, bo ktoś wydał i musieli wyjść. Po dwutygodniowym błąkaniu się po lasach por. Kołowski i por. Kapura przyszli wychudzeni z powrotem do Tarnowa. (Por. Kołowski  wraz ze swym bratem i około 60 ludźmi organizacji tarnowskiej został w październiku  1940 aresztowany i wywieziony do Oświęcimia, gdzie w 1941 r. wszyscy zginęli). Myśleliśmy, ze Tadziowi się udało i czekaliśmy wiadomości z Węgier. Tymczasem 27 maja 1940 r. dostaję kartkę, żeby przyjechać. Otóż okazuje się, że wszystkich złapano na Słowacji. Trzech kurierów, którzy mieli ze sobą różne rzeczy rozstrzelano na miejscu, majora i Tadzia wsadzono do więzienia, z którego wyłamali drzwi i uciekli. Następnie złapano ich i znowu wsadzono, potem przewieziono do Muszyny, Nowego Sącza, Nowego Targu i do Tarnowa.”

Tak przedstawia aresztowanie Tadeusza jego narzeczona, a tak epizod ten wspomina rodzina i jego znajomi z Tymbarku:

Kapitan Paulone działał bardzo aktywnie, jednakże był żołnierzem „ z krwi i kości” i dlatego praca konspiracyjna w ukryciu nie dawała mu zadowolenia. On pragnął walczyć, jak przystało na żołnierza – otwarcie, z bronią w ręku. Postanowił więc przedrzeć się przez kordon graniczny i dotrzeć do tworzącej się Armii Polskiej na Zachodzie, której organizatorem i naczelnym wodzem był generał Władysław Sikorski. Rozpoczyna więc odpowiednie przygotowania – rozpoznanie terenu i możliwości przekroczenia granicy. W lutym robi już osobiste przygotowanie do wymarszu. Znów pojawia się u cioci Kapturkiewicz, która pomaga mu w skompletowaniu ekwipunku. W daszek czapki wszywa prawdziwe dokumenty. Fałszywe natomiast mają mu służyć jedynie „na wszelki wypadek” – w czasie przekraczania granicy Wreszcie nastąpiła najcięższa chwila tak dla Tadeusza, jak i jego najbliższych – chwila pożegnania. Był to moment bardzo czuły, a zarazem bolesny – wszyscy bowiem podświadomie przeczuwali, że jest to ich ostatnie spotkanie. Ciocia, ze łzami w oczach, błogosławiąc go na drogę, czyni znak krzyża świętego na czole i szepce modlitewne błaganie o szczęśliwą drogę, gorąco całuje jego czoło. Tadeusz równie gorąco całuje ręce cioci, dziękując za wszelkie dobro, jakie mu wyświadczyła w życiu i przeprasza za wszystkie kłopoty i zmartwienia, jakie jej sprawiał swoją obecnością i prosi o pamięć  w modlitwie. Ciocia wręcza mu jeszcze specjalny kawałek chleba, tzw. „ułomek”, aby mu nigdy chleba nie brakowało (taki jest bowiem zwyczaj w tej okolicy.) Tadeusz ruszył w świat – „w nieznane”.

Przerzut – wpadka – więzienia – Oświęcim

Przerzut ustalony został przez granicę w Szczawnicy – w marcu. Tam też zameldował się Tadeusz – w określonym miejscu i ustalonym terminie. Początek wyprawy odbywał się bez żadnych przeszkód. Dalej los mu nie sprzyjał. Ledwie zdążył przekroczyć granicę w Szczawnicy i wszedł na teren Słowacji zatrzymany został przez tamtejszą, współpracującą  z Niemcami policję. Po zatrzymaniu policja  natychmiast powiadomiła placówkę  gestapo w Nowym Sączu i wkrótce w Muszynie nastąpiło przekazanie Tadeusza i jego towarzyszy przez policję słowacką funkcjonariuszom gestapo. Ci przewieźli ich do swej siedziby w Nowym Sączu, gdzie przez pewien czas byli  przesłuchiwani i torturowani. Tadeusz był jednak odporny. Mimo różnych metod tortur i upokorzeń nie uległ , nie zdradził nikogo i nie ujawnił powiązań organizacyjnych. Śledztwo spełzło na niczym, podjęto więc decyzję przewiezienia go do Tarnowa, gdzie osadzono w więzieniu i nadal prowadzono śledztwo. Jednakże i tu nie załamał się i nie zdradził nikogo. Uznano go więc  za osobę niebezpieczną i wysłano do nowopowstałego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie otrzymał numer 329. Był jednym z pierwszych więźniów i jednym z pierwszych działaczy konspiracyjnych walczących w obozie o wolność Ojczyzny.

Po otrzymaniu informacji, że Tadeusz znajduje się w więzieniu, Roma pisała listy i wysyłała paczki do więzienia w Tarnowie oraz czyniła starania o uwolnienie narzeczonego, o czym również wspomina w swym liście do jego matki: „Już były możliwości wyciągnięcia go stamtąd, gdy pewnego dnia wywieźli ich. Nikt nie wiedział gdzie – po prostu musieli opróżnić więzienie – zrobić miejsce dla innych. Dopiero w sierpniu otrzymałam list z nowoutworzonego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu – od Tadzia, który stał się Nr 329.”

W opracowaniu „Księga Pamięci. Transporty Polaków do Kl. Auschwitz z Krakowa i innych miejscowości Polski Południowej” T.I. (Warszawa-Oświęcim 2002), na str. 96 i 97 znajduje się opis pierwszego transportu. Oto krótki jego fragment: „Punktem zbornym dla więźniów przywiezionych pierwszym transportem było więzienie w Tarnowie. Sprowadzono ich tam głównie z więzień: Montelupich w Krakowie, „Palace” w Zakopanem, „na Zamku” w Rzeszowie, z więzień w Jarosławiu, Sanoku, Nowym Sączu, w Nowym Targu, Wiśniczu Nowym. W wymienionych więzieniach i aresztach więźniowie – zwłaszcza podejrzani o nielegalną działalność polityczną i przechowywanie broni – poddani byli w czasie przesłuchań okrutnym torturom. 14 czerwca o świcie wyprowadzono więźniów przed łaźnię i po kilkakrotnym przeliczeniu uformowano 100-osobowe kolumny, po czym poprowadzono w kierunku dworca kolejowego, pod liczną i dobrze uzbrojoną eskortą policji niemieckiej. Ulice Tarnowa były puste, gdyż już wcześniej przygotowano je do przemarszu transportu. W celu zastraszenia mieszkańców Tarnowa policjanci strzelali do okien, w których dostrzegli ukryte za firanką twarze. Około godziny 9 pociąg ruszył w kierunku Krakowa. W Krakowie dotarła do więźniów wiadomość o upadku Paryża. Przygnębieni tą wiadomością, niepewni swego losu, zmęczeni tłokiem i upałem, więźniowie z rezygnacją oczekiwali końca podróży.”

