Zaproszenie na spotkanie z Zofią Posmysz – pisarką, więźniarką obozów zagłady

full_zofia_posmysz_ag__770 Wójt Gminy Tymbark zaprasza wszystkich zainteresowanych na spotkanie z Panią Zofią  Posmysz. Spotkanie to odbędzie się w poniedziałek, 6 czerwca, o godz.12 w Bibliotece Publicznej w Tymbarku .

Pani Zofia Posmysz to pisarka, autorka scenariuszy filmowych, słuchowisk radiowych i widowisk Teatru TV, reporterka i redaktorka radiowa.

Zofia Posmysz była trzy lata więźniarką hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Podczas okupacji uczyła się na tajnych kompletach gimnazjalnych i była robotnicą w fabryce kabli. 15 kwietnia 1942 roku na podstawie donosu została aresztowana za kolportowanie ulotki Związku Walki Zbrojnej. Po sześciu tygodniach śledztwa w krakowskim więzieniu Gestapo przy ul. Montelupich została zesłana do KL Auschwitz-Birkenau. Przeżyła dwa miesiące kompanii karnej w Budach, dwa razy ratował ją od śmierci lekarz obozowy dr Janusz Mąkowski. Tam spotkała pochodzącego z Piekiełka kapitana Tadeusza Paulone (w obozie nosił nazwisko Lisowski).

Tak o tym spotkaniu m.in. napisała w opowiadaniu “Chrystus oświęcimski”:

“I tak nastąpił dzień trzeci, i ostatnie widzenie. Oraz to pytanie zadane w trakcie przeliczania Lagerstärke na kaszę, na mąkę czy na cukier. „Wierzysz w Boga?” Pamiętam, że się żachnęłam: Jak można pytać? W którymś z kotłów świszczała para, biegły do niego kucharki, krzyczała kapo, słyszałam to jakby przez watę w uszach, ale jego słowa były aż nadto wyraźne. „Bo wielu uważa, że jeśli jest możliwe cos takiego jak Auschwitz…” nie dokończył. Lecz to było wystarczająco przejmujące. Przypomniały mi się słowa matki: „Jeżeli na świecie jest zło, to pochodzi ono od szatana, nie od Boga”. Nie wypowiedziałam ich jednak. Mama była kobietą niewykształconą, a ten więzień numer 329, mimo błazeńskiej mycki na głowie, wydawał się kimś światlejszym, kto podobne rozumienie dziejów świata uznałby, być może, za naiwne, jeśli nie prostaczkowate. Wówczas on wyciągnął rękę ponad stołem, i nim się spostrzegłam, ujął moją brodę tak, abym spojrzała mu w oczy. Koło zagrożonego wybuchem kotła wciąż trwała krzątanina, w pobliżu nas nie było nikogo. Na białej stronie buchalteryjnej księgi leżał mały metalowy przedmiot. Medalik. „Weź na pamiątkę ode mnie. Niech cię chroni. Strzeż go, i jeśli Bóg pozwoli, donieś do wolności”.


Na blok przeniosłam go w bucie – staników nie miałyśmy, a kieszenie przede wszystkim podlegały rewizji. Na najwyższej pryczy bloku dziesiątego, gdzie przez szyby pod dachem wpadały promienie zachodzącego słońca oglądałam dar, twarz cierpiącego Chrystusa. Bez korony cierniowej na skroniach. Tą artysta uwieńczył nazwę na odwrocie: „Oświęcim”. Wyryta pod nią data „1943” przypomniała mi, że niebawem skończę dwadzieścia lat.

W jego grypsach ani razu nie pojawiło się słowo miłość, ani nic, co by ją choćby sugerowało. Była w nich mowa o górskich ścieżkach, mrocznych ostępach leśnych, o strumieniach z tańczącymi nad nurtem pstrągami, o pewnym cmentarzu wojennym przywodzącym wizje jak z obrazu Eole Pruszkowskiego, wreszcie o muzyce, tej spoza drutów, która wieczorami rozbrzmiewa na bloku orkiestry, Händel, Bach, a nawet czasami, choć to ryzykowne, Chopin. Nic o uczuciach, choćby sympatii, lub przynajmniej o tym, dlaczego pisze do mnie, dzieli swymi myślami, w jakimś stopniu sobą się dzieli. Lecz to mi w zupełności wystarczało. Wtykając zwitek papieru za belkę więźby dachowej szeptałam „Nie budźcie miłości, dopóki nie zechce sama” słowa zasłyszane czy przeczytane nie wiedzieć gdzie i kiedy.
Cóż z tego, że tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam? Ani kim był z zawodu, skąd, z jakiego miasta czy regionu pochodził, czy był wolny, czy żonaty? Zresztą ta akurat niewiadoma nie zajęła mojej myśli nawet przez moment. Był. Istniał. Istniał w moim życiu. Dobry duch, światło w ciemności Birkenau. Szczęście niepojęte, nie do nazwania.
Byłam szczęśliwa. Tam. W Auschwitzu. Wieczorami, po odgwizdaniu Lagerruhe, wyjmowałam ze szpary za krokwią mój skarb i, jak ślepiec wodząc palcem po srebrnej blaszce, wydobywałam przed oczy pamięci oblicze Umęczonego, aby się doń modlić, nie prośby jednak zanosząc, lecz dziękczynienie. Za to jakieś poczucie powinowactwa, niezwykłe, bliskie ekstazy, której, Boże wybacz, doznają święci. Dopiero po latach, w czasie studiów, natrafiłam na pojęcie iluminizm, zawierające ideę duchowego doznania, oświecenia pochodzącego z innego, nieziemskiego wymiaru. Tak, to było to.

