Nasz Bohater – odcinek 6

Przerzut – wpadka – więzienia – Oświęcim

Przerzut ustalony został przez granicę w Szczawnicy – w marcu. Tam też zameldował się Tadeusz – w określonym miejscu i ustalonym terminie. Początek wyprawy odbywał się bez żadnych przeszkód. Dalej los mu nie sprzyjał. Ledwie zdążył przekroczyć granicę w Szczawnicy i wszedł na teren Słowacji zatrzymany został przez tamtejszą, współpracującą z Niemcami policję. Po zatrzymaniu policja natychmiast powiadomiła placówkę gestapo w Nowym Sączu i wkrótce w Muszynie nastąpiło przekazanie Tadeusza i jego towarzyszy przez policję słowacką funkcjonariuszom gestapo. Ci przewieźli ich do swej siedziby w Nowym Sączu, gdzie przez pewien czas byli przesłuchiwani i torturowani. Tadeusz był jednak odporny. Mimo różnych metod tortur i upokorzeń nie uległ , nie zdradził nikogo i nie ujawnił powiązań organizacyjnych. Śledztwo spełzło na niczym, podjęto więc decyzję przewiezienia go do Tarnowa, gdzie osadzono w więzieniu i nadal prowadzono śledztwo. Jednakże i tu nie załamał się i nie zdradził nikogo. Uznano go więc za osobę niebezpieczną i wysłano do nowopowstałego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie otrzymał numer 329. Był jednym z pierwszych więźniów i jednym z pierwszych działaczy konspiracyjnych walczących w obozie o wolność Ojczyzny.

Po otrzymaniu informacji, że Tadeusz znajduje się w więzieniu, Roma pisała listy i wysyłała paczki do więzienia w Tarnowie oraz czyniła starania o uwolnienie narzeczonego, o czym również wspomina w swym liście do jego matki: „Już były możliwości wyciągnięcia go stamtąd, gdy pewnego dnia wywieźli ich. Nikt nie wiedział gdzie – po prostu musieli opróżnić więzienie – zrobić miejsce dla innych. Dopiero w sierpniu otrzymałam list z nowoutworzonego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu – od Tadzia, który stał się Nr 329.”

W opracowaniu „Księga Pamięci. Transporty Polaków do Kl. Auschwitz z Krakowa i innych miejscowości Polski Południowej” T.I. (Warszawa-Oświęcim 2002), na str. 96 i 97 znajduje się opis pierwszego transportu. Oto krótki jego fragment: „Punktem zbornym dla więźniów przywiezionych pierwszym transportem było więzienie w Tarnowie. Sprowadzono ich tam głównie z więzień: Montelupich w Krakowie, „Palace” w Zakopanem, „na Zamku” w Rzeszowie, z więzień w Jarosławiu, Sanoku, Nowym Sączu, w Nowym Targu, Wiśniczu Nowym. W wymienionych więzieniach i aresztach więźniowie – zwłaszcza podejrzani o nielegalną działalność polityczną i przechowywanie broni – poddani byli w czasie przesłuchań okrutnym torturom. 14 czerwca o świcie wyprowadzono więźniów przed łaźnię i po kilkakrotnym przeliczeniu uformowano 100-osobowe kolumny, po czym poprowadzono w kierunku dworca kolejowego, pod liczną i dobrze uzbrojoną eskortą policji niemieckiej. Ulice Tarnowa były puste, gdyż już wcześniej przygotowano je do przemarszu transportu. W celu zastraszenia mieszkańców Tarnowa policjanci strzelali do okien, w których dostrzegli ukryte za firanką twarze. Około godziny 9 pociąg ruszył w kierunku Krakowa. W Krakowie dotarła do więźniów wiadomość o upadku Paryża. Przygnębieni tą wiadomością, niepewni swego losu, zmęczeni tłokiem i upałem, więźniowie z rezygnacją oczekiwali końca podróży.”
Wśród nich był także Tadeusz Paulone – pod fałszywym nazwiskiem Tadeusz Lisowski z Krzywczyc k/ Lwowa.

Przyjęcie do obozu i towarzyszące mu „formalności” zapewne są znane i nie ma potrzeby ich opisywania. Dość, że po ich zakończeniu Tadeusz, jako dobrze znający język niemiecki, otrzymał funkcję „kapo” kartoflarni. Kapo w obozach niemieckich pełnił funkcję szefa, czy kierownika jednostki administracyjnej obozu. W opinii większości więźniów był to ktoś podły, wykorzystujący funkcję dla własnej wygody oraz współpracujący z Niemcami. Inaczej było jednak jeśli chodzi o Lisowskiego. W artykule pt. „Bohaterska śmierć przywódców org. Wojskowej w obozie oświęcimskim”, zamieszczonym w Ilustrowanym Kurierze Polskim, z dnia 20 marca 1947, jest także wzmianka, że Lisowski był kapo. Mówi o tym świadek z procesu Hessa – Alfred Woycicki z Krakowa: „Był on capo. Nazwa ta, która stała się uosobieniem czegoś nikczemnego, tutaj znalazła swoje najszlachetniejsze uosobienie.”
„Kartoflarnia”, w której pracował Lisowski – Paulone, zajmowała się magazynowaniem, obieraniem i wydawaniem ziemniaków dla potrzeb kuchni obozowej. Ilość więźniów zatrudnionych w kartoflarni była różna – w zależności od ilości więźniów w obozie. W pewnym okresie wynosiła ona nawet 250 osób. Praca w kartoflarni była stosunkowo lekka a co najważniejsze – „pod dachem” – tak pisze w swym liście p. Roma.

