W pięćdziesiątą rocznicę jak Janina Moskalowa rozpędzała burze dzięki dzwonkom loretańskim, jakie znajdują się w „kapliczce na górach”, w Gazecie Krakowskiej ukazał się na ten temat artykuł Andrzeja Zarycha. Pani Janina Moskalowa już nie żyje, ale Jej obowiązki przejął syn, Walenty Moskal wraz z Małżonką (na ten temat pisałam na portalu w 2018 roku, artykuł znajduje się TUTAJ ).
Przypomnijmy sobie historię przedstawioną przez redaktora Gazety Krakowskiej.
Tymbark ma dzwony, których dźwięk odpędza burz.
Ulubiona wieś Pana Boga
Wszystko w rękach i nogach Janiny Moskalowej, to od niej bowiem zależy czy na Tymbark spadną pioruny, czy nie. Jak się obudzi w czas i zadzwoni, chmury się rozejdą i najwyżej trochę popada. Nie daj Boże, żeby się spóźniła i nikt z rodziny
tego nie nadrobił. Burza zatrzyma się w kotlinie między trzema górami: Łopieniem,
Zęzowem i Paprocią, a pioruny walą w okolice. Pani Janina od 50 lat nie spóźnia się z interwencją.
Ludzie z okolicznych miejscowości mówią, że Tymbark chyba jest bliżej nieba
albo wójt ma tam jakieś znajomości i załatwił sobie kaplicę co odgania burze. Bo
niby dlaczego takiej nie ma w Wilkowisku albo Jodłowniku.
– Jest tu od dawna, jeszcze torów nie było – opowiada Janina Moskal.
– Ja dzwonię pięćdziesiąt lat. Wcześniej też kobieta opiekowała się dzwonkami.
Może cud, może nie
W Tymbarku nikt nie wie, jak to się dzieje, że gdy tylko Moskalowie zaczną dzwonić w kaplicy przy skręcie na Piekiełko, burza się rozchodzi.
– Czasami to człowiek biegnie co sił w nogach, żeby być jak najszybciej, a przecież dom mamy blisko – pani Janina mimo siedemdziesiątki żwawo się porusza.
– Gdy czuć, że zbiera się na burzę, wypatrujemy, z której góry przyjdzie. Najgorzej jak idą trzy chmury, od Paproci, Zęzowa i Łopienia. Raz pamiętam w nocy zebrała się wielka chmura, wiało ze wszystkich stron, już zaczynało grzmieć. Przylecieliśmy do kaplicy we troje. Chwytamy za sznurki od dzwonników, a tu nic. Nie można ich ruszyć. Przecież one nie są duże, w pogodny dzień to i dziecko je rozkołysze, A my trzymamy, ja, mąż i syn. Ciągniemy ile sił. Dopiero po chwili dało się lekko ruszać oboma dzwonkami. Pociągnęliśmy raz, drugi, trzeci i zadzwoniło. Wtedy poszło już lżej.
– Rodzice z bratem dzwonili, a ja biegałem patrzeć na niebie – ciągnie opowieść Maria Dubowska.
– Najpierw zaczęło się rozjaśniać nad kapliczką, potem coraz dalej i dalej, aż w końcu burza odeszła.
Moskalowie nie próbują wyjaśniać fenomenu kaplicy, która stoi obok ich domu. Tak po prostu było zawsze. Jak szła burza, to ktoś musiał dzwonić i rozganiać chmury, Podobno kiedyś próbował to wytłumaczyć jakiś naukowiec, opowiadał coś o falach elektromagnetycznych i tym podobnych zjawiskach.
Miejscowi niewiele z tego wiedzieli. Dla nich było ważne, że to działa.
Obcięty chór
Dzwony przywędrowały tu z Loreto we Włoszech.
Święcił je papież Pius, ale który nie pamiętam zastanawia się Janina Moskalowa.