Wśród nich był także Tadeusz Paulone – pod fałszywym nazwiskiem Tadeusz Lisowski z Krzywczyc k/ Lwowa.

Przyjęcie do obozu i towarzyszące mu „formalności” zapewne są znane i nie ma potrzeby ich opisywania. Dość, że po ich zakończeniu Tadeusz, jako dobrze znający język niemiecki, otrzymał funkcję „kapo” kartoflarni. Kapo w obozach niemieckich pełnił funkcję szefa, czy kierownika jednostki administracyjnej obozu. W opinii większości więźniów był to ktoś podły, wykorzystujący funkcję dla własnej wygody oraz współpracujący z Niemcami. Inaczej było jednak jeśli chodzi o Lisowskiego. W artykule pt. „Bohaterska śmierć przywódców org. Wojskowej w obozie oświęcimskim”, zamieszczonym  w Ilustrowanym Kurierze Polskim, z dnia 20 marca 1947, jest także wzmianka, że Lisowski był kapo. Mówi o tym świadek z procesu Hessa – Alfred Woycicki z Krakowa: „Był on capo. Nazwa ta, która stała się uosobieniem czegoś nikczemnego, tutaj znalazła swoje najszlachetniejsze uosobienie.”

 „Kartoflarnia”, w której pracował Lisowski – Paulone, zajmowała się magazynowaniem, obieraniem i wydawaniem ziemniaków dla potrzeb kuchni obozowej. Ilość więźniów zatrudnionych w kartoflarni była różna – w zależności od ilości więźniów w obozie. W pewnym okresie wynosiła ona nawet 250 osób. Praca w kartoflarni była stosunkowo lekka a co najważniejsze – „pod dachem” – tak pisze w swym liście p. Roma.

Po otrzymaniu w 1941 wiadomości, że Tadeusz trafił do Oświęcimia, narzeczona znów podjęła starania o jego uwolnienie, o czym pisze w cytowanym liście: „Zaczęłam więc starania, woziłam mąkę i różne produkty co dwa tygodnie do Krakowa, aby za każdym razem dowiedzieć się, że już niedługo. Tak się ciągnęło pół roku i gdy już zaczęłam tracić nadzieję, że to przyniesie skutek, całe biuro zostało zamknięte. Okazało się, że była to szajka oszustów, która na spółkę z Niemcami wyłudzała od ludzi pieniądze. Biedniejsi, jak ja, niewiele stracili, ale bogatsi popłacili do 200.000 zł. I tak rozwiała się jeszcze jedna nadzieja.” Pani Roma jednak nie zrezygnowała i przystąpiła do dalszych działań: „Wyszedł wreszcie z obozu jeden pan (złapany na ulicy). Polak, brat jednej Volksdeutscherki (Polka, która przyjęła obyw. Niemieckie), która pracowała w Starostwie w Dębicy i była narzeczoną wysokiego urzędnika policji niemieckiej, a którą przez pracę w Zarządzie gminy znałam. Zaraz, gdy go złapano napisałam do Tadzia, że bardzo pozdrawia go p. Jóźlik Niedziela. Ponieważ on takiego pana nie znał, zrozumiał, że ma go tam szukać. Gdybym napisała inaczej, cenzura byłaby to wycięła, a jemu – nie mnie – za karę coś okropnego wymyśliła. Tylko w ten sposób było to możliwe. Jak się później dowiedziałam Tadziu od razu rozpoczął poszukiwania. Znaleźć kogoś w tłumie 66.000 numerów, to jednak było sztuką. Nie mniej jednak Tadzio, który był starszym wypytywał się wszędzie o kogoś takiego. I wreszcie dowiedział się, że taki pracował przy budowach (był z zawodu sędzią) , ale jest obecnie chory na tyfus. Idzie więc do niego, sprawdza czy nazwisko się zgadza i mimo iż tamten był prawie nieprzytomny rozpytuje go. Naturalnie tamten mnie nie znał, ale po długich gadaniach porozumieli się na tyle, że p. Niedziela ma siostrę w Dębicy i po tym zrozumiał, że to o niego właśnie chodziło. Od razu zorganizował pomoc. Postarał się o lekarzy, ponieważ pracował w kuchni zaczął go w miarę możności odżywiać i wreszcie tamten stanął na nogi. Wyraźnie po wyjściu powiedział, że swoje życie zawdzięcza Tadziowi. Gdy więc po 6-ciu miesiącach udało się siostrze go wyciągnąć przywiózł mi Tadzia pierścionek, zegarek (który dałam potem Marianowi) i wiele wiadomości. Podał mi w jaki sposób mam się o niego starać. Otóż należało pojechać do Lwowa , (który znów był w rękach niemieckich) i zrobić tam „lewe” papiery na nazwisko Lisowski i na nie się starać. Pojechałam wtedy do Pani bratowej, bo ona lepiej lwowskie stosunki znała, ale jakoś nie udało się nic zrobić. Było to w jesieni 1942 roku. Nie umiałam sobie znaleźć miejsca, no ale nie było rady. W grudniu 1942 r. został za nieposłuchanie rozkazu zamknięty mój znajomy Bronisław Budyn i po tygodniu wywieziony do Oświęcimia. Gdy przychodził transport wszyscy starsi przychodzili szukać swych znajomych i Tadek od razu go odnalazł i znanym sobie sposobem napisał do mnie, że przesyła serdeczne pozdrowienia dla Bronka Budyna. Od razu wiedzieliśmy, że się odnaleźli i że p. Budynowi też już będzie lepiej. Miał bardzo bogatych znajomych, którzy wydali chyba pół miliona, aby go ratować. Nie mniej jednak jakoś nie szło. Aż zmieniono im szefa Niemca i ten nowy okazał się jednak człowiekiem, mającym do tego wysokie znajomości w gestapo. Postarał się o zwolnienie go i czekaliśmy tylko na formalności czysto administracyjne do zobaczenia go. Razu pewnego powiedziano temu Niemcowi, że p. Br. Budyn żyje jeszcze tylko dlatego, że ma tam postawionego znajomego, który jest w kuchni i który mu pomaga, a on zainteresował się tą sprawą, popytał się w Gestapo i podjął się Tadzia zwolnić. Na gwałt już wtedy trzeba było robić za każdą cenę papiery, bo sprawa mogła się wysypać. Od maja pracowałam w Krakowie w firmie, a wieczorami w naszej tajnej organizacji A.K. Byłam mianowicie sekretarką Komendanta miasta więc do niego udałam się po ratunek. On porozmawiał gdzie trzeba i w jakieś dwa tygodnie miałam listy polecające do tej samej organizacji we Lwowie tak, że bez trudności prawie 20 września 1943 r. wydostałam formularze metryk z parafii Krzywczyce we Lwowie, a następnie pojechałam do Krzywczyc i o dziwo dowiedziałam się, że jakiś Lisowski tam kiedyś mieszkał. Dorożkarz, który mnie tam zawiózł i jeszcze jeden osobnik potwierdzili to (wszystkie papiery w gminie były zniszczone i ustalało się to na podstawie świadków), że taki się tam urodził i do 1939 r. mieszkał i w ten sposób miałam dokumenty. Wracam do Krakowa i wszystko oddaję temu Niemcowi, który teraz twierdzi, że zwolnienie Tadeusza jest kwestią prawie tygodni. Ale wraca list, który jak dotychczas co dwa tygodnie Tadziowi wysyłałam, z napisem, że wzbraniają doręczenia. Od razu wiedziałam, że jest źle. 28 października 1943 wraca p. Br. Budyn i przywozi Tadeusza książeczkę do nabożeństwa i medalik, który Tadeusz, jako bardzo pobożny, zawsze przy sobie nosił, oraz mówi mi, że Tadeusz jest bardzo chory, ale jest nadzieja na wyleczenie (Po prostu nie powiedział mi, bo wiedział, jak bardzo kochałam Tadzia i wszyscy bali się, że załamię się wiadomością o jego śmierci). Dopiero w styczniu 1944 r. powiedział mi co się właściwie stało, już wtedy gdy mnie wezwano na Gestapo, aby mi donieść, że Tadeusz Lisowski zmarł na zapalenie płuc.”