Po otrzymaniu w 1941 wiadomości, że Tadeusz trafił do Oświęcimia, narzeczona znów podjęła starania o jego uwolnienie, o czym pisze w cytowanym liście: „Zaczęłam więc starania, woziłam mąkę i różne produkty co dwa tygodnie do Krakowa, aby za każdym razem dowiedzieć się, że już niedługo. Tak się ciągnęło pół roku i gdy już zaczęłam tracić nadzieję, że to przyniesie skutek, całe biuro zostało zamknięte. Okazało się, że była to szajka oszustów, która na spółkę z Niemcami wyłudzała od ludzi pieniądze. Biedniejsi, jak ja, niewiele stracili, ale bogatsi popłacili do 200.000 zł. I tak rozwiała się jeszcze jedna nadzieja.” Pani Roma jednak nie zrezygnowała i przystąpiła do dalszych działań: „Wyszedł wreszcie z obozu jeden pan (złapany na ulicy). Polak, brat jednej Volksdeutscherki (Polka, która przyjęła obyw. Niemieckie), która pracowała w Starostwie w Dębicy i była narzeczoną wysokiego urzędnika policji niemieckiej, a którą przez pracę w Zarządzie gminy znałam. Zaraz, gdy go złapano napisałam do Tadzia, że bardzo pozdrawia go p. Jóźlik Niedziela. Ponieważ on takiego pana nie znał, zrozumiał, że ma go tam szukać. Gdybym napisała inaczej, cenzura byłaby to wycięła, a jemu – nie mnie – za karę coś okropnego wymyśliła. Tylko w ten sposób było to możliwe. Jak się później dowiedziałam Tadziu od razu rozpoczął poszukiwania. Znaleźć kogoś w tłumie 66.000 numerów, to jednak było sztuką. Nie mniej jednak Tadzio, który był starszym wypytywał się wszędzie o kogoś takiego. I wreszcie dowiedział się, że taki pracował przy budowach (był z zawodu sędzią) , ale jest obecnie chory na tyfus. Idzie więc do niego, sprawdza czy nazwisko się zgadza i mimo iż tamten był prawie nieprzytomny rozpytuje go. Naturalnie tamten mnie nie znał, ale po długich gadaniach porozumieli się na tyle, że p. Niedziela ma siostrę w Dębicy i po tym zrozumiał, że to o niego właśnie chodziło. Od razu zorganizował pomoc. Postarał się o lekarzy, ponieważ pracował w kuchni zaczął go w miarę możności odżywiać i wreszcie tamten stanął na nogi. Wyraźnie po wyjściu powiedział, że swoje życie zawdzięcza Tadziowi. Gdy więc po 6-ciu miesiącach udało się siostrze go wyciągnąć przywiózł mi Tadzia pierścionek, zegarek (który dałam potem Marianowi) i wiele wiadomości.

Podał mi w jaki sposób mam się o niego starać. Otóż należało pojechać do Lwowa  (który znów był w rękach niemieckich) i zrobić tam „lewe” papiery na nazwisko Lisowski i na nie się starać. Pojechałam wtedy do Pani bratowej, bo ona lepiej lwowskie stosunki znała, ale jakoś nie udało się nic zrobić. Było to w jesieni 1942 roku. Nie umiałam sobie znaleźć miejsca, no ale nie było rady. W grudniu 1942 r. został za nieposłuchanie rozkazu zamknięty mój znajomy Bronisław Budyn i po tygodniu wywieziony do Oświęcimia. Gdy przychodził transport wszyscy starsi przychodzili szukać swych znajomych i Tadek od razu go odnalazł i znanym sobie sposobem napisał do mnie, że przesyła serdeczne pozdrowienia dla Bronka Budyna. Od razu wiedzieliśmy, że się odnaleźli i że p. Budynowi też już będzie lepiej. Miał bardzo bogatych znajomych, którzy wydali chyba pół miliona, aby go ratować. Nie mniej jednak jakoś nie szło. Aż zmieniono im szefa Niemca i ten nowy okazał się jednak człowiekiem, mającym do tego wysokie znajomości w gestapo. Postarał się o zwolnienie go i czekaliśmy tylko na formalności czysto administracyjne do zobaczenia go. Razu pewnego powiedziano temu Niemcowi, że p. Br. Budyn żyje jeszcze tylko dlatego, że ma tam postawionego znajomego, który jest w kuchni i który mu pomaga, a on zainteresował się tą sprawą, popytał się w Gestapo i podjął się Tadzia zwolnić. Na gwałt już wtedy trzeba było robić za każdą cenę papiery, bo sprawa mogła się wysypać. Od maja pracowałam w Krakowie w firmie, a wieczorami w naszej tajnej organizacji A.K. Byłam mianowicie sekretarką Komendanta miasta więc do niego udałam się po ratunek. On porozmawiał gdzie trzeba i w jakieś dwa tygodnie miałam listy polecające do tej samej organizacji we Lwowie tak, że bez trudności prawie 20 września 1943 r. wydostałam formularze metryk z parafii Krzywczyce we Lwowie, a następnie pojechałam do Krzywczyc i o dziwo dowiedziałam się, że jakiś Lisowski tam kiedyś mieszkał. Dorożkarz, który mnie tam zawiózł i jeszcze jeden osobnik potwierdzili to (wszystkie papiery w gminie były zniszczone i ustalało się to na podstawie świadków), że taki się tam urodził i do 1939 r. mieszkał i w ten sposób miałam dokumenty. Wracam do Krakowa i wszystko oddaję temu Niemcowi, który teraz twierdzi, że zwolnienie Tadeusza jest kwestią prawie tygodni. Ale wraca list, który jak dotychczas co dwa tygodnie Tadziowi wysyłałam, z napisem, że wzbraniają doręczenia. Od razu wiedziałam, że jest źle. 28 października 1943 wraca p. Br. Budyn i przywozi Tadeusza książeczkę do nabożeństwa i medalik, który Tadeusz, jako bardzo pobożny, zawsze przy sobie nosił, oraz mówi mi, że Tadeusz jest bardzo chory, ale jest nadzieja na wyleczenie (Po prostu nie powiedział mi, bo wiedział, jak bardzo kochałam Tadzia i wszyscy bali się, że załamię się wiadomością o jego śmierci). Dopiero w styczniu 1944 r. powiedział mi co się właściwie stało, już wtedy gdy mnie wezwano na Gestapo, aby mi donieść, że Tadeusz Lisowski zmarł na zapalenie płuc.”

