Przypomnienie wspomnień ks.Władysława Pachowicza (1913-2005) pod tytułem „Matka”

 
Rysunek Jana Platy przedstawiający figurę Matki Bożej postawioną przed rodzinnym domem ks. Władysława Pachowicza .
Ksiądz  kanonik mgr Władysław Pachowicz (1913-2005)  urodził się  w Zawadce  na osiedlu Zarabki, znajdującym się u podnóża góry Zęzów. 
 
Poniżej przypomnienie wspomnień  śp.Władysława Pachowicza pt. „Matka”  o swojej Matce Wiktorii Pachowicz .

PRZEDMOWA
Odpowiadając na apel ks. Romana Szczygła z początkiem roku 1978 napisałem życiorys mojej Matki i posłałem go na jego adres dnia 2 marca 1978 r. Długo czekałem na opublikowanie tego życiorysu. W roku 1982 wyszła wreszcie drukiem w Wydawnictwie Pallotynów w Poznaniu książka pt. Sylwetki Matek Kapłanów, zawierająca  128  życiorysów matek kapłanów, napisanych przez wdzięcznych synów – kapłanów. Wśród tych życiorysów znajduje się także życiorys mojej Mamy, Wiktorii Pachowicz (str. 428-442) pod tytułem „Otwarła swą dłoń” Przyp. 31.20. Po wyjściu  drukiem tej książki chciałem jeszcze dodać do życiorysu mojej Matki parę wydarzeń z życia mojego ojca i mojej Matki, opowiedziane mi przez mojego brata Antoniego.
Ponieważ nie mogłem liczyć na drugie wydanie Sylwetek, w których umieściłbym to uzupełnienie, dlatego decyduje się na osobne wydanie tego krótkiego życiorysu. Niech służy ku zbudowaniu zwłaszcza młodych matek, przeżywających w dzisiejszych czasach różne trudności nie tylko materialne, aby nie uległy podszeptom zlej propagandy, godzącej w ich szczęście prawdziwe, ale wiernie stały na straży swojej godności jako Matki i Polki.

WSTĘP

Można śmiało powiedzieć, że u kolebki każdego powołania kapłańskiego i zakonnego stała matka, Nie tylko dlatego, że to dziecię na świat wydała, ale i dlatego, że ona pierwsza otwierała jego serce na głos Boży i uczyła stawiać pierwsze kroki na drodze do Boga. Ona stwarzała taką atmosferę w domu rodzinnym, dzięki której ten dom rodzinny stawał się pierwszym seminarium duchownym, gdzie budziło się i rozwijało powołanie duchowne. Tak było i w mojej drodze do kapłaństwa. Moja Matka wymodliła mi łaskę powołania. Ona przez swoje niezwykłe poświęcenie doprowadziła mnie do ołtarza  Pańskiego. Ona wspomagała mnie do końca życia swoimi modlitwami w pracy kapłańskiej. Ufam, że i dziś zza grobu wspiera mnie swoim wstawiennictwem u tronu Bożego. I dlatego chciałbym poświęcić jej to wspomnienie, by choć w drobnej części spłacić ogromny dług wdzięczności, względem niej zaciągnięty.

ŻYCIORYS

Wiktoria Pachowicz z Kapturkiewiczów urodziła się 28 października 1885 r. w Zawadce, należącej do parafii w Tymbarku w dawnym powiecie limanowskim, jako córka Wojciecha Kapturkiewicza i Anny Binda. Pochodziła z rodziny liczącej dwanaścioro dzieci, z których troje zmarło w dzieciństwie. Rodzice jej byli rolnikami. Posiadali około dziewięciu hektarów ziemi górskiej i nieurodzajnej. Oprócz bydła chowali większe stado owiec. Moja matka już jako dziecko musiała te owce paść od wczesnej wiosny do samej zimy. Przy tym zajęciu nie miała czasu na chodzenie do szkoły. Przez dwie zimy chodziła do szkółki w Zawadce, nieraz nawet boso i w jednej sukienczynie, jak sama wspominała. Nic dziwnego, że do końca umiała tylko podpisać się, ale umiejętności pisania nie posiadała, mimo że odznaczała się bystrym umysłem i dobrą pamięcią. Umiała czytać tylko pismo drukowane. Od dzieciństwa poznała, co to głód i niedostatek i to zapewne było powodem, że do końca życia miała serce otwarte dla każdego głodnego i biednego. Z domu rodzinnego wyniosła też zamiłowanie do pracy. Praca „paliła się” Jej po prostu w rękach. W poszukiwaniu pracy i zarobku dwa razy wyjeżdżała na roboty sezonowe do Niemiec na Dolny Śląsk. Pierwszy raz pojechała mając szesnaście lat. I wtedy mimo młodego  wieku potrafiła dorównać starszym robotnicom w pracy akordowej w czasie żniw i przy wybieraniu buraków. Dnia  27 lipca 1910 r. wyszła za maż za Jana Pachowicza, zamieszkałego również w Zawadce, ale na końcu wsi pod górą Zęzów, na osiedlu zwanym Zarąbki. Z tego małżeństwa przyszło na świat dwóch synów: Antoni, urodzony 13 lutego 1912 r. i ja urodzony 20 lipca 1913 r.

RODZINA PACHOWICZÓW

Rodzina Pachowiczów mieszkała w Zarabkach przynajmniej od roku 1785, gdyż od tego czasu dochowały się metryki w kancelarii parafialnej w Tymbarku, które wymieniają w tym czasie Pachowiczów na Zarąbkach. Dom rodzinny, drewniany, zamieszkały do dzisiaj, postawiony był w roku 1891 na prymicje mojego stryja O. Ludwika Pachowicza z Zakonu Franciszkanów. Ten dom rodzinny w ciągu stuletniego swojego istnienia nawiedzały zdarzenia radosne, ale częściej jeszcze bolesne i smutne. Do radosnych między innymi należały prymicje mojego stryja Ludwika w roku 1891 i moje w roku 1938.
Do bolesnych należały: śmierć mojego dziadka Jakuba w roku 1908 i śmierć w sile wieku mojego stryja O. Ludwika, gwardianina w Krośnie, zmarłego w szpitalu w Krakowie w roku 1909, oraz śmierć w młodym wieku mojego ojca Jana w roku 1914 i wreszcie śmierć mojej babki Anny w roku 1916. Jeśli do tego dodać pierwszą wojną światową ze wszystkimi jej trudnościami materialnymi od 1914–1920 r., to łatwo wyobrazić sobie można, w jakich smutnych i trudnych czasach przeżywałem swoje dzieciństwo i młodość.