To były relacje p. Romy, jakie w liście przekazała matce Tadeusza. Także z innych źródeł wiemy, że w obozie – podobnie jak na gestapo i w więzieniu – Tadeusz nie uległ załamaniu, lecz nadal starał się walczyć o Wolną i Niepodległą Polskę. Szukał więźniów o podobnych poglądach, by wspólnie działać i walczyć konspiracyjnie – mimo, iż byli za drutami, bez broni oraz otoczeni zewsząd  „stróżami” i „uszami” wrogów. Dość szybko nawiązał kontakt z więźniami – byłymi oficerami Wojska Polskiego, którzy również pragnęli tego samego i dążyli do założenia tajnej organizacji zbrojnej. Jednostka taka powstała w lutym 1941 r., a jej oficjalnym założycielem, a zarazem komendantem był płk Kazimierz Rawicz. Struktura organizacyjna tej jednostki była podobna jak w normalnych jednostkach wojskowych, z zachowaniem stopni oficerskich. W „sztabie”, jaki został utworzony znalazł się również i kapitan Tadeusz Lisowski – Paulone.

Oto co na ten temat pisze Adam Cyra w swej książce „Ochotnik do Auschwitz Witold Pilecki” – (Oświęcim 2000), na str. 81: „Ppłk Rawicz był przed wojną dowódcą 62 pułku piechoty w Bydgoszczy. W obozie więziono oficerów zawodowych i rezerwy, a także działaczy politycznych, którzy byli jego znajomymi z czasów wolności. W oparciu o nich utworzył on w lutym 1941 r. zręby ZWZ w KL Auschwitz. Do więźniów tych należeli m.in.: ppłk  lotnictwa Teofil Dziama (nr 13578), kpt. Tadeusz Paolone (w obozie pod nazwiskiem Lisowski (nr 329), mjr Zygmunt Pawłowicz (w obozie pod nazwiskiem Julian Trzęsimiech, (nr 9321), Bernard Świerczyna i Alfred Stossel.” – zaś na str.92: „Ważnym miejscem działalności  ZOW była także kartoflarnia. Istniała tutaj możliwość zdobycia dodatkowej żywności, a praca należała do lekkich. W komandzie tym pracowało wiele wybitnych przedstawicieli inteligencji polskiej. Funkcję kapo pełnił w nim członek ZOW, kpt. Tadeusz Paolone – Lisowski. Powierzono mu dowództwo trzeciego „batalionu” i miał pod swoją komendą zaprzyjaźnionych  konspiratorów z bloku 19 i 26, z kuchni obozowej oraz personelu z bloku 20,21 i 28.”

Działalność tej grupy konspiracyjnej trwała dość długo, bo aresztowania nastąpiły dopiero we wrześniu 1943 r. Jeszcze w końcu kwietnia 1943 r. ”Lisowski”, wraz z siedmioma innymi więźniami wysłany został, do obozu koncentracyjnego w Dachau, na kurs „prowadzenia księgowości kuchni” (wykaz wysłanych na kurs w załączniku). Po powrocie zaś z kolei on udzielał instruktażu młodej więźniarce z obozu kobiecego Auschwitz – Birkenau – Zofii Posmysz, która szczegółowo opisała to wydarzenie w swym opowiadaniu „Chrystus Oświęcimski”, (zamieszczonym w kwartalniku literackim „Wyspa” – marzec 2008). Oto wyjątki z tego opowiadania:

Tego pamiętnego dnia Aufserherin Franz wkroczyła do kuchni nie sama. O krok za nią szedł więzień. Zatrzymała się przy moim biurku…powiedziała: Ten więzień nauczy panią prowadzenia księgi…. Siedzieliśmy więc pochyleni nad księgą, głowa przy głowie, w bliskości urągającej regulaminowi, nie do pomyślenia tutaj, z innego świata pamiętanej. Nie rozmawialiśmy, obecność czujnej kapo Berty kazała mieć się na baczności. Jedno, drugie szybkie spojrzenie na nauczyciela zanotowało twarz o twardych, wyrazistych rysach, osadzonych głęboko oczach, uważnych, ale i dobrych. No i numer na pasiaku. Trzycyfrowy: 329. Raz i drugi, kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zobaczyłam w jego  oczach uśmiech zachęty jakby, a może otuchy? Wodząc palcem, ostentacyjnie chyba, po kolumnach cyfr, „to wpisujesz tutaj, a to tutaj”, potrafił przekazać mi wyjaśnienie jego niezwykłej obecności….Zdołał też, miedzy jednym a drugim zapełnieniem strony cyframi, zapytać „skąd jesteś i za co tu trafiłaś?” Gdy usłyszał, że za ulotki, powiedział „to pięknie”, co wydawało mi się dziwne, a nawet przesadne wobec powodu tak błahego w porównaniu z posiadaniem broni czy choćby radia. Niepostrzeżenie przyszło południe, godzina, gdy Franz udawała się na obiad. Przejrzała wyniki pracy. „Also wir gehen”, powiedziała. Czy coś rzekł na odchodnym, zrobił jakiś pożegnalny gest? Nie pomnę. Patrzyłam w ślad za nimi, gdy przez długą halę kuchni podążali do wyjścia. Tadeusz. Tak miał na imię, tyle zdążył powiedzieć mi o sobie. Nie wiedziałam wówczas, że to imię stanie się dla mnie sztandarem na dalsze życie, jeśli jeszcze miało być przede mną jakieś życie. Nie myślałam, że go jeszcze zobaczę. A przecież…”

To było ich pierwsze spotkanie.