To były relacje p. Romy, jakie w liście przekazała matce Tadeusza. Także z innych źródeł wiemy, że w obozie – podobnie jak na gestapo i w więzieniu – Tadeusz nie uległ załamaniu, lecz nadal starał się walczyć o Wolną i Niepodległą Polskę. Szukał więźniów o podobnych poglądach, by wspólnie działać i walczyć konspiracyjnie – mimo, iż byli za drutami, bez broni oraz otoczeni zewsząd „stróżami” i „uszami” wrogów. Dość szybko nawiązał kontakt z więźniami – byłymi oficerami Wojska Polskiego, którzy również pragnęli tego samego i dążyli do założenia tajnej organizacji zbrojnej. Jednostka taka powstała w lutym 1941 r., a jej oficjalnym założycielem, a zarazem komendantem był płk Kazimierz Rawicz. Struktura organizacyjna tej jednostki była podobna jak w normalnych jednostkach wojskowych, z zachowaniem stopni oficerskich. W „sztabie”, jaki został utworzony znalazł się również i kapitan Tadeusz Lisowski – Paulone.

Oto co na ten temat pisze Adam Cyra w swej książce „Ochotnik do Auschwitz Witold Pilecki” – (Oświęcim 2000), na str. 81: „Ppłk Rawicz był przed wojną dowódcą 62 pułku piechoty w Bydgoszczy. W obozie więziono oficerów zawodowych i rezerwy, a także działaczy politycznych, którzy byli jego znajomymi z czasów wolności. W oparciu o nich utworzył on w lutym 1941 r. zręby ZWZ w KL Auschwitz. Do więźniów tych należeli m.in.: ppłk lotnictwa Teofil Dziama (nr 13578), kpt. Tadeusz Paolone (w obozie pod nazwiskiem Lisowski (nr 329), mjr Zygmunt Pawłowicz (w obozie pod nazwiskiem Julian Trzęsimiech, (nr 9321), Bernard Świerczyna i Alfred Stossel.” – zaś na str.92: „Ważnym miejscem działalności ZOW była także kartoflarnia. Istniała tutaj możliwość zdobycia dodatkowej żywności, a praca należała do lekkich. W komandzie tym pracowało wiele wybitnych przedstawicieli inteligencji polskiej. Funkcję kapo pełnił w nim członek ZOW, kpt. Tadeusz Paolone – Lisowski. Powierzono mu dowództwo trzeciego „batalionu” i miał pod swoją komendą zaprzyjaźnionych konspiratorów z bloku 19 i 26, z kuchni obozowej oraz personelu z bloku 20,21 i 28.”

Działalność tej grupy konspiracyjnej trwała dość długo, bo aresztowania nastąpiły dopiero we wrześniu 1943 r. Jeszcze w końcu kwietnia 1943 r. ”Lisowski”, wraz z siedmioma innymi więźniami wysłany został, do obozu koncentracyjnego w Dachau, na kurs „prowadzenia księgowości kuchni” (wykaz wysłanych na kurs w załączniku). Po powrocie zaś z kolei on udzielał instruktażu młodej więźniarce z obozu kobiecego Auschwitz – Birkenau – Zofii Posmysz, która szczegółowo opisała to wydarzenie w swym opowiadaniu „Chrystus Oświęcimski”, (zamieszczonym w kwartalniku literackim „Wyspa” – marzec 2008).

Oto wyjątki z tego opowiadania:
„Tego pamiętnego dnia Aufserherin Franz wkroczyła do kuchni nie sama. O krok za nią szedł więzień. Zatrzymała się przy moim biurku…powiedziała: Ten więzień nauczy panią prowadzenia księgi…. Siedzieliśmy więc pochyleni nad księgą, głowa przy głowie, w bliskości urągającej regulaminowi, nie do pomyślenia tutaj, z innego świata pamiętanej. Nie rozmawialiśmy, obecność czujnej kapo Berty kazała mieć się na baczności. Jedno, drugie szybkie spojrzenie na nauczyciela zanotowało twarz o twardych, wyrazistych rysach, osadzonych głęboko oczach, uważnych, ale i dobrych. No i numer na pasiaku. Trzycyfrowy: 329. Raz i drugi, kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zobaczyłam w jego oczach uśmiech zachęty jakby, a może otuchy? Wodząc palcem, ostentacyjnie chyba, po kolumnach cyfr, „to wpisujesz tutaj, a to tutaj”, potrafił przekazać mi wyjaśnienie jego niezwykłej obecności….Zdołał też, miedzy jednym a drugim zapełnieniem strony cyframi, zapytać „skąd jesteś i za co tu trafiłaś?” Gdy usłyszał, że za ulotki, powiedział „to pięknie”, co wydawało mi się dziwne, a nawet przesadne wobec powodu tak błahego w porównaniu z posiadaniem broni czy choćby radia. Niepostrzeżenie przyszło południe, godzina, gdy Franz udawała się na obiad. Przejrzała wyniki pracy. „Also wir gehen”, powiedziała. Czy coś rzekł na odchodnym, zrobił jakiś pożegnalny gest? Nie pomnę. Patrzyłam w ślad za nimi, gdy przez długą halę kuchni podążali do wyjścia. Tadeusz. Tak miał na imię, tyle zdążył powiedzieć mi o sobie. Nie wiedziałam wówczas, że to imię stanie się dla mnie sztandarem na dalsze życie, jeśli jeszcze miało być przede mną jakieś życie. Nie myślałam, że go jeszcze zobaczę. A przecież…”

To było ich pierwsze spotkanie.
„Nazajutrz znów siedzieliśmy obok, w tej nie do uwierzenia, niepojętej bliskości. To był dzień drugi naznaczony pytaniem „czy masz nadzieję stąd wyjść?”, pytaniem, którego ja od czasu karnej kompanii sobie nie zadawałam, zastępując je innym, jak przeżyć następną godzinę? Wprawdzie moja obecna komfortowa wręcz sytuacja dawała prawo do nadziei, jednakże będąc nie tak dawno na rewirze widziałam zmarłe na tyfus prominentki, więc… zrozumiał widać moje wahanie, powiedział „to dobrze”, co zdumiało mnie nie mniej niż wczorajsze „to pięknie”. Spytałam, dlaczego dobrze, i w odpowiedzi usłyszałam słowa przeczące wszystkiemu, co się zwykło mniemać o nadziei. „Tutaj najszybciej wykańczają się ci, co mieli nadzieję, że za miesiąc skończy się wojna, że świat postawi Hitlerowi ultimatum, że alianci zbombardują garnizon SS.” Przed odejściem Franz chciała wiedzieć, czy umiem już dosyć, by podołać stojącemu przede mną zadaniu. Odrzekłam, że chyba sobie poradzę, co zagadnięty z kolei mój nauczyciel potwierdził: „Jasne, że sobie poradzi, pozostały drobiazgi, ale sama się z tym upora.”
Tak zakończyło się ich drugie spotkanie. Los jednak był im łaskawy i dzięki niemieckiej dokładności Franz, spotkali się po raz trzeci.