Mój ojciec
Ojciec mój prócz pracy na roli zajmował się także polowaniem. Był leśniczym w lasach należących do Myszkowskich, właścicieli dworu w Tymbarku. Zajmował się także majsterkowaniem. Wyrabiał zamki drewniane do drzwi. On także zbudował kierat drewniany do młócenia zboża, który jako dziecko oglądałem i podziwiałem. Z opowiadań o moim ojcu, jakie często słyszałem w domu rodzinnym, jedno szczególnie zdarzenie utkwiło mi w pamięci. Ojciec mój obok pracy na roli zajmował się także dowożeniem końmi towarów z Tymbarku do Krakowa. Co drugi poniedziałek odbywały się w Tymbarku wielkie jarmarki. Przyjeżdżali na nie kupcy z Krakowa „piaszczanami” zwani. Zakupywali nierogaciznę, a najęci furmani odwozili ją końmi do Krakowa. Do takich furmanów należał również mój ojciec. Zdarzyło się jednego razu, że mój ojciec mając pełny wóz ciężko naładowany nierogacizna, zjeżdżał gościńcem z bystrej góry w dół w stronę Gdowa. Nagle ku swemu przerażeniu zobaczył na środku gościńca bawiące się małe dziecko. Nie mógł zatrzymać wozu, pędzącego szybko w dół, ani ominąć dziecka, beztrosko bawiącego się na środku drogi. Był zupełnie bezradny. Tymczasem gdy pędzące z góry konie zbliżyły się do tego dziecka, jeden z nich w biegu chwycił je zębami i odrzucił na bok. Gdy wreszcie ciężki wóz zjechał na dół, ojciec zatrzymał konie i poszedł zobaczyć, co się z tym dzieckiem stało. Ku swojej wielkiej radości znalazł je w rowie obok gościńca bez żadnych obrażeń i bawiące się dalej spokojnie. Uradowany ojciec widział w tym zdarzeniu wyraźny znak opieki Anioła Stróża nad dzieckiem. Gdy wrócił do wozu ucałował tego konia, a gdy zajechał do Gdowa kupił mu bochenek chleba i karmił go tym chlebem w nagrodę za to, że uratował życie małemu dziecku.
Ojciec mój zmarł młodo, zaziębiwszy się na polowaniu, w trzydziestym czwartym roku życia, dnia 4 maja 1914 r. Została Matka z dwojgiem małych dzieci, z babką Anna Pachowicz, zmarłą 29.IV.1916 roku i dwiema niezamężnymi ciotkami Katarzyną i Magdaleną Pachowicz, które wspominam zawsze z wielką wdzięcznością za ich pełną poświęcenia prace w domu i na roli w trudnym okresie mojego dzieciństwa i moich lat szkolnych. Na barki mojej Matki spadł ciężar kierowania całym gospodarstwem, wymagającym męskiej ręki. Nie załamała się jednak w tym trudnym położeniu, pogłębionym jeszcze ciężkimi warunkami, jakie sprowadziła pierwsza wojna światowa. Nie myślała o powtórnym zamążpójściu, choć zapewne znalazłaby kandydata na męża, ale z całym poświęceniem oddała się wychowaniu dzieci i prowadzeniu gospodarstwa, by zdobyć środki potrzebne do utrzymania rodziny. Wykazała tu nie tylko niezwykłą pracowitość, ale i wielką zaradność a równocześnie gotowość do spieszenia z pomocą tym, których widziała w potrzebie. Bóg tylko jeden wie, ile trudu i wyrzeczeń kosztowało Ją wykształcenie mnie i doprowadzenie do kapłaństwa.

Gimnazjum w Nowym Sączu 

Po ukończeniu czterech klas Szkoły Męskiej – Ludowej w Tymbarku w roku 1924 zostałem przyjęty do I Gimnazjum Klasycznego im. Jana Długosza w Nowym Sączu. Skierowała mnie tam moja Matka, widząc moje zamiłowanie do książki. Pierwszy rok nauki w gimnazjum w warunkach nowych i trudnych dla mnie, do których nie umiałem się jeszcze dostosować, nie był pomyślny. Nie otrzymałem promocji do klasy drugiej. 
Nie zraziło to jednak mojej Matki i nie zniechęciło mnie do dalszej nauki. Podjąłem naukę już z dobrym wynikiem, choć warunki, w jakich się uczyłem, były ciężkie i trudne. Przez pięć pierwszych lat nauki gimnazjalnej mieszkałem na różnych stancjach. Z wdzięcznością wspominam jednego ze starszych kolegów gimnazjalnych, z którym przez trzy lata mieszkałem na stancji u pani  Merklingerowej na rogu Rynku i ul. Lwowskiej w Nowym Sączu. Był starszym ode mnie o jakieś cztery lata, opiekował się mną jak młodszym bratem i dzielił się ze mną nawet kawałkiem suchego chleba. Zdarzało się czasem, że ten chleb spleśniał, nie wyrzucaliśmy go jednak, ale odgrzewaliśmy go w gorącym piecu, by pozbyć się tej pleśni i uczynić go zdatnym do zaspokojenia głodu.
Tym niezapomnianym kolega i opiekunem moim był Józef Wiercioch, zdolny polonista, pochodzący ze Szczawnicy. Po zdaniu egzaminu dojrzałości w roku 1929 wstąpił do Seminarium Duchownego w Tarnowie, ale po dwóch latach zmarł na gruźlicę. Cztery ostatnie lata spędziłem w bursie im. Tadeusza Kościuszki, kierowanej przez ks. dr. Jędrzeja Cierniaka. Na stancjach bywało nieraz głodno. Na śniadanie dostawałem samą kawę, chleb trzeba było mieć swój. Gdy go zabrakło, szło się do szkoły o samej kawie. Mama przysyłała mi chleb przez studentów, dojeżdżających codziennie koleją z Tymbarku do gimnazjum. Często był to kołacz z „łopaty”, jakże wtedy wyczekiwany i smaczny. Sama też mnie odwiedzała albo furmanką z sąsiadką, której syn również uczęszczał do gimnazjum i mieszkał razem ze mną na stancji, albo przychodziła pieszo. Była to dla mnie wielka radość, gdy Mama mnie odwiedzała, przywoziła chleb i zostawiła parę zaoszczędzonych groszy na konieczne wydatki szkolne. Do domu bowiem rodzinnego rzadko mogłem przyjechać w ciągu roku szkolnego. Zwyczajnie tylko na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Zawsze też wracałem z domu dobrze obładowany nie tylko książkami ale i żywnością na dłuższy okres czasu. Gdy w klasie V-tej dzięki poparciu ks. Józefa Szewczyka, proboszcza w Tymbarku przyjęty zostałem do bursy, warunki mojej nauki znacznie się poprawiły. Bursa prowadzona przez ks. dr. Jędrzeja Cierniaka słynęła z surowej dyscypliny, ale przez to stwarzała dobre warunki do nauki. Kuchnia prowadzona przez zakonnice zaspakajała apetyty wciąż prawie głodnych studentów. Najtrudniejszą wtedy dla mnie sprawą było opłacenie stancji czy bursy oraz tzw.”czesnego” w gimnazjum. Za stancję płaciło się przeważnie piętnaście złotych miesięcznie, czesne wynosiło sto dziesięć złotych rocznie. Były to wydatki, które w okresie międzywojennm przekraczały nieraz możliwości finansowe mojej Matki. Gospodarstwo oprócz niewielkiej hodowli nie przynosiło dochodu. W latach trzydziestych po założeniu spółdzielni mleczarskiej w Tymbarku dzięki staraniom ks. Józefa Szewczyka, proboszcza miejscowego i inż. Józefa Marka, zasłużonego działacza społecznego, Matka moja miała niewielki, ale stały dochód z mleka, noszonego codziennie do tej mleczarni. Nic dziwnego, że gdy po świętach trzeba było wracać do gimnazjum z pieniędzmi za stancję i na czesne, bardzo rzadko znalazła się w domu wystarczająca suma. Wtedy moja Matka wysyłała ciotkę Magdalenę do sąsiadów, najczęściej do tych, którzy mieszkali w Rupniowie, z prośbą o pożyczenie potrzebnych pieniędzy. Tej pomocy nie odmawiali oni nigdy i dzięki niej mogłem się uczyć dalej i ukończyć szczęśliwie ośmioklasowe gimnazjum. W ostatnim roku nauki w klasie ósmej było mi już lżej, gdyż ks. dr Cierniak dał mi korepetycję, która wystarczała na pokrycie kosztów utrzymania w bursie.

