(Historia życia ks.Józefa Rysia na podstawie opracowania „Wspomnienia o ks. Józefie Rysiu” napisanego przez członków rodziny Rysiów, wydanego w 2021 roku)
ksiądz Józef Ryś
18.listopada 1976 roku zmarł ks.Józef Ryś pochodzący z Zamieścia-Góry. Ks.Józef Ryś (urodzony 105 lat temu, 28.lutego 1918 r.) został kapłanem w wieku 24. lat. Święcenia kapłańskie przyjął 9.sierpnia 1942 roku w Tarnowie z rąk biskupa E.Komara.
Rodzicami księdza Józefa byli Anastazja (z domu Kurek) oraz Jan Ryś (od red.- ciekawa historia małżeństwa Anastazji i Jana będzie przedstawiona oddzielnie). Mieli czworo synów oraz trzy córki, jednakże dwie zmarły jako niemowlęta; Władysława, Michała (utopił się jako młodzieniec), Franciszka i najmłodszy syn Józef, córka to Eleonora.
Józef ukończył Szkołę Podstawową w Tymbarku (wówczas było to 7 klas). W pierwszym latach nie wykazywał szczególnej chęci do nauki. Jednakże po jednej z wywiadówek, po której jego mama przeprowadziła z nim poważną rozmowę, wziął się do nauki i wszystko było już w porządku, był gorliwym uczniem. Dzieciństwo upłynęło jak wówczas było na wsi. W domu, w gospodarstwie, zawsze było dużo pracy. Pasienie krów, najczęściej z sąsiadami, jeden obok drugiego. Wówczas Józuś wchodził na wykarczoną (wywróconą z korzeniami) jodłę albo pniaka i wygłaszał do nich kazania. Z rodzeństwem czasem wspólna zabawa, czasem waśnie. W pamięci rodziny pozostał sytuacja, jak po nieprozumieniu z siostrą, wieczorem Józef podszedł do niej ze słowami: „Leonciu, przeprosimy się, bo wiesz jak jest powiedziane – niech słońce nie zachodzi nad gniewającymi się”. W zimie jazda na nartach przywiązanych sznurkami do butów. Podczas jednej, koło sąsiada Gąsiora, wzdłuż miedzy wsypanej kamieniami, Józuś tak skoczył z miedzy, że spadły mu okulary. Wszyscy je szukali bo to byłaby bardzo duża strata.
Po skończeniu podstawówki Józef idzie do gimnazjum do Nowego Sącza. Przenosi się w wielki świat: „ze świata, gdzie droga i wąwozy były śniegiem zawiane, zaś wiosną i jesienią błotem „wyłożone”, ze świata, gdzie drogę pokonywało się boso” (ze wspomnień rodziny). Nie wiadomo do końca na ile to był wpływ rodziców, a na ile przykład braci. Władysław był organistą. Uczył się u Zawady w Słopnicach, potem musiał zdać trudny egzamin organistowski w Tarnowie, co nie było łatwe. Brat Michał wybrał sobie szkołę mleczarską w Rzeszowie, co było bardzo odważne w tamtych czasach. Na tamte czasy nauka był bardzo droga, więc byli tacy co zazdrości, że pomimo małej gospodarki rodzice zdołali synów wyszkolić.
W Nowym Sączu Józef mieszkał w bursie. Nie przyjeżdżał do domu, bo nie było pieniędzy na podróż. Było to trudne dla niego, takie oderwanie od rodziny w młodym wieku, w domu był tylko na święta.
Maturę zdał w wielu 18 lat.
W 1936 roku został klerykiem w Seminarium Duchownym w Tarnowie. W seminarium nauka, ale też wspólny wypoczynek. Józef był duszą towarzystwa. Urządzali teatrzyki, grali na instrumentach , śpiewali palili ogniska, pływali na łódkach.
W jednym z listów do rodziców Józef prosił, aby podziękować inż. Józefowi Markowi za to, że przysłał do seminarium kilka skrzynek wieloowocowej twardej marmolady. Przy biedzie, jak wtedy była, taki dar cenili sobie klerycy i przełożeni.
Podczas wakacji do domu przyjeżdżał na trzy miesiące. Pomagał wtedy w gospodarstwie. Czytał książki, które wtedy były tylko po łacinie. W każdy dzień był w kościele na Mszy świętej.
Przyszedł dzień święceń kapłańskich. Pierwszą Mszę prymicyjną ks.Józef odprawił w Tarnowie, a drugą 10.sierpnia 1942 roku odprawił w Tymbarku. W 1942 roku jego rodzice mieszkali już od pół roku na Zawadce, gdzie otrzymali w testamencie gospodarstwo (na tzw.Folwarku) od bezdzietnego małżeństwa wujka, brata babci Anny. Stąd do kościoła księdza Józefa, prymicjanta, wieziono do kościoła z Zawadki. Matka ks. Józefa wspominała, że dla parafii było to ważne i doniosłe wydarzenie. Choć sąsiedzi jeszcze za bardzo ich nie znali, bo krótko jeszcze mieszkali na Zawadce, to przynosili kury, indyki, aby mieli na prymicyjny obiad, Inny dał dzban miodu mówiąc: „Co mom, to na prymicje dom”. I tak się udało zrobić skromne prymicyjne przyjęcie.