Jak się okazało, było to najważniejsze spotkanie.
„I tak nastąpiło trzecie a zarazem i ostatnie widzenie. I to pytanie zadane w trakcie przeliczania Lagerstarke na kaszę, na mąkę, czy na cukier. „Wierzysz w Boga?” Pamiętam, że się żachnęłam: Jak można pytać? W którymś z kotłów świszczała para, biegły do niego kucharki, krzyczała kapo, słyszałam to jakby przez watę w uszach, ale jego słowa były aż nadto wyraźne. „Bo wielu uważa, że jeśli jest możliwe coś jak Auschwitz…” nie dokończył. Lecz to było wystarczająco przejmujące. Przypomniały mi się słowa matki: „Jeżeli na świecie jest zło, to pochodzi od szatana, nie od Boga.” Nie wypowiedziałam ich jednak. Mama była kobietą niewykształconą, a ten więzień, numer 329, mimo błazeńskiej mycki na głowie, wydawał się kimś światlejszym. (…) Koło zagrożonego wybuchem kotła trwała krzątanina, w pobliżu nas nie było nikogo. Na białej stronie buchalteryjnej księgi leżał mały metalowy przedmiot. Medalik. „Weź go na pamiątkę ode mnie. Niech cię chroni. Strzeż go i przenieś go do wolności”.

To były jego ostatnie słowa i ostatnie spojrzenie na Zofię, która medalik ów na blok przeniosła w bucie, by uniknąć wpadki w czasie kontroli. Była bardzo wzruszona. Dopiero – jak pisze dalej – „Na najwyższej pryczy bloku 10, gdzie przez szyby pod sufitem wpadały promienie zachodzącego słońca oglądałam dar, twarz cierpiącego Chrystusa. Bez korony cierniowej na skroniach. Tę, artysta uwieńczył nazwą na odwrocie „Oświęcim”. Wyryta pod nią data „1943” przypomniała mi, że niebawem skończę dwadzieścia lat.”

Tak zakończyło się spotkanie Tadeusza Paulone z Zofią Posmysz – więźniarką numer 7566 – bezpośrednie spotkanie „oczy w oczy”. Kontakt jednakże nie został zerwany. Pozostał inny, możliwy i szeroko stosowany w obozach i więzieniach – grypsy. W opowiadaniu swym pani Posmysz wspomina również i o nich:
„W jego grypsach ani razu nie pojawiło się słowo miłość, ani nic, co by ją choćby sugerowało. Była w nich mowa o górskich ścieżkach, mrocznych ostępach leśnych, o strumieniu i unoszącymi się nad nurtem pstrągami, o pewnym cmentarzu wojennym (…) Nic o uczuciach, choćby sympatii, lub przynajmniej o tym co pisze do mnie, dzieli swymi myślami, w jakimś stopniu się dzieli. Lecz i to co napisał, w zupełności wystarczało. Wtykając zwitek papieru za belkę więźby dachowej szeptałam: „Nie budźcie miłości, dopóki nie zechce sama” – słowa zasłyszane nie wiedzieć gdzie i kiedy. Cóż z tego, że tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam? Ani kim był z zawodu, skąd, czy był wolny, czy żonaty. Był. Istniał.(…) tak to było.

Raz jeden pozwoliłam sobie odwołać się do jego podarunku, medalika z głową Chrystusa. Ta twarz przywodziła mi bowiem na pamięć inną, tę Ubiczowanego z Piwnicy Piłatowej w Kalwarii Zebrzydowskiej, w którą wpatrywałam się uczestnicząc wraz z mamą w Pasji Wielkiego Tygodnia. Miałam świadomość, że moje listy, samoograniczające się, lękliwe, nie mogą mu się podobać. A przecież czytał je. I na ten odpowiedział specjalnie. W krótkim dwuzdaniowym grypsie: „Ten ubiczowany z piwnicy Piłatowej i Ten z medalika, mówią jedno: „Bądź wola Twoja. I ty to mów, ilekroć nań spojrzysz.” Ten gryps był ostatni. Essenfarerzy zdejmowali kotły. Władek nie mrugnął na mnie, jak zwykle, gdy miał przesyłkę, ani pokręcił przecząco głową, gdy jej nie miał. Unikał mojego wzroku, wreszcie, tuż przed końcem rozładowywania znalazł sposobność, by się znaleźć w pobliżu. „Lisowski aresztowany. Jest w bunkrze. Zniszcz listy, jeśli je masz”. „Lisowski?” Nie rozumiałam związku ze mną. „Tak, Lisowski, Tadek. Gdy znajdą jego grypsy gestapo wydusi z ciebie, kto je przekazywał. Tu chodzi i o moją skórę, rozumiesz?” Ból. Kociołek, jakoś źle postawiony , upadł mi na nogę. Tej nocy Marta, moja lagrowa siostra, spaliła listy w palenisku kuchennego kotła”.

Stanisław Wcisło

Cdn

Jesienne (już) wspomnienia

Nasz Bohater – odcinek 5

Okupacja – początek tworzenia komórek Ruchu Oporu

W Tymbarku zjawił się pod koniec października i został zatrudniony (fikcyjnie) przez dziedziczkę tutejszych dóbr ziemskich, panią Zofię Turską, na stanowisko gajowego lasów dworskich pod górą Mogielica. To dawało mu dużą możliwość, stosunkowo łatwego i bezpiecznego, kontaktowania się z innymi oficerami WP, z którymi zaczął organizować w terenie tajne komórki ruchu oporu.
W pierwszych dniach stycznia 1940 r., dzięki pracownikom Urzędu Gminy w Tymbarku, a szczególnie Michałowi Macko, Tadeusz Paulone otrzymał nowe dokumenty na nazwisko „Tadeusz Lisowski, urodzony w miejscowości Krzywczyce koło Lwowa, dnia 23 lipca 1909 r.” Na takie też dane Podhalańska Spółdzielnia Owocarska w Tymbarku wydała mu fikcyjny dokument, że jest zatrudniony w niej jako zbieracz ziół i runa leśnego, co stwarzało mu możliwość stosunkowo swobodnego poruszania się w terenie.

