„Ze wszystkich słodyczy najbardziej lubił śledzie” – moje wspomnienie o śp. Profesorze Bogusławie Sowie
Nauczyciel, pasjonat, miłośnik historii, zarażający nią swoich uczniów. Tak dał się poznać i zapamiętać profesor Bogusław Sowa. Chociaż posiadał tylko stopień magistra, swoją wiedzą historyczną dorównywał niejednemu profesorowi. Dla nas, uczniów szkoły średniej, zawsze był profesorem. I nie chodziło tutaj tylko o zwrot grzecznościowy stosowany na tym poziomie edukacji. Chodziło o szacunek dla mądrości i posiadanej wiedzy.
Profesora Sowę poznałem w pierwszej klasie szkoły średniej w 2011 r.. Uczył nas krótko – tylko przez jeden rok edukacji w I Liceum Ogólnokształcącym w Limanowej. Później byłem jednym z wielu, uczęszczających do Profesora na dodatkowe lekcje uzupełniające. Trochę zszokował wszystkich, kiedy na pierwszej lekcji historii w liceum polecił książki „schować do szuflady”. Po czym pokazał nam o wiele cenniejsze źródło wiedzy – podręczniki akademickie. To była jego metoda pracy – byliśmy humanistami, więc Profesor wzniósł nas na humanistyczno-akademickie wyżyny historii. Pokazał nieznaną dotąd stronę historii – rozważanej przez pryzmat nie dat i faktów, ale ciągów przyczynowo-skutkowych. Zadania domowe dotyczyły zawsze tematu przyszłego, dzięki czemu mógł z nami rozmawiać na poziomie akademickim, sprawdzając jednocześnie naszą wiedzę. Nie można było bowiem mówić o kolejnych tematach, nie znając dziejów poprzednich, z których wynikały przyszłe. Chcąc, nie chcąc, trzeba było z historią się przeprosić. Dzięki temu sposobowi nauczania, można było historię polubić. Opowieść historyczna, którą snuł Profesor, była zawsze ciekawa, przepleciona anegdotą, uśmiechem i jakoś tak sama łatwo się przyswajała. Nieodłącznym atrybutem Jego pracy była mapa – obecna na każdej lekcji i na sprawdzianach. Testem z danego działu była zawsze rozprawa maturalna – dzięki czemu uczyliśmy się pisać tę trudną formę wypowiedzi, co przygotowało nas do matury rozszerzonej z historii.
Profesor miał olbrzymie poczucie humoru i dystans do siebie. Do uczniów zwracał per „maestro”. Do dziś pamiętam wręczaną przez niego poprawioną pracę, z oceną niedostateczną i słowa, które do mnie skierował: „maestro, przypatrz się powołaniu swojemu”. Nawet zła ocena była wtedy łatwiejsza do przyjęcia. Gdy odpytywał przy tablicy i chciał zwrócić uwagę, że pytany idzie złą drogą, używał zwrotu: „bo zacznę kląć”, poruszając wtedy w charakterystyczny dla siebie sposób wąsem, noszonym z dumą. I wówczas delikwent miał szansę zrehabilitowania swojej odpowiedzi i wrócenia na właściwe tory. Przy czym sam nigdy publicznie nie używał wulgaryzmów, mało tego, walczył z nimi w mowie uczniów. Gdy ich mowa była „zbyt kwiecista”, nakazywał wybranie sobie pokuty, związanej oczywiście z lekcją historii.
Profesor był niezwykle pomocnym i dobrym człowiekiem. Nikomu nie odmówił w potrzebie, dlatego uczniowie do niego lgnęli. Świadczyć o tym może chociażby liczba młodych adeptów historii, którzy uczęszczali do niego na korepetycje. Może to wydawać się dziwne – korepetycje z historii, ale były bardzo potrzebne. Profesor Sowa zgłębiał bowiem na nich te tajniki historii, na które nie było czasu na zwyczajnych lekcjach, pokazując przy okazji ponownie co z czego wynikało i dlaczego. A niesfornym uczniom prywatnym pokazywał stojący za szafą w dużym pokoju jego mieszkania rapier. Dzięki pracy w szkole i tym dodatkowym spotkaniom, na które mimo zapełnionego grafiku zawsze znajdował czas, miał „na swoim sumieniu”, jak zwykł powtarzać, wielu olimpijczyków i maturzystów, z naprawdę dobrymi wynikami.