             „Nazajutrz znów siedzieliśmy obok, w tej nie do uwierzenia, niepojętej bliskości. To był dzień drugi naznaczony pytaniem „czy masz nadzieję stąd wyjść?”, pytaniem, którego ja od czasu karnej kompanii sobie nie zadawałam, zastępując je innym, jak przeżyć następną godzinę? Wprawdzie moja obecna komfortowa wręcz sytuacja dawała prawo do nadziei, jednakże będąc nie tak dawno na rewirze widziałam zmarłe na tyfus prominentki, więc… zrozumiał widać moje wahanie, powiedział „to dobrze”, co zdumiało mnie nie mniej niż wczorajsze „to pięknie”. Spytałam, dlaczego dobrze, i w odpowiedzi usłyszałam słowa przeczące wszystkiemu, co się zwykło mniemać o nadziei. „Tutaj najszybciej wykańczają się ci, co mieli nadzieję, że za miesiąc skończy się wojna, że świat postawi Hitlerowi ultimatum, że alianci zbombardują garnizon SS.” Przed odejściem Franz chciała wiedzieć, czy umiem już dosyć, by podołać stojącemu przede mną zadaniu. Odrzekłam, że chyba sobie poradzę, co zagadnięty z kolei mój nauczyciel potwierdził: „Jasne, że sobie poradzi, pozostały drobiazgi, ale sama się z tym upora.”

Tak zakończyło się ich drugie spotkanie. Los jednak był im łaskawy i dzięki niemieckiej dokładności Franz, spotkali się po raz trzeci. Jak się okazało, było to najważniejsze spotkanie.

             „I tak  nastąpiło trzecie a zarazem i ostatnie widzenie. I to pytanie zadane w trakcie  przeliczania Lagerstarke na kaszę, na mąkę, czy na cukier. „Wierzysz w Boga?” Pamiętam, że się żachnęłam: Jak można pytać? W którymś z kotłów świszczała para, biegły do niego kucharki, krzyczała kapo, słyszałam to jakby przez watę w uszach, ale jego słowa były aż nadto wyraźne. „Bo wielu uważa, że jeśli jest możliwe coś jak Auschwitz…” nie dokończył. Lecz to było wystarczająco przejmujące. Przypomniały mi się słowa matki: „Jeżeli na świecie jest zło, to pochodzi od szatana, nie od Boga.” Nie wypowiedziałam ich jednak. Mama była kobietą niewykształconą, a ten więzień, numer 329, mimo błazeńskiej mycki na głowie, wydawał się kimś światlejszym. (…) Koło zagrożonego wybuchem kotła trwała krzątanina, w pobliżu nas nie było nikogo. Na białej stronie buchalteryjnej księgi leżał mały metalowy przedmiot. Medalik. „Weź go na pamiątkę ode mnie. Niech cię chroni. Strzeż go i przenieś go do wolności”.

To były jego ostatnie słowa i ostatnie spojrzenie na Zofię, która medalik ów na blok przeniosła w bucie, by uniknąć wpadki w czasie kontroli. Była bardzo wzruszona. Dopiero – jak pisze dalej – „Na najwyższej pryczy bloku 10, gdzie przez szyby pod sufitem wpadały promienie zachodzącego słońca oglądałam dar, twarz cierpiącego Chrystusa. Bez korony cierniowej na skroniach. Tę, artysta uwieńczył nazwą na odwrocie „Oświęcim”. Wyryta pod nią data „1943” przypomniała mi, że niebawem skończę dwadzieścia lat.”

Tak zakończyło się spotkanie Tadeusza Paulone  z Zofią  Posmysz – więźniarką numer 7566 – bezpośrednie spotkanie „oczy w oczy”. Kontakt jednakże nie został zerwany. Pozostał inny, możliwy i szeroko stosowany  w obozach i więzieniach – grypsy. W opowiadaniu swym pani Posmysz wspomina również i o nich:

W jego grypsach ani razu nie pojawiło się słowo miłość, ani nic, co by ją choćby sugerowało. Była w nich mowa o górskich ścieżkach, mrocznych ostępach leśnych, o strumieniu i unoszącymi się nad nurtem pstrągami, o pewnym cmentarzu wojennym (…) Nic o uczuciach, choćby sympatii, lub przynajmniej o tym co pisze do mnie, dzieli swymi myślami, w jakimś stopniu się dzieli. Lecz i to co napisał, w zupełności wystarczało. Wtykając zwitek papieru za belkę więźby dachowej szeptałam: „Nie budźcie miłości, dopóki nie zechce sama” – słowa zasłyszane nie wiedzieć gdzie i kiedy. Cóż z tego, że tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam? Ani kim był z zawodu, skąd, czy był wolny, czy żonaty. Był. Istniał.(…) tak to było.

Raz jeden pozwoliłam sobie odwołać się do jego podarunku, medalika z głową Chrystusa. Ta twarz przywodziła mi bowiem na pamięć inną, tę Ubiczowanego z Piwnicy Piłatowej w Kalwarii Zebrzydowskiej, w którą wpatrywałam się uczestnicząc wraz z mamą w Pasji Wielkiego Tygodnia. Miałam świadomość, że moje listy, samoograniczające się, lękliwe, nie mogą mu się podobać. A przecież czytał je. I na ten odpowiedział specjalnie. W krótkim dwuzdaniowym grypsie: „Ten ubiczowany z piwnicy Piłatowej i Ten z medalika, mówią jedno:  „Bądź wola Twoja. I ty to mów, ilekroć nań spojrzysz.” Ten gryps był ostatni. Essenfarerzy zdejmowali kotły. Władek nie mrugnął na mnie, jak zwykle, gdy miał przesyłkę, ani pokręcił przecząco głową, gdy jej nie miał. Unikał mojego wzroku, wreszcie, tuż przed końcem rozładowywania znalazł sposobność, by się znaleźć w pobliżu. „Lisowski aresztowany. Jest w bunkrze. Zniszcz listy, jeśli je masz”. „Lisowski?” Nie rozumiałam związku ze mną. „Tak, Lisowski, Tadek. Gdy znajdą jego grypsy gestapo wydusi z ciebie, kto je przekazywał. Tu chodzi i o moją skórę, rozumiesz?” Ból. Kociołek, jakoś źle postawiony , upadł mi na nogę. Tej nocy Marta, moja lagrowa siostra, spaliła listy w palenisku kuchennego kotła”.

 

Aresztowanie – rozstrzelanie

 

Kapitan Tadeusz Paulone – Lisowski został aresztowany. W jaki sposób gestapo poznało właściwe nazwisko „Lisowskiego”, nie jest wyjaśnione jednoznacznie. Jedni twierdzą, że był to przypadek – jakiś więzień, pochodzący z okolic Limanowej, poznał go i w okrzyku powitalnym zawołał: ”Paulone! Co ty tu robisz?” Usłyszał to jeden z SS- manów i wiadomość przekazał gestapo, które aresztowało Tadeusza, od wielu miesięcy poszukiwanego.