 Seminarium Duchowne w Tarnowie
W czerwcu 1933 r. zdałem egzamin dojrzałości i stanąłem przed zasadniczym pytaniem, co dalej? Nie wahałem się ani chwili. Wybrałem teologię, bo czułem do niej jakiś wewnętrzny pociąg. Jakie motywy mną wtedy kierowały, trudno mi dzisiaj z całą dokładnością powiedzieć. Na pewno na tę decyzję, która długo we mnie nurtowała, wpłynęła atmosfera domu rodzinnego, w jakiej wzrastałem od dziecka, atmosfera religijna, pełna szacunku dla każdego kapłana. Matka moja odnosiła się zawsze z wielkim poważaniem do kapłanów. Nie słyszałem od Niej nigdy ujemnego słowa o którymś z księży. Niemałą rolę odegrała tu również tradycja rodzinna. W naszej rodzinie żywą była pamięć mojego stryja O. Ludwika Pachowicza, franciszkanina, wyświęconego w roku 1891, gwardiana w Krośnie, zmarłego w Krakowie w roku 1909. Ciotka Katarzyna bardzo często o nim opowiadała. Jakąś rolę odegrały tu liczne powołania kapłańskie i zakonne w parafii rodzinnej i prymicje, w których jako dziecko brałem udział. Natomiast z całą stanowczością muszę stwierdzić, że na moją decyzje nie wpłynęła bezpośrednio moja Matka. Ani jednym słowem nie wspomniała nigdy o tym, choć jak przypuszczam, gorąco tego pragnęła i o to się stale modliła. We wrześniu 1933 r. rozpocząłem studia teologiczne w Seminarium Duchownym w Tarnowie. W ówczesnych warunkach klerycy Seminarium Duchownego w Tarnowie cały rok szkolny spędzali w murach Seminarium i nie mogli wyjeżdżać do domu rodzinnego nawet na Święta. Raz tylko na pierwszym roku teologii przełożeni wysłali mnie do domu rodzinnego na kilkanaście dni na leczenie, gdy zachorowałem na zapalenie gardła, a lekarz zakładowy nie mógł sobie poradzić z tą chorobą. Pobyt w domu rodzinnym na świeżym górskim powietrzu i domowe środki, jakie zastosowała Mama, wkrótce uleczyły mnie z tej dolegliwości. W czasie mojego pobytu w Seminarium Mama odwiedzała mnie kilka razy. Przeważnie szła pieszo z Tymbarku do Tarnowa (przeszło 70 km), nieraz w obie strony, czasem korzystała z okazyjnej furmanki. Nigdy nie jechała pociągiem, by pieniądze zaoszczędzone w ten sposób zostawić mi na konieczne wydatki. Ta długą drogę odbywała zawsze obciążona bagażem, zawierającym bieliznę oraz jakieś artykuły żywnościowe. W pierwszych bowiem trzech latach mojego pobytu w Seminarium klerycy dożywiali się sami, gdyż wyżywienie seminaryjne było skromne i   nie wystarczało nieraz młodym klerykom, oddanym ciężkiej pracy umysłowej i ascetycznej. W roku szkolnym 1936/37 po wizytacji seminaryjnej  odbytej przez wizytatora apostolskiego O.Anzelma, karmelity, warunki życia seminaryjnego poprawiły się znacznie. Ks. biskup Franciszek Lisowski, ordynariusz tarnowski, mianował rektorem Seminarium ks. Romana Sitkę. (Jako rektor Seminarium uwięziony został przez gestapo dnia 22 maja 1941 ri poniósł śmierć  męczeńską w Oświęcimiu 17 października 1942 r. Wspomnienie o nim zawiera: Currenda-Pismo Urzędowe Diecezji Tarnowskiej – na rok 1947, nr 1, s. 30-41 i rok 1959, nr 3-6, s. 285-287).

Święcenia kapłańskie
Nadszedł wreszcie dzień od dawna oczekiwany.
Dnia 29 czerwca 1938 r. otrzymałem święcenia kapłańskie z rak biskupa Franciszka Lisowskiego w katedrze tarnowskiej.  Na tą  uroczystość przyjechał brat z Mamą. W najbliższą niedzielę 3 lipca 1938 r. w kościele parafialnym w Tymbarku odprawiłem uroczyste prymicje przy licznym udziale wiernych. I wtedy udzielając mojej Matce  błogosławieństwa prymicyjnego całowałem ze łzami wdzięczności Jej ręce za wszystkie jej trudy i poświęcenia, które doprowadziły mnie do Ołtarza Pańskiego. Dla mojej Matki był to dzień radości, jakże bardzo zasłużony za tyle lat trudów i wielkich wyrzeczeń dla mnie, Przyjęcie prymicyjne w domu rodzinnym było skromne, ale jakże radosne. Wzięli w nim udział krewni i sąsiedzi, moi dobroczyńcy, którzy dopomogli mi dokończyć gimnazjum.

Po miesięcznym wypoczynku pojechałem na pierwszą placówkę do Dębna koło Wojnicza. Odwiózł mnie furmanką mój brat z wujkiem Józefem Kapturkiewiczem, a towarzyszyła mi modlitwa mojej Matki. W ciągu dwudziestu jeden lat mojej pracy wikariuszowskiej na różnych parafiach diecezji tarnowskiej odwiedzała mnie Mama co pewien czas, zawsze pogodna i życzliwa dla wszystkich, a zapominająca o sobie. Nie pamiętam, by kiedy choć jednym słowem prosiła mnie o jakąś pomoc materialną dla siebie.  

Proboszcz w Samocicach

Gdy w roku 1959 zostałem mianowany proboszczem w Samocicach, na północnym krańcu diecezji tarnowskiej nad Wisłą, Matka moja po pewnym czasie przyjechała do mnie, by już na stałe u mnie zamieszkać,  by mnie wspomagać modlitwa codzienną Komunia św. i pracą domową. Gdy nadeszły święta Bożego Narodzenia, w czasie wieczerzy wigilijnej mogłem się z Nią połamać opłatkiem po trzydziestu prawie latach rozłąki i podziękować Jej za wszystko, co dla mnie uczyniła. 
Przebywała u mnie do końca swojego życia, do końca w pełni władz umysłowych, zawsze pogodna pomimo różnych cierpień i dolegliwości, które ją nawiedzały. Zawsze też życzliwie odnosiła się do wszystkich parafian i nigdy nie wykorzystywała swego stanowiska, by się mieszać do spraw parafialnych. W czasie rekolekcji parafialnych w lutym roku 1970, w pierwszą rocznicę nawiedzenia parafii przez Matkę Najświętszą rozchorowała się ciężko i po krótkiej chorobie zmarła dnia 3 marca 1970 r. w osiemdziesiątym piątym roku życia. Rano 3 marca podałem Jej ostatni raz Komunię św. W ciągu tego dnia byliśmy przy Niej bez przerwy z bratem i odmawialiśmy głośno różne modlitwy i śpiewaliśmy pieśni, które Mama znała i lubiła często nucić w domu. Wszystkie słowa tych modlitw i pieśni Mama z nami powtarzała. Wśród tych pieśni śpiewaliśmy pieśń do Anioła Stróża, szczególnie lubianą przez moją Mamę: „Mój Stróżu Aniele, mój miły Patronie, będę ja Cię wzywał, będę ja Cię wzywał w ostatniej godzinie.”  Do końca zachowała przytomność. Jeszcze wtedy pamiętała o mnie i mówiła: „Żebyś się z tego nie rozchorował”.
Po krótkim konaniu zmarła o godz. 13. Pogrzeb Jej odbył się 5 marca najpierw w kościele w Samocicach, a potem po południu w kościele parafialnym w Tymbarku, gdzie została pochowana na cmentarzu parafii rodzinnej. W tym pogrzebie niestety nie mogłem wziąć udziału, gdyż obawy Mamy spełniły się – rozchorowałem się ciężko i na kilka miesięcy zostałem przykuty do łóżka.

Tak, w wielkim skrócie przedstawiałby się życiorys mojej Mamy. Pozostaje jeszcze przedstawić niektóre cechy Jej charakteru.