Trzy dni po prymicjach, 1.sierpnia 1942 roku, zaczyna swoją kapłańską drogę w parafii Zasowie. Była to duże parafia. Jednakże spotkała ks. Józefa tam duża nieprzyjemność. Pod nieobecność proboszcza okradziono plebanię, też z pieniędzy. Chociaż nie była to jego wina, przyjechał do domu prosić o pieniądze. Rodzice zapożyczyli się i ks.Józef zawiózł pieniądze do swojej parafii, ale ta sytuacja było dla niego tak trudna, że podjął decyzję wyjazdu w inną część Polski.
Pracował nad morzem, w parafiach Karnice i Cerkice. Dla wczasowiczów odprawiał Msze św. w Rewalu i Niechorzy. Był zapracowany, stąd chciał mieć kogoś z rodziny u siebie. Bratanica Zofia była u niego po raz pierwszy w wakacje w 1953 roku, a następny raz w 1956 r. Tak wspomina księdza Józefa: „Głos miał donośny (kazania głosił też na zewnątrz kościoła np. do wczasowiczów w Rewalu), mówił dosadnie, krótko, tak, że każdy, nawet niewierzący, mógł z kazania skorzystać”. Rodzice Zofii pomimo namów ks. Józefa nie chcieli się przenieść, aby prowadzić mu gospodarstwo. Często przyjeżdżała ks.Józefa jego mama, zajmowała się wówczas jego kuchnią.
Z uroczystości rodzinnych ks.Józef zdołał tylko przyjechać na ślub jednej bratanicy, Marii. Maria zachował listy, jakie do niej pisał ksiądz-stryj. Tak opisuje jak wyglądało jego życie: „Czasy po wojnie były, jakie były. Na składkę na Ziemiach Zachodnich ludzie dawali tyle, że ksiądz nie mógł się z tego utrzymać. A że wujek miał zacięcie jako rolnik, pszczelarz, więc hodował kuru, łowił, ale też szył, naprawiał co się dało, budował. W Międzyrzeczu, gdzie pracował inaczej na niego nie mówili jak „ksiądz-robotnik” albo „góral”. Wujek zawsze trafiał na taką parafię, gdzie było dużo pola, to i hodował krowy, świnie, konie, gęsi, kaczki. Mój tata nawet mu zawoził materiał szkółkarski, np. wiśnie, śliwy. Wszystko sam uprawiał. Nasadzał kwoki i co żywnie, żeby się z tego utrzymać. Jak miał możliwość to zatrudniał furmana, bo wujek uwielbiał konie. Sam też jeździł konno”.
Tak też bratanica wspomina czasy, kiedy to ks. Józef był na parafii w Międzyrzeczu. „Co tam w Międzyrzeczu odczułam to to, że władza była władzą, wujek był kapelanem w szpitalu. Na ulicach Międzyrzecza widziało się więcej Niemców niż Polaków, a reszta to było wojsko rosyjskie, które tam stacjonowało. funkcjonować tam nie było łatwo, ale wujek był taką duszą że umiał ze wszystkimi utrzymywać dobre relacje. nieraz jak rozmawiał z moją mamą , to mówił: Leosiu, jestem taki niewyspany. Ja całe noce daję śluby za darmo, chrzczę dzieci, bo to są ludzie wierzący, ale nie mają prawa się pokazać i robimy to po kryjomu. Wujek był bardzo wyczulony na ludzką biedę. W lisach pisał, że wyprawił wesele temu lub innemu, bo mu bardzo zależało, żeby ludzie nie żyli „na kocią łapę”. W innym liście zaś pisze: „Jest koło mnie bardzo pracowita dziewczyna. Ma 20 parę lat. Jest u takiego państwa, które wykorzystuje je bardzo i dają jej za pracę 50 zł na miesiąc. Chciałaby bardzo odejść od nich, ale sama wychowuje pięciomiesięczne dzieci. Chciałaby bardzo odejść od nich”. W liście do mojej mamy i taty prosi, że jeżeli mają taką możliwość, żeby ją wzięli, aby ta dziewczyna ułożyła sobie życie. Wujek miał wszędzie przyjaciół, w każdej palcówce i parafii. Kiedy był w Międzyrzeczu to obsługiwał także dwie kaplice wokół miasta, które mieściły się w bardzo biednych poniemieckich domach. Jedna z nich znajdowała się w Żółwinie w domu Kosków – bezdzietnego małżeństwa, które dało jedną niewilską izbę i tam ks. Józef co niedzielę odprawiał Mszę świętą.