Ludwik Kowalczyk – więzień oświęcimski numer 121336, który w tym czasie pracował w obozowym szpitalu jako pielęgniarz, w swym „Kompendium o Oświęcimiu”, w rozdziale „Szpicle”, na str. 36, pisze: „Olpiński zadenuncjował Lisowskiego z Tymbarku, który był członkiem organizacji podziemnej w Auschwitz („Paolone”). Odbyło się to tak: Boger powitał Lisowskiego w bunkrze słowami: „Guten Abend Herr Leutnant Paolone”, po czym Lisowski został rozstrzelany.” W trakcie dalszego opisywania życia w obozie podaje: „W połowie września 1943 roku aresztowano 74 polskich oficerów z HKB – Rudolfa Diem, Ksawerego Dunikowskiego, Władysława Fejkiela, Stefana Frolicha (kapo z Schreibstuby), Edwarda Hulka, Kazimierza Kowalczyka, Hermana Langbeima, Henryka Sokołowskiego, Ludwika Worla, Paula Wienholda. Tadeuszowi Lisowskiemu udowodniono, że był zawodowym oficerem Wojska Polskiego i że się nazywa Paulone.

11 października 1943 wywołano tych więźniów na apelu i rozstrzelano na bloku 11.”

Natomiast Ludwik Rajewski – również więzień Oświęcimia – opisuje śmierć kapitana Paulone w swej książce „Oświęcim  w systemie RSHA” – na str. 111: „Sprawa wojskowych w Oświęcimu : 25 września 1943 r. w sobotę, po apelu wieczornym wyczytani zostali przez blokowych różnych bloków więźniowie, których zaprowadzono przed kuchnię. 43 ludzi, pełnych wzruszenia , niespokojnych o swój los. – Polityczny oddział w obozie – to zły znak – to na pewno śmierć.- Oskarżenie wypłynęło od Bogera.- Krwawy zbir rzucił pod adresem tych ludzi oskarżenie, za które grozić mogła tylko śmierć. Oskarżeni o spisek wojskowy wewnątrz obozu. Płk Dziama, płk Gilewicz, mjr Bończa i kapitan Lisowski – Paulone, jako główni oskarżeni byli zamknięci tydzień wcześniej – a teraz pozostałych zamykali do bunkra, by rozprawić się jak należy (płk Stamirowski, adw. Szumański, kpt. Keler i wielu, wielu innych).- Śledztwo trwało 16 dni – 16 dni męki i świadomości, że stąd się nie wraca.- Pamiętam słowa wyryte w celi 18-ej, celi śmierci: „Ci, którzy weszli tutaj porzućcie wszelką nadzieję”. Piekło było przez te 16 dni.- Ile to razy wyciągały te zbiry naszych towarzyszy i prowadziły pod „ekran”.- Nie wszyscy byliśmy przesłuchiwani. Zbyszek Mosakowski (był tydzień w obozie), Karol Karp nr 626, Antek Szczulak, Henryk Kalinowski i wielu innych, bez przesłuchania, bez badania poszli pod ekran 11 października (Ekran – podobny do kinowego tylko czarny pod tą ścianą rozstrzeliwań. Tylko przypadek zrządził, że nas dwunastu zostało zwolnionych – dlaczego – trudno powiedzieć. Przecież szło zbirom o zniszczenie inteligencji polskiej, ewentualnych kierowników – przypuszczalnej samoobrony więźniów. I tak 11 października , miedzy godziną 10,20 a 11, gdy los nasz jeszcze niepewny, gdy kilku z nas czekało w politycznym, dokąd prowadzono z bunkra – nasz los jeszcze niepewny – w tym czasie rozprawiali się w krwawy sposób z ludźmi nieprzesłuchiwanymi, których winą mogło być tylko to, że byli Polakami. Inni przesłuchiwani: jak Gilewicz, Woźniakowski, Szumański, Lisowski-Paulone – bronili się tak samo jak i my przed zarzutem spisku wojskowego – ich odpowiedzi i wyjaśnienia były bez znaczenia. Sprawa zanim powstała była przesądzona.- Wyrok śmierci na kilkudziesięciu ludzi – to gwarancja spokoju w obozie.

Jako pierwsi szli pod ekran płk Dziama i kpt. Tadeusz Lisowski – Paulone. Szli jak przystało na żołnierzy. Gdy podeszli pod ekran, Dziama zwrócił się do katów – wykonujących wyrok śmierci, Steiwitza i Mauzena z prośbą o niestrzelanie w tył głowy z „wiatrówki”, lecz jak do żołnierzy z pistoletów i prosto w twarz. Widać docenili odwagę tych żołnierzy, bo uwzględnili ich prośbę. Paulone jeszcze krzyknął:  „Niech żyje Wolna i Niep… i to było ostatnie jego słowo. Zginęli jak żołnierze, jak wierni synowie Tej, co nie zginęła”.

W kilka tygodni później po rozstrzelaniu, 20 listopada 1943 r., w obozie sporządzono akt zgonu Tadeusza Lisowskiego, w którym wpisano: „Tadeusz Lisowski, syn Franciszka Lisowskiego i Julii Lisowskiej, z domu Homa, ur. 23 lipca 1909 r. w Krzywczycach koło Lwowa, zmarł 12 października 1943 r. na zapalenie opłucnej i płuc, co stwierdził doktor  medycyny w Oświęcimiu (podpis nieczytelny).” Akt przesłano do wiadomości rodzinie Tadeusza Paulone, a z Gestapo odebrała go Roma Sygnarska. Tak zakończył swą ziemską wędrówkę jeden z naszych bohaterskich rodaków – gorący patriota, który świadomie złożył na ołtarzu Ojczyzny najcenniejszy skarb – własne życie, dając w ten sposób przykład innym, jak należy żyć i postępować, w imię wyższych idei oraz wspólnego dobra, jakim jest Ojczyzna.

Dalsze epizody związane z osobą kpt. Tadeusza Paulone .

Historia medalika

Panią Zofię Posmysz – więźniarkę z obozu kobiecego, którą Tadeusz uczył buchalterii kuchennej – o aresztowaniu „Lisowskiego” poinformowała jej „opiekunka” z SS, o czym pani Zofia pisze w swym opowiadaniu „Chrystus Oświęcimski”: ”…Nazajutrz Aufseherin  Franz zjawiła się w pracy wcześniej niż zwykle. Przez chwilę przyglądała mi się badawczo. „Mam nadzieję, że z nim nie korespondowałaś?” powiedziała. Udało mi się wydusić z siebie zdziwienie „Z kim?” oraz wytrzymać przenikliwe spojrzenie. „Z kim? Z tym Tadeuszem, który cię uczył.” Zaprzeczyłam. Zdawało mi się, że uwierzyła. „Nie tak dawno pytał jak sobie radzisz.” Wydawało mi się, że czeka na moją reakcję, a gdy milczałam , dodała: „Na, pass Blo.. auf. Er wurde verhaftet.” (…)  Został rozstrzelany 11 października 1943 roku. Dowiedziałam się o tym nie od kogo innego, tylko od samej Aufseherin Franz. Raz jeszcze ukazała mi swą drugą twarz, twarz człowieka. „Schade um den Kerl” powiedziała cicho. To „Schade um den Kerl” zapadło mi w pamięci na zawsze. To była także Aufsseherin Annelise Franz. Potrafiła czasami nie pamiętać, że nosi mundur SS”.