Próba charakterystyki

Pobożność mojej Matki

Dwie cechy charakteru mojej Mamy chciałbym tu szczególnie podkreślić, gdyż one najmocniej na mnie wpłynęły i torowały mi drogę do kapłaństwa. Tymi wybitnymi cechami była Jej pobożność i dobroć.
Mama odznaczała się pobożnością głęboką i szczerą. Dzięki niej w naszym domu panowała zawsze atmosfera na wskroś religijna. Podtrzymywały ja również dwie moje ciotki, mieszkające razem z nami, rodzone siostry O. Ludwika Pachowicza, franciszkanina. Choć w domu naszym nie odmawiano wspólnej modlitwy, utrudnionej z powodu licznych prac domowych i polnych, to jednak dom nasz był przesycony duchem modlitwy. Świadczyły o tym liczne i piękne obrazy religijne na ścianach naszego domu oraz zwyczaje i praktyki religijne, pilnie u nas zachowywane. Codziennie w Adwencie wczas rano śpiewane były Godzinki podczas wykonywania zająć domowych. Śpiewała je Mama razem z ciotkami całe, z pamięci.
Pamiętam ten śpiew Godzinek z lat dziecinnych i szkolnych, gdy jako student przyjeżdżałem na święta Bożego Narodzenia do domu rodzinnego. Sam nie brałem udziału w tym śpiewie, śpiąc jeszcze dłużej z bratem, ale na zakończenie Godzinek budziła nas Mama i polecała klęknąć na łózku i dołączyć się do wspólnego ofiarowania tych Godzinek Matce Najświętszej. Ten zwyczaj śpiewania Godzinek w Adwencie, wczas rano w domu, wyniosła ze swego domu rodzinnego, jak sama o tym wspominała, 

Zwyczaje świąteczne

W ostatnich dniach gdy przyjechałem na ferie świąteczne, chodziłem z Mamą na roraty. Trzeba było wstawać wczas rano, by po ciemku nieraz przez głębokie zaspy śnieżne zdążyć do kościoła w Tymbarku na Mszę św. roratnią. We wigilię brałem udział w przygotowaniach świątecznych. Przynosiliśmy z bratem z lasu mały wierzchołek drzewka jodłowego na tzw. „połaźnicę”, którą wieszaliśmy u powały nad stołem przygotowanym
do wieczerzy wigilijnej. Zwykle wtedy zbieraliśmy też nasiona jałowca do poświęcenia w święto Trzech Króli. Wigilia była zawsze w naszym domu dniem surowego postu i dlatego z upragnieniem oczekiwaliśmy wieczerzy. Po ukazaniu się na niebie pierwszej gwiazdy łamaliśmy się opłatkiem i w uroczystym nastroju zasiadaliśmy do stołu, na którym znajdowało się siano przykryte obrusem, a pod nim wiązka słomy, mająca przypominać stajenkę betlejemską. Po wieczerzy śpiewaliśmy kolędy i z opłatków wycinaliśmy i lepiliśmy tzw. „świat”, aby go  zawiesić u „połaźnicy”.” Świat” robiło się w ten sposób,  że z opłatków białych i kolorowych wycinało się kółka, połówki i ćwiartki kółek i lepiło razem, by wyobrażały kulę ziemską, zapewne na pamiątkę, że Pan Jezus przez swoje narodzenie cały świat uweselił. Potem słuchaliśmy różnych gawęd, które najczęściej opowiadała Mama i w ten sposób skracaliśmy sobie czas do zbierania się na Pasterkę. Zwykle zbierało się nas więcej z sąsiednich domów i razem wyruszaliśmy do kościoła. Gdy niebo było zachmurzone, wtedy jeden na przedzie niósł latarnię zapaloną, a wszyscy szli za nim stromą ścieżką wiodącą przez las. Światło latarni niesione w ręce tworzyło ruchome cienie drzew i krzewów zasypanych śniegiem, mróz skrzypiał pod nogami, a myśmy szli weseli jak pasterze do Betlejem, aby pokłonić się Dzieciątku. W  dzień św. Szczepana nieśliśmy zawsze do kościoła owies do poświęcenia, a wieczorem wypatrywaliśmy kolędników, którzy przychodzili zwykle z turoniem, obdarzeni zawsze przez Mamę.

 
Śpiew w domu
Moja Mama lubiła śpiewać, posiadała dobry słuch i piękny głos, znała na pamięć dużo pieśni, toteż dom nasz rozbrzmiewał w ciągu roku szczególnie w zimie i w Wielkim Poście śpiewem pieśni pobożnych. W okresie świąt Bożego Narodzenia przychodziła do nas krewna Skrzatkówna z Zamieścia ze starymi kantyczkami i wtedy nieraz przez kilka wieczorów śpiewaliśmy w domu przeróżne kolędy i pastorałki, dziś już zupełnie zapomniane i nieznane. Do dzisiaj mile wspominam te wieczory kolęd.
W czasie Wielkiego Postu w każdy piątek wieczorem śpiewane były u nas Gorzkie Żale. Śpiewała je Mama z pamięci, a z nią wszyscy domownicy. Gdy byłem w tym czasie w domu czytałem części Gorzkich Żali.
 
Palmy
Na Niedzielę Palmową robiliśmy w domu  razem z bratem palmę ze świeżych wiosennych gałązek z drzewa zwanego iwą. Palma wysoka nieraz do sześciu metrów, ozdobiona była wstążkami a związana nowymi batami, zrobionymi z nici lnianych, które służyły potem do popędzania koni i wołów w zaprzęgu. Taką palmę trzeba było nieść we dwóch do kościoła. Ambicją każdego chłopca było przynieść jak najpiękniejszą palmę i dlatego w kościele w Tymbarku było ich dużo. Ozdobione różnymi kolorowymi wstążkami tworzyły jakby las palm, wnoszących do świątyni radosny i wiosenny nastrój.
Szczególnie pięknie wyglądała procesja z tymi palmami koło kościoła. Z gałązek palmowych, poświęconych w Niedzielę Palmową, robiliśmy krzyżyki w Wielki Czwartek wieczór w czasie śpiewania Gorzkich Żali. W Wielki Piątek wcześnie rano przed wschodem słońca ktoś z domowników niósł te krzyżyki w pole i wbijał je w rolę, tam gdzie zasiane było zboże ozime.
11. Zwyczaje związane z rokiem kościelnym
W Wielką Sobotę rano wysyłała nas Mama do kościoła, by przynieść do domu poświęcony ogień i wodę. W tym celu wcześniej przygotowaliśmy z bratem hubę, czyli dużą narośl rosnącą na pniu drzewa. Trzeba było ja dobrze wysuszyć i nałożyć na drut do niesienia. Tę hubę zapalaliśmy od ognia poświęconego przy kościele i z tym tlącym ogniem i woda święconą wracaliśmy do domu uważając pilnie, by ogień nie zgasł nam po drodze. Po przyjściu do domu obchodziliśmy z bratem nasz dom wokoło, jeden z nas kadził tym ogniem tlącym w hubie, a drugi kropił wodą święcona, aby odpędzić od domu wszelkie zło. Potem szliśmy w pole, by pokropić i okadzić rosnące tam zboże. Pamiętam z jakim przejęciem i namaszczeniem czyniłem to na polecenie mojej Mamy, nie przypuszczając, że kiedyś będę to czynił z obowiązku w imieniu Matki Kościoła św. 
Krótko wspomnę jeszcze o innych zwyczajach, związanych z rokiem kościelnym, a zachowywanych w naszym domu. Do nich należało święcenie gromnic w Wielką Sobotę, wianków w  oktawie Bożego Ciała i ziół w uroczystość Matki Bożej Zielnej. Wianki robiła Mama z różnych ziół, rosnących na łąkach i miedzach. Na święto Wniebowzięcia Matki Bożej układała sporą wiązankę ziela, złożoną z różnych ziół, kłosów zboża i kwiatów, a do środka kładła kilka jabłek, aby je poświęcić jako pierwociny wszystkich owoców. W drugi dzień Zielonych Świąt paliliśmy wieczorem sobótki. Wcześniej zbieraliśmy suche gałęzie i jałowce i składaliśmy na jednym miejscu, zwykle na pastwisku zwanym „laziska”. Czasem robiliśmy to wspólnie z innymi sąsiadami na „Styrze” czyli niższym szczycie góry Zezów, zwanym także „Kaczą Góra”, gdzie była duża polana. Wtedy przygotowaliśmy więcej gałęzi do palenia i dlatego sobótka była widoczna daleko i paliła się dłużej. Te sobótki, pozostałość dawnych pogańskich obrzędów, schrystianizowane przez Kościół przypominały nam, że Duch Święty zstąpił na Apostołów w dzień Zielonych Świąt w postaci ognistych języków.
 