6 stycznia 1940 r., w znajdującym się naprzeciw kościoła domu Stanisława Pyrcia w Tymbarku, zorganizowano pierwszą formalną komórkę konspiracyjną, pod przewodnictwem kpt. Tadeusza Paulone.
W jej skład weszli:
kpt. Tadeusz Paulone – ps. „Lisowski „
por. Szymon Pyrć – ps. „Jaskółka”
Władysław Duchnik – ps. „Duchniewski”
Józef Kulpa – ps. „Owoc”
Andrzej Kruczyński – ps. „Horodenko”
Michał Macko – ps. „Ryszard”
Adam Niesiołowski – ps „Gawin”
Franciszek Sojka –ps. „Kajos”
Antoni Surdziel – ps. „Dzik”
Jan Zapała – ps. „Osa”
dwaj bracia Kołowscy (Zbigniew, imię drugiego jest nieznane)- siostrzeńcy żony p. Prökla.

Wszyscy złożyli przysięgę na krzyż, wypowiadając tekst:
„Wobec Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej kładę swe ręce na ten święty krzyż – znak nadziei i zbawienia – i przysięgam być wiernym Rzeczypospolitej, stać na straży Jej honoru i Jej wyzwolenia. Walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary samego życia. Przysięgam – Prezydentowi Rzeczypospolitej oraz Naczelnemu Wodzowi i jego rozkazom oraz wyznaczonemu Komendantowi będę bezwzględnie posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało. Tak mi dopomóż Bóg!”

Dokonanie tego aktu potwierdzili wszyscy swymi podpisami na tylnej stronie jednego z obrazów religijnych, znajdujących się w mieszkaniu Stanisława Pyrcia.
Tak rozpoczęła się oficjalna działalność Ruchu Podziemia na Tymbarskiej Ziemi. Oczywiście, miała ona miejsce już wcześniej – przecież już 11 grudnia 1939 r., we dworze Zofii Turskiej, major Szyćko, ps. ”Wiktor”, wraz z porucznikiem Janem Cieślakiem, ps. „Maciej”, przyjęli przysięgę od rodziny Zofii Turskiej i niektórych pracowników dworu. Poza por. Zbigniewem Kołowskim, Paulone współpracował jeszcze z kilkoma innymi oficerami z Cieszyna, którzy również działali w tajnej organizacji.

„Posiadali radio oraz wydawali tajne biuletyny” – pisze p. Roma w swym liście do matki Tadeusza, opisując tworzenie podziemnej organizacji zbrojnej, na terenie Beskidu Wyspowego. „Wreszcie przyjechał do mnie ze swoim kolegą Kapura Sergiuszem z wiadomością, że niestety trzeba będzie zostać w kraju i że Tadzio obejmuje do zorganizowania powiat sądecki i za dwa tygodnie tam wyjedzie. Ewentualnie mieliśmy się pobrać i ja miałam przyjechać do niego. W niedzielę ja pojechałam do Tarnowa i dowiedziałam się, że Tadzia już nie ma, że szli kurierzy na Węgry i zabrali się wszyscy z nimi (za kilka dni dostałam od Tadzia pożegnalną kartkę z Krakowa). W ten sam wieczór wrócili z Zakopanego por. Kapara i por. Kołowski, bo okazało się, że wiadomość była fałszywa i oni mają za mało złota. Zebrali co mogli i na drugi dzień wyjechał z powrotem do Tadzia, jednego majora i trzech kurierów, którzy czekali w Zakopanem. Niestety, już ich nie zastali, bo ktoś wydał i musieli wyjść. Po dwutygodniowym błąkaniu się po lasach por. Kołowski i por. Kapura przyszli wychudzeni z powrotem do Tarnowa. (Por. Kołowski wraz ze swym bratem i około 60 ludźmi organizacji tarnowskiej został w październiku 1940 aresztowany i wywieziony do Oświęcimia, gdzie w 1941 r. wszyscy zginęli). Myśleliśmy, ze Tadziowi się udało i czekaliśmy wiadomości z Węgier. Tymczasem 27 maja 1940 r. dostaję kartkę, żeby przyjechać. Otóż okazuje się, że wszystkich złapano na Słowacji. Trzech kurierów, którzy mieli ze sobą różne rzeczy rozstrzelano na miejscu, majora i Tadzia wsadzono do więzienia, z którego wyłamali drzwi i uciekli. Następnie złapano ich i znowu wsadzono, potem przewieziono do Muszyny, Nowego Sącza, Nowego Targu i do Tarnowa.”

Tak przedstawia aresztowanie Tadeusza jego narzeczona, a tak epizod ten wspomina rodzina i jego znajomi z Tymbarku:
Kapitan Paulone działał bardzo aktywnie, jednakże był żołnierzem „ z krwi i kości” i dlatego praca konspiracyjna w ukryciu nie dawała mu zadowolenia. On pragnął walczyć, jak przystało na żołnierza – otwarcie, z bronią w ręku. Postanowił więc przedrzeć się przez kordon graniczny i dotrzeć do tworzącej się Armii Polskiej na Zachodzie, której organizatorem i naczelnym wodzem był generał Władysław Sikorski. Rozpoczyna więc odpowiednie przygotowania – rozpoznanie terenu i możliwości przekroczenia granicy. W lutym robi już osobiste przygotowanie do wymarszu. Znów pojawia się u cioci Kapturkiewicz, która pomaga mu w skompletowaniu ekwipunku. W daszek czapki wszywa prawdziwe dokumenty. Fałszywe natomiast mają mu służyć jedynie „na wszelki wypadek” – w czasie przekraczania granicy Wreszcie nastąpiła najcięższa chwila tak dla Tadeusza, jak i jego najbliższych – chwila pożegnania. Był to moment bardzo czuły, a zarazem bolesny – wszyscy bowiem podświadomie przeczuwali, że jest to ich ostatnie spotkanie. Ciocia, ze łzami w oczach, błogosławiąc go na drogę, czyni znak krzyża świętego na czole i szepce modlitewne błaganie o szczęśliwą drogę, gorąco całuje jego czoło. Tadeusz równie gorąco całuje ręce cioci, dziękując za wszelkie dobro, jakie mu wyświadczyła w życiu i przeprasza za wszystkie kłopoty i zmartwienia, jakie jej sprawiał swoją obecnością i prosi o pamięć w modlitwie. Ciocia wręcza mu jeszcze specjalny kawałek chleba, tzw. „ułomek”, aby mu nigdy chleba nie brakowało (taki jest bowiem zwyczaj w tej okolicy.) Tadeusz ruszył w świat – „w nieznane”.

