„”Epizod z wojennych losów Antoniego i Józefa Kęsków” – artykuł autorstwa Pani Genowefy Drożdż-Kęska, o epizodzie z życia jej Małżonka Antoniego (dzisiaj przypada 25 rocznica Jego śmierci), Publikacja: Głos Tymbarku Nr 33 z 1998 roku,
„Epizod z wojennych losów Antoniego i Józefa Kęsków”
Antoni i Józef – synowie Jana Kęski i Marii z domu Atlas urodzili się w 1928 roku. Lata dzieciństwa upływały im szczęśliwie u boku rodziców mieszkających we wsi Podłopień koło Tymbarku. Gdy nastał wrzesień 1939 roku radość i spokój domu rodzinnego Kęsków zakłóciły wydarzenia, które stały się także dramatem całego kraju. Od wkraczających do Polski wojsk niemieckich szybsze były informacje o sposobie traktowania przez najeźdźców ludności cywilnej, a szczególnie młodzieży. Według jednej z pogłosek Niemcy mieli zabierać młodych chłopców, aby wcielać ich później do organizacji „Hitlerjugend”. Między innymi dlatego wiele osób zdecydowało ewakuować się na wschód, czyli podjąć tzw. „uciekinierkę”.
Tato Antka i Józka, który był pracownikiem PKP, chcąc ochronić synów zdecydował, mimo dużych oporów swej żony, że zabierze ich ze sobą ostatnim
odjeżdżającym na wschód pociągiem. W domu pozostała matka, ich młodszy brat Stanisław oraz dziadek. Starsi bracia pod opieką ojca podjęli przymusową wędrówkę i dotarli w pierwszym etapie do Nowego Sącza. W tym czasie zapadła decyzja władz, aby jadący dorośli poszli do pomocy przy ewakuacji miasta Nowy Sącz. Z niewiadomych powodów bracia Antek i Józef zostali oddzieleni od ojca. Prawdopodobnie tato uznał, że trzeba
spełnić rozkaz władz i pozostał do pomocy. Miał nadzieję, że odnajdzie swoich synów. Chłopcy chwilowo pozostali pod opieką p. Stanisława Kaptura pracownika PKP z Tymbarku. Tymczasem władze PKP zdecydowały, aby skład pociągu, w którym był też wagon z osobami pochodzącymi z Tymbarku i okolic, wyjechał do Łańcuta, gdyż tam miał być punkt zbiorczy wszystkich uciekinierów z odcinka Chabówka – Nowy Sącz. Pociąg, który jechał do Nowego Sącza nigdy jednak nie dotarł do Łańcuta, tylko błąkał się od stacji do stacji w południowo-wschodniej części ówczesnej Polski. Na dobre zatrzymał się dopiero w Dubnie. Tam nakazano opuścić wagony i przewieziono uciekinierów do pobliskiej szkoły, dokąd przybyli okoliczni mieszkańcy, którzy mieli zabrać do swych domostw strudzonych uchodźców. W Dubnie zwrócił uwagę na braci Antoniego i Józefa – pan Knichnicki, który zajął się samotnymi chłopcami. Tym opiekuńczym człowiekiem był emerytowany maszynista z Tymbarku, który wraz z dwiema córkami wy-
brał także los uciekinierów. Ta pięcioosobowa grupa znalazła schronienie u gospodarza, który zawiózł ..specyficznych gości” do swego domostwa w Werbie. W możnym gospodarstwie nowoprzybyli dostali do dyspozycji jeden pokój, ale bracia musieli spać w stodole.