Niedziela w domu
Niezapomniane wrażenie robiła zawsze na mnie niedziela. Dzień ten był w naszym domu naprawdę dniem świętym, poświęconym czci Boga. Nie było wypadku, by ktoś w naszym domu zaniedbał wysłuchania niedzielnej Mszy św. A droga do kościoła w Tymbarku nie była łatwa. Trzeba się było wspinać przez las na szczyt góry, a potem lasem schodzić na dół, by po godzinnym marszu dojść do kościoła. Było to uciążliwe szczególnie w porze zimowej, gdy trzeba było nieraz brnąć po kolana w śniegu, lub ślizgać się po zlodowaciałej  ścieżce przez las. Nie odstraszało to jednak nikogo z naszego domu od pójścia do kościoła. Jako student w okresie świąt iw czasie wakacji chodziłem zawsze Z Mamą na Prymarię. Razem też z Mamą wracałem, a potem pomagałem jej w przygotowaniu obiadu. W czasie gotowania Mama śpiewała z pamięci różaniec o Imieniu Jezus.  Były to dla mnie nie zapomniane chwile. Jeszcze dziś po tylu latach, brzmią mi w uszach słowa hymnu,  śpiewane wówczas przez Mamę : „Jezusa słodkie wspomnienie daje duszy orzeźwienie…”. Ufam, że dziś nuci ten hymn w niebie, a Jezusa słodkie już nie tylko wspomnienie, ale i oglądanie – napełnia Jej duszę
orzeźwieniem po trudach ziemskich i radością niewypowiedzianą, przewyższającą wszystkie radości ziemskie.
Inna pieśnią, którą Mama często śpiewała w domu, a która utkwiła mi w pamięci, była pieśń do Anioła Stróża, jak wspomniałem wyżej śpiewana przez nas przed Jej zgonem. Miałem w ręce książeczkę oprawioną w skórę, zawierającą zbiór pieśni wydanych w formie ulotnej. (Zbiór liczył 394 strony formatu 15 x 9 cm i zawierał: 14 pieśni o Męce Pańskiej, 32 o Najśw. Maryi Pannie i 16 pieśni różnych. Większość tych pieśni (46) wydana została drukiem katolickiego wydawnictwa Fr. Orla i Syna we Frydku, Śląsk austr., bez podania roku, 6 pieśni drukiem Franciszka Foltyna w Wadowicach w r. 1870, 1886, 1888, 1889 i 1890, 4 pieśni wydał Teofil Nowacki w Piekarach (b.r.), 2 – Rusinowska w Tarnowie (b.r.), jedną Józef Pisz w Nowym Sączu w roku 1901 i jedna wydaną nakładem Karola Osiowskiego w Wadowicach wydrukował Litwiński w Wieliczce). Większość tych pieśni przeznaczona była dla pielgrzymów obchodzących „dróżki” na Kalwarii. Stąd Mama je znała i śpiewała, z tego zbiorku, w domu. Zamieszczoną w nim pieśń do Anioła Stróża, śpiewano także w czasie „dróżek” przy kaplicy Anioła Stróża w Kalwarii Zebrzydowskiej.
 
Pielgrzymki na Kalwarię

Moja Mama na tę Kalwarię chodziła bardzo często. Opowiadała mi kiedyś, w jakich okolicznościach wybrała się tam po raz pierwszy. Miała wtedy około dziesięciu lat. Zbliżało się święto Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny. Przez Zawadkę gościńcem, leżącym poniżej domu rodzinnego mojej Mamy, ciągnęły ze śpiewem kompanie na Kalwarię z okolic Starego i Nowego Sącza. Ponieważ matka mojej Mamy wybierała się też na Kalwarię, Mama zapragnęła iść razem z nią, ale ojciec nie pozwolił, tłumacząc, że jeszcze żniwa nie skończone i że nie ma kto za nią paść owiec. Babka wczas rano poszła do Szczyrzyca, gdzie w kościele Ojców Cystersów zbierali się uczestnicy pielgrzymki z Tymbarku i skąd po Mszy św. w procesji ze śpiewem szli na Kalwarię. Moja Mama z płaczem wygnała w pole owce. Po pewnym czasie ojcu żal mu się Jej zrobiło, przyszedł, zastąpił przy owcach, dał parę centów na drogę i powiedział: „Idź”. Porwała naprędce z domu jakieś okrycie na siebie, od sąsiadki dostała jeszcze suchego sera i uszczęśliwiona
jak na skrzydłach pobiegła do Szczyrzyca, gdzie zastała jeszcze swoją matkę i kompanię tymbarska, szykująca się już do drogi. Odtąd bardzo często chodziła na Kalwarię, w okresie międzywojennym co roku, albo na Wielki Piątek, albo na Matkę Bożą Zielną lub Anielską. Tam, na Kalwarii w trzydniowej, pełnej trudu ale i rozmodlenia wędrówce po „dróżkach”, czerpała pokrzepienie i siłę do pracy jaka Ja czekała w domu oraz pogodę ducha, jaka się zawsze odznaczała. Jestem głeboko przekonany, że tam przed cudownym obrazem Matki Bożej wyprosiła mi laskę powołania kapłańskiego.
Dzięki Niej utrwalił się w naszym domu zwyczaj, że co roku ktoś z nas brał udział w tej pielgrzymce na Kalwarię. Nierzadko szło i dwoje z domu, a przeżycia z tej pielgrzymki były potem tematem długich opowiadań, gdyż Mama lubiła opowiadać i czyniła to z wielkim talentem.
Szkoda, że nie było jeszcze wtedy środków, by nagrać te i inne opowiadania mojej Mamy. Jako student byłem na Kalwarii dwa razy: raz na Matkę Bożą Zielna, z ciotką Katarzyną, a drugi raz z Mamą. Wrażenia z tej pielgrzymki utkwiły mi w pamięci na całe życie i rozbudziły we mnie nabożeństwo do Matki Bożej. Mama moja odznaczała się wielkim nabożeństwem do Matki Najświętszej. Swoje nabożeństwo do Matki Najśw. zawdzięczam także mojej Mamie. Pobudką do tego nabożeństwa było uzdrowienie z ciężkiej choroby, jakiego doznałem w dzieciństwie za przyczyna Matki Najświętszej.

 Uzdrowienie w dzieciństwie

 Jako małe dziecko w czasie pierwszej wojny światowej zachorowałem ciężko. Gdy nie pomogły lekarstwa przepisane przez lekarza, moja Mama zwróciła się z ufnością do Matki Bożej. Znany był w naszej okolicy cudowny obraz Matki Bożej Pocieszenia, znajdujący się w małej kaplicy na Pasierbcu. Mama uprosiła ks. Stanisława Płończyńskiego, rezydenta w Tymbarku, by w czasie odpustu poszedł na Pasierbiec i tam przed cudownym obrazem Matki Bożej odprawił Mszę św. w mojej intencji. Na tę Mszę św. poszła z domu moja ciotka Katarzyna a Mama została przy mnie, beznadziejnie chorym. Gdy po Mszy św. ciocia wracała do domu, z lękiem przekraczała próg, jak sama potem mówiła niepewna czy zastanie mnie jeszcze przy życiu.
Tymczasem, dzięki opiece Matki Najświętszej, zastała mnie już mocniejszego i wracającego do zdrowia. Nic dziwnego, że gdy nieco podrosłem, chodziłem często z Mama na odpust na Pasierbiec, by dziękować Matce Najświętszej za tę niezwykłą łaskę. Już jako kapłan, w czasie ostatniej okupacji, złożyłem pisemne podziękowanie za to cudowne uzdrowienie. Podziękowanie, podpisane przez Mamę i ciotkę Katarzynę, jako naocznych
świadków, złożone zostało razem z wotum na Pasierbcu.
Z Mamą chodziłem na odpust w czasie wakacji nie tylko  na Pasierbiec, ale i do innych kościołów np. do Dobrej, Łososiny i Królówki. Mama bowiem lubiła chodzić pieszo na odpusty i inne uroczystości do sąsiednich świątyń.
I chyba nie było w okolicy bliższej i dalszej kościoła, którego by nie znała i nie odwiedziła. Przed ostatnią wojną światową brała też czynny udział w Akcji Katolickiej i kilka razy odprawiała rekolekcje zamknięte: raz w Przyszowej dla członkiń Akcji Katolickiej i kilka razy w Domu Rekolekcyjnym w Ciężkowicach. Kilka razy brała udział w pielgrzymce na Jasną Górę. Do Komunii św. przystępowała często – szczególnie w pierwsze piątki
miesiąca. Tymi wszystkimi praktykami religijnymi pogłębiała swoje życie wewnętrzne, którym promieniowała na nas wszystkich w domu.