Długo jeszcze przed pierwsza wojną. Kolej nawet tędy nie chodziła, bo potem, jak za Franciszka Józefa budowali tu tory, musieli obciąć chór w kaplicy, bo szyny się nie mieściły. W zamian kolej opiekowała się kaplicą, dawała na remonty i utrzymanie. Nawet jeszcze trochę po drugiej wojnie, a później komuna kolejarzom zabroniła. Chociaż I tak sentyment pozostał, a i nasza Matka Boska Pocieszania o kolei nie zapomniała.
Do dziś Moskalowie dokładnie pamiętają, jak w latach siedemdziesiątych prawie pod kaplicą wykoleił się pociąg. Z jednej strony torów głęboki dół, a drugiej ściana zbocza. Wagony zachwiały się i wszystkim wydawało się, że runą na drogę kilkanaście metrów niżej. Pociąg był pełen ludzi. Nagle wszystko się odwróciło i skład łagodnie przechylił się na drugą stronę i położył na trawiastym zboczu góry. Nikomu nic się nie stało.
Pasażerowie przyszli tu do kaplicy dziękować Matce Bożej – mówi Walenty Moskal, syn pani Janiny. – To niejedyny cud, który się tu wydarzył.
Wota przy obrazie na ołtarzu kapliczki świadczą o wdzięczności wiernych.
Władza ludowa przymykała oko
Kaplica drażniła władzę ludową. Niektórych sekretarzy w powiecie bolało, że ludzie wierzą w cudowną moc dzwonków loretańskich. Do Tymbarku przyjeżdżali biskupi odprawiać nabożeństwa przy torach kolejowych. Na dodatek ludzie z innych wsi protestowali, że rozgonione burze idą do nich.
– Takle dzwonki przed wojną były w okolicy- stwierdza Moskalowa.
– Choćby w Limanowej. Nie wiadomo co się z nimi stało. U nas były trzy, ale Niemcy jeden zabrali. Komuna też nie rozpieszczała, chociaż z miejscowymi nie było tak źle. Był w Tymbarku taki sekretarz Mielnicki, niby zabraniał wszystkiego, ale jak przyszło co do czego, to przymykał oko. Udało im się tylko zabronić procesji na dni krzyżowe, co szła tu z kościoła parafialnego.
Kult jednak nie zanikł zwłaszcza, że jeden z wizytujących to miejsce biskupów stwierdził, iż obraz Matki Bożej Pocieszenia znajdujący się w kaplicy jest cudowny.
-Á jak ma nie być, kiedy tyle Najświętsza Panna pomaga ludziom – dodaje Janina Moskalowa.
.- W wojnę była taka nauczycielka, Kruczyńska się nazywała, Jej maż był w AK. Razem z innymi Niemcy go aresztowali i zabrali do Sącza.
Chodziła tu co dzień i modliła się kilka godzin. Wszystkich rozstrzelali, a on wrócił do domu. Do końca życia przychodziła tu co dnia się modlić.
Łakomy kąsek dla złodziei
Nie wszystko było tak piękne. Zabytkowe obrazy, na których łacińska inskrypcja jest trudna do odcyfrowania , nawet dla księży, wabiły złodziei.
Włamywacze mieli nadzieję też na bogate wota wiszące przy obrazie na ołtarza.
– Raz weszli do zakrystii przez to okienko, w którym dziecko się nie mieści – opowiada Walenty Moskal.
– Potem założyliśmy kraty.
Moskalowie co jakiś czas malują ściany kaplicy. Przed laty na klepisku położyli podłogę. Potem dach trzeba było zrobić. Prąd też doprowadzili od swojego domu, blisko, ledwie kilkanaście metrów. Ludzie pomogli, czasem ktoś dał parę groszy, ale to na msze zanosiliśmy do kościoła parafialnego – uśmiecha się pani Janina.
-Wszyscy lubią to miejsce i naszą Matkę Boską. Trzeba widzieć ile tu ludzi przychodzi na majówki, albo na uroczystą mszę na dożynki.
Dbam o kaplice pól wieku, ale moja rodzina ma jej co zawdzięczać.
Andrzej ZARYCH
Fot. Autor