Moje odpowiedzi były takie, jak jego listy. Nie było w nich wyznań jak jest dla mnie ważny, jaką wartość nadał mojemu życiu… Bo i nie potrafiłam tego nazwać. Chodziłam po Lagerstasse, na której zwykłym numerom raczej pojawiać się nie godziło, jak gdyby była to Floriańska, napotkanym esesmankom meldowałam się karnie „Häftling numer 7566 meldet sich”, na wózek Leichenkommanda wypełniony powyżej brzegów nagimi zwłokami spoglądałam tak, jakby wiózł polana, z błogostanu nie wyrywały mnie krzyki dochodzące z rampy, należałam do innego świata. Świata nie stąd. Brodziłam po rajskich łąkach, które rozpościerały przede mną jego listy. Wszystko, czym żyłam, było nie stąd. I z żadnej, znanej mi rzeczywistości. Uczucie całkowicie wyzbyte nadziei, cienia myśli o przyszłości, o byciu razem, a nawet, tak, nawet o ponownym spotkaniu, wolne od pragnienia czegoś więcej niż to, co jest, doskonale bezinteresowne, samo w sobie było szczęściem.
Raz jeden pozwoliłam sobie odwołać się do jego podarunku, medalika z głową Chrystusa. Ta twarz przywodziła mi bowiem na pamięć inną, te Ubiczowanego z Piwnicy Piłatowej w Kalwarii Zebrzydowskiej, w którą się wpatrywałam uczestnicząc wraz z mamą w Pasji Wielkiego Tygodnia,. Miałam świadomość, że moje listy, samoograniczające się, lękliwe, nie mogą mu się podobać. A przecież czytał je. I na ten odpowiedział specjalnie. W krótkim dwuzdaniowym grypsie: „Ten ubiczowany z piwnicy Piłatowej i Ten z medalika, mówią jedno: Bądź wola twoja. I ty to mów, ilekroć nań spojrzysz”.
Ten gryps był ostatni.
Essenfarerzy zdejmowali kotły. Władek nie mrugnął na mnie, jak zwykle, gdy miał przesyłkę, ani pokręcił przecząco głowa, gdy jej nie miał. Unikał mojego wzroku, wreszcie, tuż przed końcem rozładowywania znalazł sposobność, by się znaleźć w pobliżu. „Lisowski aresztowany. Jest w bunkrze. Zniszcz listy, jeśli je masz”. „Lisowski?” nie rozumiałam związku ze mną. „Tak, Lisowski. Tadek. Gdy znajdą jego grypsy, gestapo wydusi z ciebie, kto je przekazywał. Tu chodzi i o moją skórę, rozumiesz?” Ból. Kociołek, jakoś źle postawiony, upadł mi na nogę.
Tej nocy Marta, moja lagrowa siostra, spaliła listy w palenisku kuchennego kotła.

Nazajutrz Aufseherin Franz zjawiła się w pracy wcześniej niż zwykle. Przez chwilę przyglądała mi się badawczo. „Mam nadzieję, że z nim nie korespondowałaś?” powiedziała. Udało mi się wydusić z siebie zdziwione „z kim?” oraz wytrzymać przenikliwe spojrzenie. „Z kim? Z tym Tadeuszem, który cię uczył”. Zaprzeczyłam. Zdawało mi się, że uwierzyła. „Nie tak dawno pytał jak sobie radzisz?” Wydawało mi się, że czeka na moją reakcję, a gdy milczałam, dodała” „Na, pass bloß auf. Er wurde verhaftet”.
Tak, to była także Aufseherin Annelise Franz. Potrafiła czasami nie pamiętać, że nosi mundur SS.