Wrzesień 1939 roku

Wrzesień 1939 r. był miesiącem bohaterskich zmagań wojska polskiego z przeważającymi siłami hitlerowskimi. Zanosiło się na to, że Tymbark stanie się terenem walk wojska polskiego z wojskami niemieckimi, nacierającymi od strony Mszany Dolnej przez Dobrą w kierunku Nowego Sącza. Do stawienia oporu zbliżającym się wojskom nieprzyjacielskim przygotowywano się w Tymbarku już 3 września 1939 r. W tę pamiętną niedzielę 3 września po południu młodzież męska i mężczyźni z najbliższych domów w Tymbarku i Podłopieniu zostali zwerbowani do ścinania wysokich topoli przy gościńcu z Dobrej do Tymbarku, by stanowiły zaporę dla czołgów niemieckich. W akcji brał udział mój brat Antoni. Opowiadał mi później, że został zwerbowany do tej pracy razem z innymi przez ks. Czesława Jareckiego, wikariusza miejscowego, gdy przyszedł na nieszpory do kościoła w Tymbarku.
W poniedziałek 4 września przybył do Tymbarku oddział wojska polskiego dowodzony przez majora Bolestawa Miłka, złożony z drugiego batalionu1 pułku strzelców podhalańskich i jednego batalionu z drugiej brygady górskiej (Władysław Steblik – Armia „Kraków” 1939 Warszawa 1989, wyd. II, str. 213, przypis 27.)  Wojsko to okopało się na górze Paproć 645 m wysokiej górującej nad Tymbarkiem od strony wschodniej i nad gościńcem z Dobrej w Kierunku Limanowej i Nowego  Sącza. Zaryglowano także gościniec nad Tymbarkiem stawiając na nim silną zaporę przeciw pojazdom nieprzyjacielskim. Zanosiło się na krwawe starcie z wojskami niemieckimi, w czasie którego uległyby niechybnemu zniszczeniu wszystkie domy w Tymbarku i najbliższej okolicy. W obliczu tego zagrożenia mieszkańcy Tymbarku z ks, dziekanem Andrzejem Bogaczem i wikarym ks. Czesławem Jareckim usunęli się z plebanii na północ na górę Zęzów (wys. 705 m.) i ze szczytu tzw. „Kaczej Góry” – niższej odnogi góry Zezów ukryci na skraju lasu z niepokojem obserwowali dalszy rozwój wypadków. W tych krytycznych chwilach znaleźli oni oparcie i gościnę w naszym domu rodzinnym, znajdującym się na zboczu tej góry od strony północnej. Tymczasem w nocy z 4/5 września czyli z poniedziałku na wtorek wojsko polskie ściągnięte zostało z Tymbarku do obrony Nowego Sącza. Już po wycofaniu się wojska polskiego we wtorek 5 września przyszedł telefoniczny rozkaz z Limanowej, by leżące na gościńcu i tamujące przejazd topole usunąć z drogi, bo będzie tam przejeżdżać wojsko polskie. Okazało się później, że był to rozkaz nadany przez szpiegów, po to by ułatwić przejazd wojskom niemieckim, zbliżającym się od strony Dobrej. 5 września 1939 r. „we wtorek godzina 1/2 do jedenastej przed południem – jak zapisał ks. Bogacz w Kronice Parafialnej (Liber Memorabilium .. t. II, rok 1939, bez strony)-wojska niemieckie weszły do Tymbarku. Przez 24 godziny… jechali bez przerwy Niemcy. Wśród tutejszej  ludności powstał wielki popłoch. Wielu mieszkańców opuściło swoje domy i uchodziło przeważnie w stronę gór (czyli na Zezów) i w stronę Piekiełka”, czytamy w tej Kronice. Na Zamęściu kazali Niemcy rozebrać zaporę, zbudowana na drodze w stronę Słopnic i druga nad Tymbarkiem i do pracy wyznaczyli pięciu mężczyzn spośród tych, którzy przypadkowo znaleźli się przy zaporze obserwując wojsko niemieckie. Jeszcze wtedy nie obawiali się Niemców. O tym, że nie uczynią nic
złego, przekonywali przecież sami ojcowie wspominając wspólną walkę z czasów I wojny światowej. Tymczasem  po rozebraniu zapór Niemcy poprowadzili tych pięciu zatrzymanych Polaków gościńcem w stronę Dobrej. Tylko jeden z nich, mianowicie Jakub Kordeczka z Zamieścia
zdołał mimo strzałów oddanych w jego kierunku uciec. Pozostali czterej zostali rozstrzelani na gościńcu w dniu 5 września. Byli to: Jan Chlipała lat 42, Józef Chlipała lat 43, Jan Palka lat 61 – mieszkańcy Zamieści i ojcowie rodzin.  Pogrzeb tych trzech pomordowanych Polaków odbył się w Tymbarku dnia 9 września (Liber Mort. Zamieście – Góry, str. 93, nr 10, 11, 12). Czwartym był Tomasz Niezabitowski lat 31 mieszkaniec Słopnic. Jego 
pogrzeb odbył się w Słopnicach 10 września (Liber Mort. t. VIII, str. 98, nr 29). Na miejscu ich śmierci, na wysokiej skarpie po lewej stronie gościńca, naprzeciw Tymbarku znajduje się pomnik ku czci poległych. Jest to wysoka kolumna z krzyżem na górze i napisem pod nim tej treści: Tu zginąli śmiercią bohaterską od najeźdźców hitlerowskich w dniu 5.9.1939 r. Chlipała Jan lat 42 zam. w Zamieściu, Chlipała Józef lat 43 zam. w Zamieściu, Goryczka Stanisław lat 26 zam, w Stopnicach, Niezabitowski Tomasz lat 31 zam. w Słopnicach. Cześć ich Pamięci.

Na tablicy tego pomnika, postawionego znacznie później, zamiast Jana Palki umieszczono pomyłkowo nazwisko Stanisława Goryczki ze Słopnic. 

Śmierć niewinna czterech Polaków była tylko przygrywką do nieludzkich metod, stosowanych później z całym okrucieństwem przez Niemców w Polsce, by zastraszyć ludność polską, nie spodziewająca się takiego postepowania od tych, którzy na swoich pasach żołnierskich nosili napis: „Gott mit uns” – Bóg z nami.

Tymczasem moja Mama proszona przez ks. dziekana Andrzeja Bogacza wybrała się po południu tego pamiętnego dnia na plebanię, gdzie przebywał ktoś ze służby plebańskiej, by dowiedzieć się, co się tam dzieje, czy Niemcy nie zrobili jakiejś szkody w kościele i na plebanii i by zabrać z plebanii puszkę do przechowywania Najśw. Sakramentu dla ukrycia jej w naszym domu. Zadanie to wykonała Mama szczęśliwie, a puszka, zamurowana
w naszym domu, przetrwała czasy wojenne. W późniejszym nieco czasie, w okresie wzmożonych rewizji i aresztowań, ks. dziekan wręczył mojej Mamie do schowania rękopisy swoich kazań patriotycznych, głoszonych przez niego przed wojną w Bochni. (Ks. Andrzej Bogacz,
w tym czasie katecheta gimnazjalny w Bochni, uważany był wtedy za najlepszego kaznodzieje w tym mieście. Por. Currenda, 1959 r. nr 3-4. s. 196). Kazania te jednak nie przetrwały wojny, gdyż na wyraźne polecenie ks. dziekana, obawiającego się widocznie wsypy, musiała je później spalić.