Stanisław Wcisło

cdn.

IX Zagórzańskie Spotkania Chórów w Mszanie Dolnej

W niedzielę odbyły się  w Mszanie Dolnej IX Zagórzańskie Spotkania Chórów, których  organizatorem  jest  Parafia p.w. Miłosierdzia Bożego (współorganizatorami Starostwo Powiatowe, Miasto Mszana Dolna i MOK Mszana Dolna). W Spotkaniach tych wystąpił również tymbarski Chór Parafialny, bardzo dobrze zaprezentował wśród chórów z całego powiatu limanowskiego (Mszana Dolna, Mszana Górna, Dobra, Limanowa, Niedźwiedź, Skomielna Biała). Notabene chórzyści mieli bardzo dobre wsparcie, gdyż towarzyszyli im Proboszcz Parafii Tymbark Ks. Edward Nylec oraz opiekun Chóru ks.Bogdan Stelmach.

IWS

chór1chór2

Sukcesy uczniów Społecznej Publicznej Szkoły Muzycznej w Tymbarku

Uczniowie tymbarskiej Szkoły Muzycznej wystąpili ostatnio na dwóch konkursach i z obydwu przywieźli III nagrodę. Pierwszy konkurs to był Ogólnopolski Konkurs Zespołów Rytmicznych w  Dobczycach (12 XI 2015), na którym  wystąpił zespół o nazwie  „Tymbark Dance”  (skład zespołu to uczniowie: Jowita Krzyściak , Emilia Krzyściak, Amadeusz Trojanowski, Jan Rusek Katarzyna Rząsa, Klara Rokosz, Wiktoria Grzegorzek, Aleksandra Matras, Alicja Górka, Gabriela Lupa , Zuzanna Staśko ;
Drugi konkurs to VIII Ogólnopolski Konkurs Duetów Smyczkowych w Kętrzynie (14. XI. 2015), na którym szkołę reprezentował duet: Dominka Kuchta oraz Emila Rząsa ( uczennice klasy skrzypiec prof Haliny Waszkiewicz-Rosiek).  W konkursie wzięło udział  26 duetów z całej Polski, jak i Rosji (Kalinningrad).

Serdeczne gratulacje i podziękowania dla uczniów, rodziców składa Dyrektor Szkoły Pani Halina Waszkiewicz-Rosiek.

Nasz Bohater – odcinek 4

Wojsko – miłość – wojna

Po mianowaniu, już jako oficer, Tadeusz Paulone przeniesiony został do Cieszyna, gdzie otrzymał przydział służbowy w 4 Pułku Strzelców Podhalańskich. W jednostce tej wykazał się wieloma zaletami, zwłaszcza karnością i dokładnością w wykonywaniu poleceń przełożonych, a także umiejętnością dowodzenia żołnierzami oraz przyjacielskim stosunkiem do wszystkich – tak przełożonych, jak i podwładnych. Był lubiany i szanowany, liczono się z jego uwagami. Nic więc dziwnego, że szybko awansował na stopień porucznika. Służąc w Cieszynie, w roku 1936 poznał Romę Sygnarską, córkę nauczycieli mieszkających pod Dębicą, która uczęszczała do gimnazjum w Cieszynie. Wkrótce uczucia ich przekształciły się w miłość głęboką i wzajemną. Dowiadujemy się o tym z listu pani Romy, jaki napisała do matki Tadeusza we wrześniu 1946 r., a więc 3 lata później po jego tragicznym rozstrzelaniu w obozie oświęcimskim. List ten jest obszerny i bardzo uczuciowy, dzięki czemu mamy możność poznania wielu epizodów z życia Tadeusza. Przytoczę jego fragmenty tematycznie związane z aktualnymi danymi o Tadeuszu.

Pierwszy z nich opisuje poznanie i znajomość z Tadeuszem do czasu wybuchu wojny:
„Chodziłam wówczas do ósmej klasy gimnazjalnej w Cieszynie, gdy w lutym 1936 roku poznałam Pani syna. Nie mogłam go nie pokochać – Miał coś czarującego w obejściu (…) a poza tym był człowiekiem nadzwyczaj uczciwym, bardzo dobrym i uczynnym, o prawym charakterze … Był ceniony w wojsku przez swych przełożonych (…) przepowiadano mu świetną karierę. Dość na tym, że nie widziałam poza nim świata. Nie wiem dlaczego pokochał mnie i on, ale pewnie wiedział, że jestem mu oddana i bardzo go kocham, bo było przecież mnóstwo kobiet ładniejszych i bardziej wartościowych ode mnie, które chętnie nazwałyby go „swym”. Niestety, ja jestem biedna, a aby wyjść za mąż za wojskowego, który nie był kapitanem, trzeba było złożyć parę ładnych tysięcy w ministerstwie. Tak więc czekaliśmy: ja koło Dębicy, u moich rodziców, on w Cieszynie. Od czasu do czasu przyjeżdżał do mnie, a gdy ja miałam więcej wolnego czasu niż on, to z kolei ja jeździłam do Cieszyna. Opowiadał mi często o swych rodzicach w Argentynie (…) Opowiadał też o swym dziadku Włochu i o swej babci, która mieszka w Piekiełku. Babci posyłał co miesiąc pieniądze (…) Ale nie doczekałam się na ślub. Wybuchła wojna”.