Po nocnym deszczu Lagerstrasse zalegała rzadka maź. Wiozłyśmy „fasung” z głównego magazynu. Popychając wózek dostrzegłam w pewnej chwili coś, po co się schyliłam. Medalik. Widać jakiś przerażony Zugang zobaczywszy na drodze esesmana, wyrzucił go w popłochu. Po wieczornym apelu obejrzałam medalik. Na metalowym łańcuszku owalna, aluminiowa blaszka z wytłoczonym wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Przyszło mi na myśl, że ten łańcuszek mógłby przygarnąć i mój skarb. Wydostałam go zza krokwi, spróbowałam czy zapinka przejdzie przez uchwyt ryngrafiku. Przeszła. Ściągnęłam z łańcuszka znaleziony medalik. Po chwili jednak, nie wiedząc, co z nim począć, w odruchu jakby litości, ponownie go nań nawlekłam. Następnie zawiesiłam na szyi.

Tym razem to nie Władek przekazał mi informację o Tadeuszu. Został aresztowany wraz z dużą grupą więźniów, w której znajdowało się kilku wysokiej rangi oficerów Wojska Polskiego. Szło o obozową organizację wojskową. Lisowski do niej należał.

W dniach, które nastąpiły, nie modliłam się. Nie potrafiłam. Nie przeszły mi nawet przez myśl słowa „Bądź wola Twoja”.
Został rozstrzelany 11 października 1943 roku. Dowiedziałam się o tym nie od kogo innego, tylko od samej Aufseherin Franz. Raz jeszcze ukazała mi swą drugą twarz, twarz człowieka. „Schade um den Kerl” powiedziała cicho. To „Schade um den Kerl“ zapadło mi w pamięci na zawsze.
Mój obozowy byt nie uległ zmianie, a jeśli, to o tyle tylko, że znów widziałam „rzygający płomieniem komin krematorium”, stosy nagich zwłok pod blokami, słyszałam apokaliptyczny zgiełk rampy, czułam wszechobecny, duszący smród palonego ludzkiego mięsa.
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Nie wiadomo jak. Chyba lżej niż przedtem, nim pojawił się w kuchni na BIa i w moim życiu. Nie nękał mnie lęk o jutrzejszy dzień, o to, czy utrzymam się w tej pracy (jeszcze wiele lat po wojnie nawiedzał mnie sen, że straciłam zajęcie szrajberki), przestała mnie niepokoić myśl, czy przeżyję Auschwitz. Byłam wolna, a przynajmniej tak mi się zdawało. Medalik nosiłam, nie troszcząc się o szczelne zasłanianie szyi. Bez wewnętrznego sprzeciwu wymawiałam „Bądź wola Twoja”. Byłam gotowa na wszystko, czyli byłam wolna. Tak myślałam.

Ten esesman skorzystał z okazji, że Aufsehrin Franz wyjechała na obiad, aby wtargnąć do brotkamery. Wpadł do baraku i z wrzaskiem „antreten” zaczął przetrząsać najpierw szuflady w jej kantorku, następnie półki z chlebem, wreszcie, gdy nic nie znalazł, rozkazał stojącym w szeregu więźniarkom pokazać ręce, odsłonić nadgarstki i szyje. Poczułam ziębnięcie twarzy i drobniutkie, obrzydliwe szczękanie zębów. „Zdjąć” rozkazał. Podniosłam ręce, dłonie jednak drżały, nie mogłam uporać się z zapięciem. „Los, runter damit!“ ponaglił. Wtedy podbiegła Marta. Czułam na karku jej palce. A potem zobaczyłam. Zobaczyłam wpadający do worka łańcuszek.
Tropiciel biżuterii odszedł, a ja wciąż siedziałam na ziemi. Nie na wszystko, jak mi się zdawało, byłam gotowa. Marta pomogła mi wstać, wprowadziła do kantorka. „Masz” wyciągnęła rękę. Na jej dłoni leżał medalik. Mój, z głową Chrystusa. „Jak? Jak to zrobiłaś?” tylko tyle zdołałam z siebie wykrztusić. „Zsunęłam go z łańcuszka. Do worka trafił ten drugi”. Cud? Odżyła w pamięci chwila, gdy z błota Lagerstrasse podniosłam aluminiową blaszkę z wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Czy nie dlatego tam się znalazł, prawie pod moim butem, aby ocalić moją bezcenną pamiątkę, Oświęcimskiego Chrystusa?

Do końca mojego pobytu w Birkenau, a i później, w Ravensbrűku i Neustadt-Glewe przechowywałam medalik a to w zakamarkach odzieży, a to w bucie, czasami w ciasno upiętych włosach, a raz, podczas szczególnie dokładnej rewizji w ustach. Doniosłam go do wolności. I zachowałam do dzisiaj.”

IWS

wykorzystano zdjęcie: Zofia Posmysz, fot. Rafal Milach/Tygodnik Powszechny/Forum