Opowiadanie brata

Nie mogę tu pominąć jednego zdarzenia z życia mojej Mamy. Powiadał mi mój brat Antoni wieczorem 23 kwietnia 1987 r. w czasie odwiedzin w Samocicach, że z początkiem lat trzydziestych przed ostatnią wojna poszedł na jarmark w poniedziałek do Tymbarku z dwoma wołami. Sprzedał je za trzysta złotych Żydowi Berkowi, handlarzowi z Krakowa. Pieniędzy tych, które Żyd mu dał, nie rachował, ale włożył do kieszeni. Gdy wrócił do domu i zaczął liczyć okazało się, że Żyd się pomylił i dal mu 300 złotych więcej. Brat przez tydzień chodził  niepewny co zrobić, czy zwrócić te pieniądze kupcowi czy nie i nikomu o tym w domu nie mówił. Na drugi poniedziałek poszedł na jarmark do Limanowej, by kupić woły. Spotkał się tam z kupcem i zapytał go, czy udały się te woły,  które mu sprzedał. „Udały się- powiedział Żyd – poszły na koszer”. Brat wrócił do domu, lecz bez wołów. Mama pyta go, dlaczego wołów nie kupił, były przecież potrzebne, jak to zwykle w sierpniu do zwożenia zboża.  Wtedy brat przyznał się, że Żyd dał mu więcej pieniędzy. Wówczas Mama powiedziała, by raźno oddał całą sumę Żydowi i jeszcze go pokrzyczała, dodając, że nie chce widzieć tych pieniędzy w domu. W następny poniedziałek brat poszedł na jarmark do Tymbarku, spotkał tego Żyda i pyta się go, czy nie zarachował jakichś pieniędzy przy kupnie wołów dwa tygodnie temu? Żyd odpowiedział: „Zarachowałem 300 złotych, ale nie wiem komu”. Ja mu mówię, że u mnie jest te trzysta złotych. Żyd powiada mi: „Pierwszy raz mi się zdarzyło, żeby mi kto zwrócił pieniądze, a bywało, żem się czasem pomylił i zadał więcej”. I Żyd dał bratu w nagrodę 100 złotych. A potem ile razy brat miał na sprzedaż woły na jarmarku, to ten Żyd odstawiał je na bok i brał bez targu za cenę, jaką uważał za słuszną.

Antoni Pachowicz zmarł w Zawadce dnia 1 grudnia 1988 r. Pochowany został w grobowcu rodzinnym na cmentarzu w Tymbarku, dnia 3 grudnia 1988 r.,  przy licznym udziale wiernych, oddającym mu ostatnia posługę za jego pomoc sąsiedzka, którą okazywał im w każdej potrzebie.

Opiekunka sierot

Obok pobożności Mama odznaczała się wielką dobrocią. Miała zawsze serce otwarte dla wszystkich potrzebujących pomocy i wsparcia. Nie czekała na prośbę, ale sama spieszyła z pomocą w sposób dyskretny i delikatny. Długa byłaby lista tych, którymi się opiekowała. Wspomnę tylko kilka przykładów. W czasie pierwszej wojny  światowej przyjęła do domu sierotę, Jakuba Kuliga, urodzonego w roku 1908 na Zęzowie. Ojciec jego zginął na wojnie, matka umarła niedługo po nim na czerwonkę. Zostało czworo dzieci. Najstarszy Jan, urodzony w 1906 r., potem Jakub i dwie dziewczynki, urodzone – jedna w roku 1912, druga w 1914 r. Najstarszy Jan poszedł na służbę, dziewczęta zabrali krewni, a Jakuba wzięła Mama prosto z cmentarza po pogrzebie matki. Nie była krewną ani nie miała Żadnych powiązań z tą rodziną. Uczyniła to z litości nad losem tych sierot, tak ciężko doświadczonych przez śmierć rodziców. Choć sama znajdowała się wtedy w ciężkim położeniu jako wdowa po śmierci naszego Ojca, choć borykała się z różnymi trudnościami w okresie wojny, gdy nieraz na przednówku brak było w domu chleba, choć wychowywała dwóch małych synów, nie zawahała się ani chwili, przyjęła sierotę z otwartymi rękami jak własne dziecko i traktowała go na równi z nami. Niedługo po zamieszkaniu u nas Jakub zachorował na tyfus. Mama i ciotka Katarzyna pielęgnując go także zachorowały. Powstała wtedy w domu ciężka sytuacja.

Na barki jednej tylko ciotki Magdaleny, nie licząc mnie i brata, małych jeszcze chłopców, których choroba ta ominęła, spadł ciężar prowadzenia całego gospodarstwa i opiekowania sie ciężko chorymi. Pan Bóg okazał jednak wtedy, naszej rodzinie, szczególna swoja opiekę. Choć w ówczesnych warunkach pod koniec I wojny światowej pomoc lekarska była znikoma, wszyscy wyzdrowieli.
Mama nigdy potem nie wspomniała sierocie, że to on sprowadził chorobę do naszego domu. Od nas chodził potem Jakub do szkoły w Tymbarku, z naszego domu przystąpił do Pierwszej Komunii św. w kościele parafialnym w Tymbarku dnia 30 maja 1920 r.  Po jego zmarłych rodzicach pozostał dom na Zęzowie i niewielkie gospodarstwo rolne. Inni z niego korzystali, Mama nigdy się o nic nie upominała, ale sama jak mogła utrzymywała i ubierała sierotę. Jakub Kulig opuścił nasz dom jako człowiek dorosły, poszedł na służbę, a przed II wojną światową wyjechał do pracy zarobkowej we Francji. Wrócił na ojcowiznę po ostatniej wojnie. Często odwiedzał  nasz dom, wspominając zawsze z wdzięcznością naszą Mamę. Zmarł w 1977 r.

Po jego odejściu Mama znów przyjęła sierotę – Józefa Pasyka z Zamieścia. Przebywał on w naszym domu około ośmiu lat. Odszedł od nas wtedy, gdy miął się już żenić przed II wojną światową.

Przeżycia w czasie okupacji 

W tym ciężkim okresie okupacji Mama była zawsze gotowa do spieszenia z pomocą wszystkim szukającym schronienia. Na początku marca 1944 r. przybył do naszego domu Zbigniew Pachowicz, mający szesnaście lat. Wysiedlony wraz z bratem z Bydgoszczy odłączył się od  niego i przybył na teren powiatu limanowskiego w poszukiwaniu swoich imienników, o których słyszał od ojca, że się tam znajdują. Nikt się jednak do niego nie chciał przyznać. W Tymbarku powiedziano mu, że Pachowicze mieszkają za górą. Przybył więc do naszego domu w pożałowania godnym stanie. Nie miał butów, szedł po kostki w śniegu na samych spodach drewnianych, przywiązanych sznurkiem do bosych stóp. Okryty był lichym płaszczem bez podszewki, zawszony okropnie. Mama przyjęła go bez wahania, ubrała w świeżą bieliznę i ubranie i przywróciła mu ludzki wygląd. Przebywał w naszym domu przez  pół roku do września.

Innym razem, pod koniec okupacji, uratowała Mama od śmierci  pewnego młodego człowieka z Limanowej. Otrzymał on wyrok śmierci od partyzantów za rzekomą współpracę z okupantem. Wyrok ten został później cofnięty, gdyż był niesłuszny, a oskarżonego się zrehabilitowano. Nie do wszystkich jednak oddziałów partyzanckich dotarło odwołanie tego wyroku i dlatego ów człowiek musiał się ukrywać znajdując schronienie w naszym domu. Pewnego dnia jacyś partyzanci przyszli po niego. Zanim jednak weszli do domu, Mama zdołała go ukryć stodole, pod słoma i w ten sposób uratowała mu życie.