Tadeusz Lisowski – Paulone został rozstrzelany. Wydawać by się mogło, że ten epizod w życiu Zofii Posmysz został zakończony. A jednak nie. Pozostała sprawa medalika, który otrzymała od niego ze słowami: „Strzeż go, donieś do wolności”. Tu rozpoczyna się nowa historia związana z tymi osobami – ofiarodawcą -Tadeuszem, a Zofią, która pragnęła spełnić jego prośbę – donieść medalik do wolności. Oto fragmenty „Chrystusa Oświęcimskiego” dotyczące tej historii: ”…Wiozłyśmy „fasung” z głównego magazynu. Popychając wózek dostrzegłam w pewnej chwili coś, po co się schyliłam. Medalik. Widać jakiś przerażony Zugang zobaczywszy na drodze esesmana, wyrzucił go w popłochu. Po wieczornym apelu obejrzałam medalik. Na metalowym łańcuszku, aluminiowa blaszka z wytłoczonym wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Przyszło mi na myśl, ze ten łańcuszek mógłby przygarnąć i mój skarb. Wydostałam go zza krokwi, spróbowałam czy zapinka przejdzie przez uchwyt ryngrafiku. Ściągnęłam z łańcuszka medalik. Po chwili jednak, nie wiedząc co z nim począć, w odruchu jakby litości, ponownie nań nawlekłam. Następnie zawiesiłam na szyi.”

I dalej: ”…Ten esesman skorzystał z okazji, że Aufseherin Franz wyjechała na obiad, aby wtargnąć do brotkamery.  Wpadł do baraku z wrzaskiem „antreten” zaczął przetrząsać najpierw szuflady w jej kantorku, następnie półki z chlebem, wreszcie, gdy nic nie znalazł, rozkazał stojącym w szeregu więźniarkom pokazać ręce, odsłonić nadgarstki i szyje. Poczułam ziębnięcie twarzy i drobniutkie, obrzydliwe szczękanie zębów. „Zdjąć” rozkazał. Podniosłam ręce, dłonie jednak drżały, nie mogłam uporać się z zapięciem. „Los, runter damit!” ponaglił. Wtedy podbiegła Marta. Czułam na karku jej palce. A potem zobaczyłam. Zobaczyłam wpadający do worka łańcuszek. Tropiciel biżuterii odszedł, a ja wciąż siedziałam na ziemi. Nie na wszystko, jak mi się zdawało, byłam gotowa. Marta pomogła mi wstać, wprowadziła do kantorka. „Masz” wyciągnęła rękę. Na jej dłoni leżał medalik.  Mój, z głową Chrystusa. „Jak? Jak to zrobiłaś?” Tylko tyle zdołałam z siebie wykrztusić. „Zsunęłam go z łańcuszka. Do worka trafił drugi”. Cud? Odżyła w pamięci chwila, gdy z błota Lagerstrasse podniosłam aluminiową blaszkę z wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Czy nie dlatego tam się zalazł, prawie pod moim butem, aby ocalić moją bezcenną pamiątkę, Oświęcimskiego Chrystusa? Do końca mojego pobytu w Birkenau, a i później, w Ravensbruck i Neustadt Glewe przechowywałam medalik a to w zakamarkach odzieży, a to w bucie, czasami w ciasno upiętych włosach, a raz, podczas szczególnie dokładnej rewizji w ustach. Doniosłam go do wolności. I zachowałam do dzisiaj.”

Na tym jednakże nie kończy się historia medalika. Pani Zofia była dociekliwa
i postanowiła poznać bliższe okoliczności jego powstania. Kto i kiedy go wykonał – i to
w Oświęcimiu? Jak trafił do rąk Tadeusza i dlaczego przekazał go właśnie jej z prośbą – „Donieś do wolności”. Rozpytywała więc znajomych więźniów z Oświęcimia, a także jubilerów, jednakże – zdaje się – bezskutecznie. Wszystko jednak ma swój czas. Po sześćdziesięciu latach – na prośbę kustosza muzeum Auschwitz-Birkenau – pani Jadwigi Dąbrowskiej – przyjechała znów do Oświęcimia, by wziąć udział w nagraniu filmowej relacji z pobytu w karnej kompanii w Budach. I oto dalsza relacja pani Zofii:

Medalik został sfotografowany w archiwum – Muzeum gromadzi eksponaty tego rodzaju, przejawy twórczości więźniów. Pani Jadzia Dąbrowska przejęta jego historią , przyrzekła dołożyć starań, aby ustalić, kto go wykonał.  „Dzięki jej pośrednictwu poznałam panią Hannę Ulatowską, profesora uniwersytetu w Dallas, również byłą więźniarkę  Auschwitzu, dokąd jako jedenastoletnia dziewczynka trafiła z powstania warszawskiego wraz z matką i bratem. Pani Hanna pisze pracę na temat twórczości więźniów, stąd jej częste wizyty w Muzeum w Auschwitz-Birkenau, a także spotkania z byłymi więźniami. Okazało się, że zna kogoś, kto mógłby coś wiedzieć na temat oświęcimskiego medalika z Chrystusem, bowiem w obozie zatrudniony był w pracowni, nazwijmy to artystycznej, w której więźniowie wyrabiali dla esesmanów różnego rodzaju przedmioty, dzieła i dziełka, poczynając od płaskorzeźb, drzeworytów, figurek, obrazów, a kończąc na biżuterii wytwarzanej z zagrabionych na rampie złotych monet. Ten ktoś mieszka w Gdańsku, jest rzeźbiarzem, twórcą kilku pomników. Nazywa się Tołkin. Pani Hanna (…) spotyka się także z Tołkinem, właśnie ze względu nas jego obozowe losy. Zagadnie go o medalik z Chrystusem.(…) Boże Narodzenie roku 2004 (…) Spotykamy się z panią Hanią. I słyszę, że Wiktor Tołkin bardzo się moim medalikiem zainteresował: jaki ma kształt? Czy nie ryngrafu? Ile uchwytów, Jeden, dwa? I wyraził pragnienie zobaczenia go. Cóż, że leży w szpitalu? Prosi żebym przyszła (…)

