Misjonarz z Podłopienia

W sobotę  w kościele parafialnym w Tymbarku gościć będzie misjonarz pochodzący z Podłopienia – ksiądz Jan Krzyściak.  Odprawi on Mszę Św. o  godz.19.30, a następnie weźmie udział w procesji różańcowej z figurą MB Fatimskiej  (zebrane ofiary będą przeznaczone na cele misyjne).

Kilka słów o naszym Rodaku:

ks jan Urodził się w 1973 r. w Limanowej, w rodzinie Anny i Stanisława. Ma czworo rodzeństwa.   Naukę w szkole podstawowej rozpoczął w 1980 w Tymbarku. Rok 1987 miał wielkie znaczenie w jego życiu. Został lektorem w parafii i przyjął sakrament bierzmowania. Podczas Męki Pańskiej odgrywanej tegoż roku przez kleryków SCJ w Stadnikach, wzbudziło się w nim powołanie do życia zakonnego.  W kolejnych latach podejmuje naukę w Zasadniczej Szkole Zawodowej, a następnie w Technikum Rolniczym. Po zdaniu egzaminu maturalnego zapada jego decyzja realizacji swego powołania i wstępuje do Zgromadzenia, gdzie pod odbyciu Nowicjatu w Stopnicy, w 1995 r. składa pierwsze śluby zakonne.  W latach 1996-2002 studiuje Filozofię i Teologię w Stadnikach, i w maju 2002 r. przyjmuje święcenia kapłańskie, otrzymując nominację do pracy na parafii.  W 2007 r. wyjeżdża na misje na Filipiny, gdzie pracuje do dziś, a od 2013 roku pełni funkcję proboszcza w parafii Jezusa Nazarejczyka w Dansolihon.

A tak ksiądz Jan m.in. mówi o swojej pracy na misjach:   ks

„Czas formacji, jaki jest przewidziany do otrzymania święceń, a potem parafialna praca duszpasterska w Bełchatowie pozwoliły na dojrzewanie powołania misyjnego, które w sobie nosiłem. Po 4 latach pracy na parafii poprosiłem przełożonego o wyjazd na misje, a ten się zgodził, ku mojej niemałej radości. I tak po roku nauki języka angielskiego w USA trafiłem w końcu na Filipiny. Oj! Pamiętam – w Polsce zima –100C, choć to była tylko połowa listopada, a po około 24 godzinach lotu z przesiadkami znalazłem się w tropikalnym klimacie i temperaturze +350C. Za parę tygodni były święta Bożego Narodzenia, które spędziłem wśród seminarzystów i współbraci, a tuż po nich miałem się udać do szkoły, by uczyć się znów nowego języka – Cebuano. Ech, trudne były początki. Do moich małżowin usznych za wiele nie docierało – czy to był język filipiński, czy japoński, czy chiński i tak nie mogłem się połapać. Ale, jak zalecała moja nauczycielka: Jan, bansaj, bansaj (czyli powtarzaj, powtarzaj) – dniami i nocami powtarzałem. Po sześciu miesiącach… … otrzymałem świadectwo ukończenia kursu i trafiłem na parafię. No cóż, mój nowy język poznałem co najwyżej w stopniu podstawowym… Otrzymałem od razu zastępstwo na parafii, na 3 tygodnie. I to był swoisty chrzest bojowy. A potem było już tylko lepiej – za sprawą księdza proboszcza, który na szczęście też pochodził z Polski, i nie szczędząc czasu i cierpliwości, uczył mnie jak nowicjusza.