To tyle, jeśli chodzi o ciekawy i pełen serca fragmentu listu p. Romy. Piękna to miłość i warta opisu – szkoda tylko, że nie doszło do szczęśliwego finału, jak to bywa w romansach lub bajkach. Widmo wojny było natomiast realne. W połowie 1939 roku nastąpiły nominacje oficerskie. Jan Homa, wujek Tadeusza – na stopień majora, zaś Tadeusz – na stopień kapitana. Radość wielka, gdyż teraz – jako kapitan – mógłby zawrzeć związek małżeński z ukochaną Romą. Radość jednak przedwczesna. 1 września Tadeusz, jako dowódca zwiadu konnego 4PSP w Cieszynie, wyrusza na front. Nie znane są szczegóły jego udziału w kampanii wrześniowej. Przeżył ją jednak zdrowo, bez odniesienia ran i uniknął niewoli. Natomiast jego wujek, Jan Homa, poległ na polu walki.

O dalszych losach Tadeusza dowiadujemy się nieco więcej, również dzięki kolejnemu urywkowi listu pani Romy: „10 września 1939 roku przyszedł do nas Tadzio zarośnięty (…) z dwoma kolegami w pełnym uzbrojeniu. (Niemcy byli tu już od trzech dni). Dom nasz stoi tuż przy szosie i baliśmy się Niemców. Przebraliśmy ich tylkow cywilne ubrania i tego samego wieczoru wywiozłam ich do znajomego leśniczego. Tam odpoczęli dwa dni i już w cywilu, ale z bronią w ręku (co groziło śmiercią), poszli za wojskiem, aby dołączyć do oddziałów. (To, że byli sami, to dlatego, że była jednodniowa bitwa, w której brali udział i zostali rozbici, zdołali uciec, a nie dostali się do niewoli.)”.

Z tych zdań wynika, że oddział Tadeusza został rozbity, a jemu i jego kolegom udało się umknąć i uniknąć niewoli. Po odpoczynku udali się w kierunku frontu, by kontynuować walkę. To im się jednak nie udało i wkrótce, jak pisze dalej pani Roma w swym liście: „Dokładnie po tygodniu wrócił do nas Tadzio. Rosjanie wkroczyli i nie było sensu iść dalej. Siedział u nas trzy tygodnie.”

Te trzy tygodnie to okres przygotowania do dalszego życia. Wraz z panną Romą snuli plany na przyszłość. Ponieważ w szkole, w której uczyli rodzice Romy, kwaterowało wojsko, zaś Tadeusz nie miał żadnych cywilnych dokumentów, pobyt w tej miejscowości stawał się coraz bardziej niebezpieczny. Postanowiono więc, że wróci do Tymbarku, gdzie w sposobnym czasie zawrą związek małżeński. W Tymbarku, ze względów bezpieczeństwa, nie zamieszkał u cioci, której dom znajdował się tuż przy szosie relacji Mszana Dolna – Limanowa – Nowy Sącz i wjeździe do Tymbarku od strony południowej, lecz w tzw. „Starym Dworze”, u Mariana Prökla – administratora miejscowych dóbr ziemskich Zofii Turskiej. Wcześniej jeszcze, z tych samych powodów, przez krótki czas ukrywał się na terenie Rabki, w willi inż. Antoniego Grochowolskiego. Mieszkając tam nawiązał kontakt z majorem Franciszkiem Galicą, szefem tworzącego się na tamtejszym terenie Ruchu Oporu.

Stanisław Wcisło

cdn.

 

Cmentarz wojenny w Tymbarku

Jedną z niewielu pamiątek z czasów I wojny światowej, które zachowały się do czasów współczesnych, jest cmentarz wojskowy. Spoczywają tutaj prochy żołnierzy węgierskich oraz austriackich. Żołnierze ci polegli w bitwie z wojskami rosyjskimi na Jabłońcu (grudzień, 1914 r.). Była ta jedna z bitew wojny pomiędzy potęgami związanymi sojuszami interesów: z jednej strony: Wielka Brytania, Francja i Rosja, z drugiej:  Austrio-Węgry, Niemcy i Włochy. Bitwa pod Limanową to wynik zaskoczenia   wojsk rosyjskich  sił austrio-wegierskich,  które kierowały się na Kraków i Wadowice. Dowódcy austrio-węgierscy postanowili kontratakować na odcinku Dobczyce-Limanowa. Bitwa zakończyła się porażką Rosjan.  W wyniku wojny  państwa będące ze sobą w konflikcie rozpadły się w swoim układzie politycznym, dzięki czemu w 1918 roku odrodziła się m.in. Polska.