Wiktor Tołkin. Szczupły, siwowłosy, o pociągłej, zaskakująco młodej twarzy. Ile też miał lat tam? Padają rytualne między byłymi więźniami pytania: ilu cyfrowy numer, Auschwitz główny, czy Birkenau, blok, komando? Gdy słyszy nazwisko ofiarodawcy, nieruchomieje. „Lisowski? Paolone? Od niego pani dostała?” Jest zelektryzowany. „To by się zgadzało” mówi raczej do siebie, ledwo dosłyszalnie. Podnosi medalik do oczu, ręce mu drżą, drży głos”. „Paolone…To przecież on umożliwił mi… Byłem w kartoflarni, on był zastępcą kapo. Sprawnie mi szło obieranie, to sobie czasem pozwalałem na jakąś przyjemność – raz i drugi wyrzezałem z brukwi figurkę. Zobaczył to, powiedział: „Masz zdolności” i spowodował, że dostałem się do takiej grupy plastyków…” Milknie bardzo wzruszony. „Nieodżałowany człowiek…” W drżących palcach obraca medalik, znów go podnosi do oczu. „Jeszcze jeden podobny wykonałem z Matką Boską. Też dla niego”. „Nagłe rozwarcie w pamięci luku: stolik z buchalteryjną księgą, wyciągnięta nad nią dłoń, a na niej… tak, na niej dwa medaliki. „Wybierz, który wolisz.” Teraz i mnie drży głos. „Wiem, widziałam ten medalik. Otrzymała go koleżanka o imieniu Ellen”. Wiktor Tołkin. To jego palce , jak „rylec pisarza biegłego” wyrysowały w srebrnej blaszce bolesną twarz Chrystusa. Chrystusa Oświęcimskiego”.

Tak kończy się opowiadanie pani Zofii Posmysz o Chrystusie Oświęcimskim i o Tadeuszu – kapitanie Lisowskim – Paulone. Należy tu dodać, że w roku 1959 pani Zofia napisała słuchowisko pt. „Pasażerka”, które wywoławszy poruszenie w świecie literackim, zostało zaadoptowane dla teatru telewizyjnego, zaś wkrótce nasz wybitny reżyser Andrzej Munk zekranizował je, obsadzając w roli Lizy Aleksandrę Śląską. Na podstawie fabuły powieści „Pasażerka” A. Miedwiediew napisał libretto opery, do której muzykę skomponował Mieczysław Weinberg. Premiera tego dzieła miała miejsce w roku 2010 na festiwalu w Bregenz. Wszystkie te sztuki epizodycznie nawiązują do opowiadania „Chrystus Oświęcimski”.

Wróćmy jeszcze do wielokrotnie cytowanego już, pisanego z francuskiej miejscowości Hauteville listu narzeczonej Tadeusza, wysłanego 20 września 1946 roku do Argentyny, gdzie mieszkała matka kapitana Paulone. W poniższym cytacie wspomina o tym, w jakich okolicznościach trafiły do niej ostatnie pamiątki po narzeczonym: „Przy egzekucji był atleta cyrku Staniewskich, który był strażnikiem bunkra. Wieczorem przed rozstrzelaniem, gdy Tadeusz wiedział już, że śmierć mu pisana, postarał się o przemycenie do p. Ber. Budyna książeczki i medalika z prośbą o doręczenie mnie. „To są jedyne rzeczy, które mogę jeszcze mej narzeczonej posłać”. Ostatnim jego życzeniem było, aby jego przełożeni dowiedzieli się, „że nie przyniósł ujmy mundurowi, który nosił i nie zawiódł oczekiwania jakie jego przełożeni w nim pokładali”. Jak więc Pani widzi umarł jak wielki Polak z myślą nie o rodzinie, i nie o mnie, ale o Polsce.”

I dalej pani Roma wyznaje: 

Byłam z nim przez siedem lat związana i bardziej może związało mnie  z nim więzienie, niż okres szczęścia, jaki z nim przeżyłam. Bardzo być może, że ja też kiedyś znajdę kogoś, kogo będę mogła nazwać swoim mężem, niemniej jednak wątpię abym znalazła kogoś, kto stałby tak wysoko jak Tadzio. Tacy idealiści jak on nieczęsto się trafiają i gdy w dzisiejszych czasach przyglądam się różnym ludziom, widzę dokładnie różnicę miedzy nim, a innymi. Widziałam ją zresztą zawsze.”

W dalszej części listu pani Roma pisze, że spotkała osoby, które twierdziły, że Tadeusz nie został rozstrzelany, a jedynie wywieziony z karnym transportem do innego obozu. Czekała więc na jakieś pomyślne wiadomości. Kiedy jednak okazało się, że rozstrzelanie w Oświęcimiu było faktem, postanowiła przesłać matce Tadeusza jego książeczkę do nabożeństwa, pisząc: „To jest rzecz, która towarzyszyła mu i była pociechą we wszystkich cierpieniach i zwątpieniach życia obozowego. Oblałam ją kiedyś łzami, szczególnie, gdy odczytywałam najbardziej zniszczone miejsca – Litanię do Matki Boskiej i modlitwę duszy opuszczonej przez wszystkich. Trzy i pół roku więzienia niemieckiego to nie mało i ma Pani rację mówiąc, że przeszedł przez piekło. Do przetrzymania pomogła mu książeczka, którą przesyłam Pani oraz wiara w Boga i umiłowanie słuszności sprawy. Chciałabym bardzo aby żył bez względu na to, czy zostałby moim mężem, czy nie, uważam bowiem, że odrodzenie naszego narodu, a może nawet całej ludzkości leży w ludziach podobnych jemu.

Przepraszam, że list jest tak długi, ale nie chciałam go pisać na raty. Wolę mieć to już poza sobą. Już trzy lata prawie po śmierci Tadeusza, ale zawsze takie roztrząsanie jego życia jest dla mnie bolesne wstrząsające, tym bardziej, że długo w nią nie wierzyłam.”

Jakże niezwykłe i bogate przeżycia opisuje pani Roma – od bardzo bolesnych, jakich doznała, poprzez te najserdeczniejsze. Dzięki temu listowi bardziej wyraźnie widzimy postać kapitana Paulone i jego narzeczonej – Romy Sygnarskiej, a także rodziny Tadeusza – tej w Tymbarku i tej w dalekiej Argentynie, w której, mimo upływu tylu lat, nadal trwa pamięć o tych, którzy już odeszli – przechowuje się pamiątki po nich jak bezcenne skarby, czego najlepszym dowodem jest zachowany, a napisany blisko 70 lat temu list pani Romy. Jego kopię otrzymałem z Argentyny od bratanka Tadeusza – Rubena Pauloni. Dzięki tym pamiątkom i życzliwej pamięci wielu osób możemy poznać nie tylko postać „naszego bohatera” – kapitana Tadeusza Paulone o pseudonimie „Lisowski”, ale także i wiele innych zacnych ludzi, których losy związane zostały z jego życiem. Trudno tu wymienić wszystkich, by oddać im hołd i cześć – za trwanie w polskości, za okazywanie miłości i pomocy innym mimo własnych cierpień i upokorzeń, jakich doznali w czasie okupacji, a szczególnie w obozach i więzieniach. Jednakże życie ich nie poszło na marne, gdyż dzięki nim nasza Ojczyzna znów cieszy się wolnością. To dzięki nim również wielu ludzi „uszlachetniło się i odzyskało ludzką twarz” – przykładowo choćby Aufseherin Annelise Franz, kiedy wobec pani Zofii wypowiedziała „Schade um den Kerl”.