Profesor był szczery – zawsze. Ale nigdy nikogo nie skrzywdził. Nie tylko pokazywał pewne błędy, ale dawał również metody i porady, jak je naprawiać. Kochał historię, kochał Polskę i turystykę. Tymi wartościami zarażał wszystkich wokoło. Ostatni raz spotkaliśmy się w sierpniu 2018 r., na Łopieniu, na złazie. Spytał mnie wtedy: „a kolega to kiedy mnie odwiedzi?”. Niezobowiązująco się umówiliśmy, że na pewno przyjadę, albo do mieszkania w Tymbarku, albo „na ranczo”, jak nazywał swój dom rodzinny, położony pod lasem. Niestety, nie zdążyłem… Sierpniowe górskie spotkanie było naszym ostatnim. Pozostała tylko krótka rozmowa telefoniczna przy okazji życzeń bożonarodzeniowych. Wiadomość o Jego śmierci zwaliła mnie z nóg. Jak to, On? Z Jego planami na życie, z Jego pomysłami, z Jego werwą życiową? Nie, to nie możliwe. A jednak. Widać, Profesor miał również swoje szczególne miejsce w planie Pana Boga. Ostatnie zadane mi pytanie, kiedy Go odwiedzę, brzmi w mojej głowie za każdym razem, gdy przyjeżdżam na tymbarski cmentarz, gdy podchodzę do grobu Profesora.
Gorliwość i zaangażowanie społeczne Profesora ukazana została podczas pogrzebu. Żegnały go, oprócz rodziny niezwykłe tłumy – uczniowie, koledzy i koleżanki nauczyciele z różnych szkół, przyjaciele historycy. Żegnał go proboszcz tymbarskiej parafii, ks. dr Jan Banach, zwracając się również per „Profesorze”.
Profesor Bogusław Sowa kojarzy mi się jeszcze z jedną rzeczą. Z niepowtarzalnym stylem ubioru. Kapelusz i oryginalny, niebanalny krawat, najczęściej ze słonecznikami lub postaciami z bajek. Całości dopełniała skórzana aktówka (niejednokrotnie dwie), z materiałami historycznymi. To cechy, które zdecydowanie wyróżniały Go na ulicy.
Płynność języka, talent aktorski, ogromna wiedza historyczna i niebanalne poczucie humoru – te cechy wskazałbym jako pierwsze, gdyby ktoś na ulicy zapytał mnie o Profesora Bogusława Sowę. A powiedzenie, które umieściłem w tytule niniejszego wspomnienia, o śledziach jako słodyczach, jest dzisiaj legendarne i krąży wśród uczniów i absolwentów Jego kursów historycznych. W całości oddaje Jego postać, nieco rubaszną, nieco sarmacką, podkreślaną noszonym z dumą wąsem. Tak go pamiętam i tak wspominam w pierwszą rocznicę śmierci.
Na koniec chciałbym podziękować Profesorowi, za ukształtowanie mojego podejścia do historii. Dzięki Niemu zrozumiałem, że historia to jest ten kierunek, ta dyscyplina, którą chcę uprawiać. Pamiętam, jak Profesor ucieszył się, gdy powiedziałem mu, że zostałem przyjęty na studia doktoranckie z historii właśnie. Oraz że wcześniej ukończyłem archiwistykę, która również leżała w Jego kręgu zainteresowań.
Tak po prostu, tak po ludzku, Profesorze, dziękuję.
Adrian Cieślik