W Obrzycach, w zakładzie dla psychicznie chorych, też miał kaplicę, gdzie odprawiał Msze. tam rodowitego Polaka praktycznie ciężko było spotkać. Tam są wysiedleńcy i tam się mówiło o dobrych i złych Niemcach. Ja się tam dziwnie czułam, kiedy tam przyjeżdżałam, Wszędzie, gdzie miał kaplice, starał się zagospodarować i uprawiać jakieś pole, żeby coś tego było, a trzeba tu dodać, że do jednego takiego punktu, do jednej kaplicy, należało kilka wiosek. Z listów księdza wynika, że całe życie remontował albo ołtarze, albo dachy, albo jakiś dom dla księży czy sióstr zakonnych. Wszystko trzeba było ogarnąć. W parafii w Międzyrzeczu prowadził kancelarię, nocami wyjeżdżał do chorych, choć nie był proboszczem.”
W 1975 roku zaczęły się problemy zdrowotne. We wrześniu 1976 był już w szpitalu, a w październiku najbliżsi otrzymali list ponaglający od zaprzyjaźnionych z nim osób, że ks. Józef jest w szpitalu a stan jego jest poważny. Rodzina przyjechała w dzień Wszystkich Świętych. Lekarze poinformowali, że nie ma już co operować. Ksiądz Józef tak się zwrócił do najbliższych: „Ja tu już mam swój cmentarz. Tu mam grób mamy, taty. I tu się modliłem i odprawiałem Mszę.”
To było 1 listopada, a 18 listopada 1976 roku ks.Józef zmarł. Tak opowiada bratanica: ” Cmentarz tymbarski był zrobiony na przykrywce pudełka od butów. Groby było rozmieszczone jak na cmentarzu w Tymbarku. I były na tym cmentarzyku takie miniaturowe kwiatuszki i miniaturowe świeczuszki. Nie pamiętam, która z nas – mama czy ja – zapytała, a skąd wziąłeś ziemię, a wujek powiedział, że z cmentarza w Tymbarku… Wiem, że marzeniem wujka było, żeby na emeryturę wrócić w swoje rodzinne strony, mieć jeden pokoik. I tak zawsze mówił: Na Mszę będę sobie jeździł do Tymbarku. No, tak się nie stało”
Ksiądz Józef Ryś został pochowany na cmentarzu w Międzyrzeczu.
fragmenty wspomnień mieszkańców Międzyrzecza:
Rafał Sabina: … Ksiądz kończy Mszę, szedł do garażu niedaleko kościoła, brał żuka, narzędzia murarskie i jechał na wioskę. Pomagał ludziom przy remontach, gospodarzom w żniwach… Kolega, z którym pracowałem, opowiadał nieraz w pracy, jak ksiądz po kolędzie otworzył swój kajet i wyciągnąwszy z niego najgrubszą kopertę otrzymaną od wiernych, kład na stole i powiedział „Nie wiem, ile tam jest, ale weźcie dla dzieci”.. Inny kolega, który był ministrantem za czasów księdza Rysia, opowiadał, że z pieniędzy, jakie ministranci zebrali na kolędzie organizował im wycieczki, nieraz dokładając swoje, bo brakowało… Kogo by nie zapytać, to nikt złego o księdzu Rysiu by nie powiedział. Pamiętam powiedzenie księdza, które często powtarzał:
Każdy ma swoją metę. Jeden dojdzie szybko, a drugi męczy się, żeby dojść.
Jak był pogrzeb księdza Rysia, to kościół był pełniuteńki, tak że jak ktoś chciał podejść do trumny, to nie mógł się przebić. Przyszedł prawie cały Międzyrzecz. To był piękny pogrzeb, rzadko spotykany. Jak pamiętam to na kilku pogrzebach księży, to więcej było duchownych niż świeckich ludzi”.
Bogusław Podymny: „..Ksiądz Ryś był bardzo dobrym, uczynnym i ludzkim człowiekiem, Nigdy nie był chyry na pieniądze, nie miał przywiązania do pieniędzy. takiego księdza nie ma i nie będzie”.
Marek Lubaczewski: „..wspomnienie mamy, to ogródek koło plebanii założony i uprawiany przez księdza. Teraz na miejscu tej plebani jest Rossman. Ksiądz Ryś był bardzo otwarty, sympatyczny, lubił rozmawiać z ludźmi. Kiedy przeprowadziliśmy się na Piastowską, ksiądz przyszedł po kolędzie i mówi, że musi oglądnąć mieszkanie i zobaczyć jak teraz mieszkamy. Siostra moja. która była nauczycielką mówiła, że kiedyś poszła do księdza na plebanie w sprawie jakiś świadectw na zakończenie ósmej klasy i zwróciła uwagę na to, że w pokoju było bardzo czyściutko i estetycznie”.
IWS