Ile to wątków związanych jest z życiem tego jednego człowieka. Fundacja na Rzecz Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu  i Fundacja Konrada Adenauera w Polsce bardzo ciekawie, w roku 2013, opracowały materiał warsztatowy dotyczący opowiadania pani Zofii Posmysz pt. „Chrystus Oświęcimski. W opracowaniu tym ujęto cztery zasadnicze zagadnienia: wolność, wiarę, nadzieję i miłość, które oznaczono różnymi kolorami. Dzięki temu młody czytelnik zupełnie inaczej patrzy na fabułę tej fascynującej opowieści o spotkaniu młodej więźniarki Zofii Posmysz z Tadeuszem Paulone. Odpowiednio pokolorowane ustępy fabuły ułatwiają zrozumienie treści zwracając szczególną uwagę czytelnika na to, co autor pragnął zaznaczyć, podkreślić. Taka metoda mogłaby być stosowana w szkołach, do analizy wybranych pozycji literackich, zapewniając młodzieży lepsze zrozumienie treści czytanych lektur. Oznaczanie cytatów kolorami daje nam bowiem możność zupełnie innego spojrzenia na całą akcję utworu, a jednocześnie szczegółowo analizuje poszczególne zdania.  Patrząc na postać naszego bohatera i jego życie – od dziecka do śmierci przez rozstrzelanie – można zastanawiać się nad wieloma pytaniami, jakie nasuwają się
w trakcie śledzenia jego kolei losu, na które nie znamy jeszcze odpowiedzi. Dla przykładu wymienię tu kilka z nich:

  1. Dlaczego Tadeusz nie chciał wyjechać z rodziną do Argentyny – przecież taki wyjazd to przygoda jaką warto przeżyć, o której marzy niemal każdy młody chłopiec – poznawać świat, inne możliwości niż tu w Piekiełku, czy Tymbarku ?
  2. Kochał pannę Romę lecz z powodu braku stopnia kapitana nie mógł poślubić. Dlaczego więc nie zawarł tego związku kiedy został już kapitanem, a wojna jeszcze nie wybuchła? Nie poślubił jej również
    w czasie po kampanii wrześniowej, kiedy była ku temu okazja.
  3. Po rozpoczęciu działalności w Ruchu Podziemia i po proponowanym mu kierownictwie w inspektoracie nowosądeckim, gdzie mógł działać
    i walczyć z wrogiem, a jednocześnie założyć rodzinę – on wybiera chęć walki w nowopowstającym wojsku polskim, u boku generała Sikorskiego, co doprowadza do aresztowania, wywiezienia do obozu i śmierci przez rozstrzelanie.
  4. W obozie miał dobrą pracę i był uznawany przez Niemców, którzy powierzyli mu kierownictwo „kartoflarni” – dlaczego przedłożył miłość Ojczyzny nad dobro własne?

To tylko kilka pytań związanych bezpośrednio z jego osobą. A ile jest innych, związanych z nim, a mających związek z innymi osobami?

  1. Dlaczego po kursie księgowości obozowej w Dachau on właśnie został wybrany na instruktora Zofii Posmysz – przecież kurs ten ukończyło ośmiu więźniów z Oświęcimia?
  2. Dlaczego to właśnie jej przekazał ryngraf „Chrystusa Oświęcimskiego” wykonany przez prof. Tołkina , skoro kontaktował się z tak wieloma innymi osobami?
  3. Dlaczego zwolniono z obozu Budyna, właśnie wtedy, kiedy Tadeusz przekazał książeczkę do nabożeństwa, by oddał ją Romie?
  4. Kto porzucił medalik na drodze, który odnalazła pani Zofia, dzięki czemu ocalał ryngraf darowany przez Tadeusza?

 To wszystko daje wiele do myślenia – czy aby na pewno to tylko zwykłe przypadki? To tylko kilka pytań, a przecież gdybyśmy zaczęli dokładnie analizować życie jego i osób z nim związanych bezpośrednio i pośrednio, ile takich przypadków znaleźlibyśmy? Dywagacje na ten temat nie należą jednak do treści niniejszego opracowania. Na podstawie przedstawionych w nim, skąpych nieco, wiadomości o Tadeuszu Paulone  wyciągajmy każdy swoje wnioski starając  się, by pamięć o nim nie została zatarta. Na ich podstawie dążmy również do nadania właściwego kolorytu własnemu życiu zgodnie z hasłami: wolność, wiara, nadzieja i miłość.  Zróbmy to tak dla własnego dobra, jak i dobra bliźnich i naszej Ojczyzny, którą winniśmy tak miłować, jak czynił to  kpt. Tadeusz Paulone, który  przed śmiercią zdążył jeszcze wykrzyknąć „Niech żyje wolna i Niep…” (Polska).

 Literatura:

  1. Auschwitz 1940 – 1945 Węzłowe zagadnienia z dziejów obozu. T.IV. Ruch Oporu, Wyd. PMO 1995;
  2. Cyra Adam: Ochotnik do Auschwitz Witold Pilecki (1901- 1948), Oświęcim 2000. Wyd. Chrześcijańskie Stowarzyszenie Rodzin Oświęcimskich;
  3. Gorliński J.: Oświęcim walczący, W-wa 1992;
  4. Gwóźdź Małgorzata: Europejskie rozmowy z medalikiem w tle, Magazyn „Oświęcim – Ludzie – Historia – Kultura” nr 6 październik 2008;
  5. Kowalczyk Ludwik – Kompendium o Oświęcimiu – maszynopis;
  6. Księga pamięci – Transporty Polaków do KL Auschwitz z Krakowa i innych miejscowości Polski Południowej, T.I. W – wa – Oświęcim 2002;
  7. Posmysz Zofia – Chrystus Oświęcimski – WYSPA- Kwartalnik Literacki, marzec 2008;
  8. Rajewski Ludwik – Oświęcim w systemie RSHA, wydawnictwo E. KUTHANA, Wa-wa 1946;
  9. Sygnarska Roma – List do matki Tadeusza Paulone z dn. 20.09.1946 r.

 

Wywiady:

  1. Posmysz Zofia – więźniarka  KL Auschwitz – autorka „Chrystusa Oświęcimskiego”;
  2. Kowalczyk Ludwik – więzień KL Auschwitz  nr 121336;
  3. Pulit Maria – kuzynka kpt Tadeusza Paulone;
  4. Kulpa Józef – członek AK, ps. „Owoc”;
  5. Macko Michał – członek AK, ps. „Ryszard”;
  6. Prökl Marian – administrator majątku Turskich w Tymbarku;
  7. ppłk. Władysław Wietrzny – dowódca tymbarskiej placówki partyzanckiej AK.