W czasie chłodnych wrześniowych nocy nakrywali się płaszczem taty, który znalazł się w bagażu zabranym z domu. Z wyżywieniem było różnie. Na początku swej obecności we wsi można było kupić u gospodyni chleb, masło czy jajka. Była to podstawa wyżywienia, ale swoistą dietę uzupełniały pieczone ziemniaki i kolby kukurydzy. I tak w codziennych trudach mijały kolejne dni aż do czasu, gdy wojska radzieckie przekroczyły granicę przedwojennej Polski. Od 17 września stosunek Ukraińców do Polaków uległ gwałtownemu pogorszeniu. Na każdym kroku dało się odczuć niechęć a nawet nienawiść, czego do tej pory tak dotkliwie się nie doświadczało. Nie chciano sprzedawać żywności, ludziom dorosłym, starszym odmawiano wszelkiej pomocy, tylko dzieci dostawały cos nieco do jedzenia. Wtedy to już dawało się odczuć narastającą atmosferę zagrożenia, które mogło pojawić się na każdym kroku. Pod koniec września tamtejsze władze udzieliły zgodę na powrót uciekinierów do domów rodzinnych. W pierwszej dekadzie
października Antek i Józek wraz z transportem powrotnym dotarli do Lwowa. Pociąg nie zatrzymał się jednak na stacji, ale w szczerym polu, gdzie kazano wszystkim wysiąść. Czworo młodych ludzi, będących pod opieką emerytowanego maszynisty, znalazło schronienie na kilka dni i nocy, w
korytarzu pobliskiego domu. Jego gospodarz, który był zaniepokojony dolą małych chłopców, chciał się postarać o miejsca dla nich w internacie, gdzie mogliby mieć godziwą opiekę. Jednak to się nie udało, gdyż brakowało ich prawnego opiekuna. Tymczasem los uciekinierów się pogarszał, dalsza podróż była niemożliwa. Działania wojenne udaremniły jakiekolwiek wyjazdy, a władze nie wydawały zgody na podróżowanie. W tej sytuacji trzeba
było szukać miejsca, gdzie można by zamieszkać jakiś czas.
Na przedmieściach Lwowa udało się znaleźć zniszczoną, niezamieszkałą willę. Tam też upływały całej piątce trudne, bardzo niepewne dni, aż po trzech tygodniach otrzymali pisemną zgodę władz na kontynuowanie powrotnej podróży. Na powracających czekało kolejne trudne zadanie – sforsowanie granicy niemiecko-radzieckiej, która została ustalona przez najeźdźców na rzece San. Grupa uciekinierów, wśród których znajdowali się też Antek i Józek, musiała się przygotować do przekroczenia tzw. zielonej granicy, gdyż oficjalne przejście było niemożliwe. Cała operacja miała się odbyć po uiszczeniu pewnej opłaty, zaś pieniędzy już nie było. Wracający uchodźcy, mimo wielu trudów a przede wszystkim głodu, musieli jeszcze poczekać na stosowna porę, aby w końcu przeprawić się jednak przez granice. Na szczęście, okoliczni mieszkańcy poczęstowali grupkę tułaczy ciepłym wywarem z buraków cukrowych i kromką razowego chleba. Wychodząc z domu po poczęstunku, chłopcy zobaczyli w sieni kilka bochenków świeżo upieczonego
chleba. Obawa przed dalszym głodem była tak silna, że zmusiła Antka do zabrania po kryjomu jednego bochenka. Uciekający w stronę przejścia granicznego chłopcy zauważyli nagle, że ktoś cwałuje za nimi na koniu, domyślili się, że chodzi o zabrany chleb. Położyli bochenek na ziemi i uciekali dalej. Jeździec dopędził ich, próbował stratować, ale koń tak manewrował, że nie zrobił chłopcom krzywdy. Jednak jeździec odgrażał się, że za taki czyn mógłby ich zastrzelić. Na szczęście tego nie uczynił. Po wielu trudach tułaczki i głodu, bracia Antek i Józek powrócili do domu 13 listopada (dwa i pół miesiąca nieobecności) ku wielkiej uciesze wszystkich domowników. Radość stała się tym większa, gdyż dotychczasowa atmosfera w domu była przygnębiająca ze względu na niewiadomy los chłopców. Dramat rodziny Kęsków pogłębiały pogłoski dochodzące od wcześniej powracających rodzin. Między innymi była też taka informacja, że – w czasie któregoś z bombardowań widziano jednego z chłopców jak biegł poparzony w kierunku wsi, a drugi pozostał w gruzach. Na szczęście żadna z przygnębiających wieści się nie sprawdziła i wszystko dobrze się skończyło, a w pamięci pozostały już
tylko wspomnienia.
Jeden z braci uciekinierów – Antek, kiedy proszono go aby opowiadał o swych przeżyciach z okresu „uciekinierki” – niechętnie ulegał namowom, a jeżeli już zgodził się i opowiadał – był zawsze bardzo wzruszony i zwierzał się tylko zaprzyjaźnionym, bliskim osobom.
Tymbark, 18.02.1998 r.
Genowefa Kęska