IWS

Cmenatarz wojenny

zdjęcie: Adam Piętak

Nasz Bohater – odcinek 3

Tadeusz Paulone      Lata dziecięce i  wczesno młodzieńcze Tadeusza

Państwo Julianna i Franciszek Paulone – mieszkając w Piekiełku – mieli pięcioro dzieci. Byli to: Tadeusz – urodzony 23 lipca 1909 r., Edmund Paweł – urodzony 3 lipca 1912 r., Jan Eugeniusz – urodzony 24 stycznia 1914 r., Zdzisław – urodzony w 1919 r. i Emilia Marianna – urodzona 22 lipca 1921 r. W Argentynie urodziło się jeszcze dwóch chłopców: Eugeniusz – w 1931 r. i Emilio Luis – w 1933 r. Dzieci urodzone w Polsce młode lata spędziły w Piekiełku. Tu też uczęszczały do Szkoły Ludowej, w której nauka trwała 4 lata. Mieściła się ona w budynku karczmy Żyda Kaufmana. Uczył w niej tylko jeden nauczyciel, a patronem był św. Stanisław Kostka. Po ukończeniu szkoły ludowej chłopcy kontynuowali naukę w siedmioklasowej szkole powszechnej w Tymbarku. Mieszkała tam również rodzina Michała Kapturkiewicza, którego żoną była Maria, siostra pani Julianny Homa – Paulone. Będąc w szkole chłopcy często odwiedzali ciocię, zwłaszcza Tadeusz, który się z nią bardzo zżył. To ona miała największy wpływ na jego życiowe ukształtowanie. Właściwie traktowała go jak własnego syna. Była to prawdziwa więź rodzinna, która dotrwała do ostatnich dni jego pobytu w Tymbarku, w sercach zaś na pewno do końca życia obojga. To ona zachęcała go – chociaż on również tego pragnął – do kontynuowania nauki. Ona też zapewne zaszczepiła i utrwaliła w nim patriotyczne uczucia, jako Polaka. Nie widomo dokładnie co było powodem, że rodzina Tadeusza postanowiła opuścić Polskę i wyjechać do Argentyny. Można się tylko domyślać, że była to chęć poprawy sytuacji materialnej, gdyż w ówczesnej Galicji, a szczególnie w powiecie limanowskim, panowała ogromna bieda. Pisze o niej Orkan, który tak doskonale znał warunki życia mieszkańców tego regionu i opisał je np. w ”Komornikach”.
Niezależnie od przyczyny, faktem jest, że w roku 1926 Franciszek Paulone wyjeżdża do Argentyny, pozostawiając resztę rodziny w Piekiełku do czasu znalezienia odpowiedniej pracy i przygotowania mieszkania. Dowiadujemy się tego z „Karty wezwania” Wydziału Konsularnego w Argentynie, dotyczącej sprowadzenia tam żony Julii wraz z dziećmi. Z „Karty” tej wynika również, że Franciszek zamieszkał w miejscowości Florencja w prowincji Santa Fe, gdzie zatrudniony był jako murarz, zarabiając dziennie 8 dolarów, co dawało mu miesięczny dochód około 200 dolarów, a to gwarantowało mu utrzymanie rodziny. Decyzja Tadeusza o pozostaniu w Polsce nastąpiła prawdopodobnie dopiero przed samym wyjazdem. W „Karcie Wezwania” bowiem wpisane jest, że Franciszek pragnie sprowadzić „Żonę y pięcioro dzieci: Tadeusz, Zdzisław, Jan, Edmund i Emilja, zam. w Polsce”. Później nastąpiła jednak zmiana i na „Karcie” dokonano poprawki, skreślając z niej Tadeusza. Zachodzi pytanie dlaczego Tadeusz nie pojechał do Argentyny wraz z resztą rodziny? Odpowiedź otrzymujemy od p. Marii Pulit, córki Marii Kapturkiewicz, – cioci Tadeusza. „Kiedy nadszedł decydujący moment wyjazdu do Argentyny, Tadeusz ze łzami w oczach prosił mamę: „Ciociu, ja jestem Polakiem i chcę żyć w Polsce. Będę Ci pomagałi wszystko robił dla Ciebie, tylko pozwól mi pozostać. Nie będę dla Was ciężarem”. Na takie prośby ciocia nie pozostała obojętna. Z radością zgodziła się i przyjęła go do swego domu, traktując, jak własnego syna. Właściwie już wcześniej, mimo, że matka z rodzeństwem jeszcze nie wyjechali, Tadeusz już pomieszkiwał w Tymbarku, gdzie czuł się doskonale. Wcześniej też ciocia, pragnąc by chłopiec po ukończeniu szkoły powszechnej kształcił się dalej, w roku 1927 zapisała go do renomowanego II Gimnazjum im. Króla Bolesława Chrobrego w Nowym Sączu. Na czas nauki Tadeusz, jak wielu innych gimnazjalistów z prowincji, zamieszkał w Nowym Sączu na prywatnej stancji. Dojazd codzienny był wprawdzie możliwy, gdyż kursował pociąg relacji Chabówka – Nowy Sącz, jednakże zabierał zbyt dużo czasu. Korzystniejszym więc było korzystanie z prywatnej stancji, choć wiązało się to z dosyć dużymi kosztami. Ciocia jednak chętnie łożyła na kształcenie Tadeusza, mimo iż państwo Kapturkiewiczowie nie należeli do ludzi zamożnych. Często też ciocia – aby zaoszczędzić na kosztach przejazdu – pieszo wędrowała z Tymbarku do Nowego Sącza, by zanieść Tadeuszowi „coś do zjedzenia”. A droga nie była łatwa, częściowo kamienista, częściowo – przy skrótach – bez twardej nawierzchni i wynosiła około 30 km. Dzisiaj trudno w to uwierzyć. Jednak potwierdzeniem takich wędrówek rodziców do dzieci zamieszkałych na stancjach jest opis ks. Władysława Pachowicza z Zarąbek k/Tymbarku, zamieszczony w książeczce pt. „Matka” (Tarnów 1993). Tak więc Tadeusz został gimnazjalistą i w Polsce, a jego matka, wraz z pozostałym rodzeństwem, w roku 1929, wyjechała do męża w Argentynie, zaś gospodarstwo „Talianówkę” sprzedano sąsiadom, Józefowi i Aleksandrowi Smotrom oraz panu Bubuli. Tadeusz uczył się dobrze. Prawdopodobnie szczególnie interesował się historią, „wybierał” swych ulubionych, walczących o dobro Ojczyzny i pokonujących wrogów bohaterów, z którymi się identyfikował. Dyrektorem II Gimnazjum im. Króla Bolesława Chrobrego był wówczas Stanisław Serafin, cieszący się dużym autorytetem. To dzięki jego kierownictwu poziom nauczania i wychowania w tej szkole był wysoki. Sam, jako nauczyciel i kierownik tej placówki, był wymagający, ale sprawiedliwy. Cieszył się więc powszechnym szacunkiem w sądeckim środowisku. W roku 1931 młody Paulone kończy gimnazjum egzaminem maturalnym. Po otrzymaniu świadectwa dojrzałości wraca na krótko do cioci w Tymbarku, by nieco odpocząć. Ma już sprecyzowane plany dotyczące dalszego życia – postanawia podjąć zawodową służbę wojskową. Do rozbudzeniu zainteresowania wojskiem przyczynił się także brat jego mamy, kpt. Jan Homa – zawodowy oficer Wojska Polskiego. To on skierował Tadeusza do mieszczącego się w koszarach przy ulicy Kościuszki 5 Pułku Strzelców Konnych w Dębicy, gdzie w roku 1934, mianowany został podporucznikiem (Dziennik Personalny Ministerstwa Spraw Wojskowych Nr 12 – Warszawa sierpień 1934 r.)

Stanisław Wcisło

cdn.