Napływ ludzi szukających schronienia wzmógł się szczególnie pod koniec wojny. W tym czasie w domu naszym znajdowało się nieraz ze trzydziestu ludzi. Bardzo często przebywali tu partyzanci z AK (dwa razy kwaterowała u nas partyzantka sowiecka), trzeba było ich ukrywać i żywić, narażając się w każdej chwili na śmiertelne niebezpieczeństwo – niedaleko, za górą w Tymbarku kwaterowali przecież Niemcy. Mama nie ulęknęłą się tego  niebezpieczeństwa, lecz jak ta niewiasta mężna, którą chwali Mędrzec Pański, „otwarła swą dłoń” i drzwi swego domu, aby wszystkich przyjąć i wszystkim udzielić pomocy.
I nieraz potem wspominała jako fakt niezwykły, że w tym ciężkim czasie okupacji, gdy trzeba było oddawać znaczną część zboża, mięsa i mleka Niemcom jako kontyngent, nigdy nie brakowało jej żywności dla przybyszów, nawet gdy zjawiało się ich wielu. Mama widziała w tym szczególny dowód opieki Bożej. I rzeczywiście Pan Bóg szczodrze błogosławił Jej w tym trudnym okresie, gdy całym sercem Mu zaufała i darami Jego szczodrze dzieliła się ze wszystkimi potrzebującymi.

Ta opieka Boża nad naszym domem widoczna była jeszcze wyraźniej w dwóch wypadkach. Ukrywał się u nas w czasie okupacji pewien młody człowiek, spokrewniony z właścicielką dworu w Tymbarku. Jednego razu bratowa, znajdująca się w kuchni, spostrzegła nagle przez okno dwóch uzbrojonych Niemców idących w kierunku naszego domu. Powiedziała o tym natychmiast gościowi przebywającemu w drugim pokoju. Na ucieczkę było już za późno. W napięciu czekano co się dalej stanie.  Tymczasem jeden z Niemców został przed  domem, drugi wszedł do sieni, a stamtąd do ubikacji Do mieszkania na szczęście nie wstąpili, tylko udali się do Tymbarku, gdzie kwaterowali.
Innym razem niebezpieczeństwo było jeszcze groźniejsze. W domu naszym  znajdowała się wtedy partyzantka sowiecka, licząca ponad dwudziestu ludzi. W pewnej chwili brat spostrzegł przez okno dwóch uzbrojonych Niemców,  wychodzących z lasu z góry w odległości około stu metrów i kierujących swe kroki do sąsiedniego domu położonego nad naszym domem. Brat pokazał tych Niemców partyzantom i prosił ich, by tylnymi drzwiami udali się z nim, a on przez pokryte drzewami wąwozy wyprowadzi ich w bezpieczne miejsce. Lecz dowódca partyzantki odpowiedział, ze nie ruszy się stąd ani na krok, gdyż być może są już otoczeni przez germańców. Wydał więc rozkaz, aby przygotować się do walki. Partyzanci ustawili się przy oknach i drzwiach domu z bronią gotową do strzału. Nastała denerwująca i pełna napięcia chwila oczekiwania, co Niemcy zrobią. Lecz oni po odwiedzeniu dwóch znajdujących się tuż pod lasem domów, gdzie szukali żywności, nie zeszli już kilkadziesiąt metrów niżej do nas, ale wrócili do lasu, do swego  oddziału, który odbywał ćwiczenia na szczycie góry. Tak cudownym wprost zrządzeniem Opatrzności Bożej dom nasz uniknął zniszczenia. Po wojnie na tym osiedlu została wystawiona figura jako wotum wdzięczności Panu Bogu za to ocalenie.
Pełne ryzyko było przeprowadzenie oddziału partyzantów sowieckich z naszego domu do lasów w Łopieniu  i Mogielnicy, gdzie mieli punkt zborny. Brat Antoni z drugim sąsiadem z Gór wezwany został do tej akcji. Dom opuścili wcześnie rano. Sąsiad szedł przodem dając z odległości około stu metrów znaki czy droga jest wolna, a za nim oddział żołnierzy sowieckich, prowadzony przez mojego brata. Przejście najeżone było niebezpieczeństwami. W Tymbarku kwaterował wtedy oddział żołnierzy niemieckich. Tymbark bowiem w ostatnim  okresie okupacji niemieckiej uważany był przez Niemców za „gniazdo bandytów”. (Józef Macko – „Góry zakwitną sadami” – Pax 1967, s. 103). Tu srożyło się szczególnie gestapo, dokonując licznych aresztowań i rozstrzeliwań w pobliskich Słopnicach. (Macko – dz. c. s. 107). Przez taki odcinek trzeba było przejść z  naszego domu pod lasem na Zęzowie, by się dostać do dużych i bezpiecznych lasów w Łopieniu. Najpierw należało przejść przez tor kolejowy, łączący Chabówkę z Nowym Sączem, później przez gościniec leżący poniżej i przebrnąć przez rzekę Łososinę, by wreszcie dotrzeć tzw. Gościniec „cesarski” czyli główny z Nowego Sącza do Rabki. Dzięki Bogu brat wykonał to zadanie szczęśliwie i wrócił do domu.

Po „wyzwoleniu”

Po wycofaniu się Niemców i zmianie frontu, nie ominęły naszego domu przykre  przeżycia. Nasza rodzina zaprzyjaźniona była z p. Zofią Turska, właścicielką dworu w Tymbarku, która pod koniec okupacji oddała pewne rzeczy do przechowania w naszym domu. Mama zdołała je ukryć bezpiecznie. Mimo poszukiwań, prowadzonych przez tych, którzy rozparcelowali dwór w Tymbarku, rzeczy te ocalały i zwróciliśmy je właścicielce. Dwór tymbarski, prowadzący wzorowa gospodarkę hodowlaną i leśną został rozparcelowany, hodowla krów czerwonej rasy polskiej rozgrabiona. Z mleka tych rasowych krów dworskich, a było ich przed ostatnią wojną około 40, wyrabiano w tymbarskiej serowni wspaniałe sery szwajcarskie, jakich dzisiaj nie znajdzie  na naszym rynku.

Po rozparcelowaniu dworu i wtrąceniu do więzienia p. Turskiej za przynależność do AK, powstała w parafii nagonka na tych, którzy okazywali pomoc dawnej dziedziczce. Między innymi spotkało to i mojego brata. „Na Sybir z nim” – wołali niektórzy zwolennicy nowych, czerwonych rządów. Pamiętam, jak brat roztrzęsiony nerwowo przyjechał do mnie, do Rożnowic koło Biecza w maju 1945 r. by się trochę uspokoić po tych wszystkich przejściach. Wrócił do domu po kilku dniach – gdy cała burza i nagonka na niego ucichła. Partyzantka akowska zajęła w tym czasie posterunek Milicji Obywatelskiej w Tymbarku, najgorliwszym partyjniakom wymierzyła po kilkanaście kijów, grożąc im dalszymi chłostami, gdyby dalej prowadzili wrogą dla narodu polskiego akcję, a czerwonym sztandarem, który zdobił ich lokal, kazali sobie partyzanci buty wyczyścić.
W tym trudnym okresie okupacyjnym i po tzw. „wyzwoleniu” Mama zawsze z otwartą ręką i sercem wspierała innych.
Na tym nie kończy się lista tych, którym Mama spieszyła z pomocą w ciągu swego długiego życia. Niech to jednak zostanie zakryte zasłoną milczenia aż do dnia Sądu Ostatecznego, kiedy Pan Jezus wyjawi i nagrodzi wszystko, co uczyniła dla bliźnich, głodnych, cierpiących i bezdomnych.
Dziś kiedy myślą przebiegam całe życie mojej Mamy i ze wzruszeniem wspominam to, co dla mnie uczyniła, dziękuję Bogu i dziękować nie przestanę za tę wielką łaskę, że dał mi taką Matkę, która choć prosta i niewykształcona, jaśniała jednak wielkimi darami umysłu i serca i tymi darami hojnie dzieliła się ze wszystkimi, a mnie doprowadziła do kapłaństwa.

Wiktoria Pachowicz (1885-1970)

 

Poranna tęcza

widziane nad Tymbarkiem (zdjęcie: SU)

widziana z Podłopienia  (zdjęcia AW)

widziana z Zawadki (zdjęcie BP)

 

widziana z Paproci (zdjęcie MG)