„MATKA” (4) – ks.Władysław Pachowicz (seminarium, święcenia kapłańskie, probostwo)

4. Seminarium Duchowne w Tarnowie
W czerwcu 1933 r. zdałem egzamin dojrzałości i stanąłem przed zasadniczym pytaniem, co dalej? Nie wahałem się ani chwili. Wybrałem teologię, bo czułem do niej jakiś wewnętrzny pociąg. Jakie motywy mną wtedy kierowały, trudno mi dzisiaj z całą dokładnością powiedzieć. Na pewno na tę decyzję, która długo we mnie nurtowała, wpłynęła atmosfera domu rodzinnego, w jakiej wzrastałem od dziecka, atmosfera religijna, pełna szacunku dla każdego kapłana. Matka moja odnosiła się zawsze z wielkim poważaniem do kapłanów. Nie słyszałem od Niej nigdy ujemnego słowa o którymś z księży. Niemałą rolę odegrała tu również tradycja rodzinna. W naszej rodzinie żywą była pamięć mojego stryja O. Ludwika Pachowicza, franciszkanina, wyświęconego w roku 1891, gwardiana w Krośnie, zmarłego w Krakowie w roku 1909. Ciotka Katarzyna bardzo często o nim opowiadała. Jakąś rolę odegrały tu liczne powołania kapłańskie i zakonne w parafii rodzinnej i prymicje, w których jako dziecko brałem udział. Natomiast z całą stanowczością muszę stwierdzić, że na moją decyzje nie wpłynęła bezpośrednio moja Matka. Ani jednym słowem nie wspomniała nigdy o tym, choć jak przypuszczam, gorąco tego pragnęła i o to się stale modliła. We wrześniu 1933 r. rozpocząłem studia teologiczne w Seminarium Duchownym w Tarnowie. W ówczesnych warunkach klerycy Seminarium Duchownego w Tarnowie cały rok szkolny spędzali w murach Seminarium i nie mogli wyjeżdżać do domu rodzinnego nawet na Święta. Raz tylko na pierwszym roku teologii przełożeni wysłali mnie do domu rodzinnego na kilkanaście dni na leczenie, gdy zachorowałem na zapalenie gardła, a lekarz zakładowy nie mógł sobie poradzić z tą chorobą. Pobyt w domu rodzinnym na świeżym górskim powietrzu i domowe środki, jakie zastosowała Mama, wkrótce uleczyły mnie z tej dolegliwości. W czasie mojego pobytu w Seminarium Mama odwiedzała mnie kilka razy. Przeważnie szła pieszo z Tymbarku do Tarnowa (przeszło 70 km), nieraz w obie strony, czasem korzystała z okazyjnej furmanki. Nigdy nie jechała pociągiem, by pieniądze zaoszczędzone w ten sposób zostawić mi na konieczne wydatki. Ta długą drogę odbywała zawsze obciążona bagażem, zawierającym bieliznę oraz jakieś artykuły żywnościowe. W pierwszych bowiem trzech latach mojego pobytu w Seminarium klerycy dożywiali się sami, gdyż wyżywienie seminaryjne było skromne i   nie wystarczało nieraz młodym klerykom, oddanym ciężkiej pracy umysłowej i ascetycznej. W roku szkolnym 1936/37 po wizytacji seminaryjnej  odbytej przez wizytatora apostolskiego O.Anzelma, karmelity, warunki życia seminaryjnego poprawiły się znacznie. Ks. biskup Franciszek Lisowski, ordynariusz tarnowski, mianował rektorem Seminarium ks. Romana Sitkę. (Jako rektor Seminarium uwięziony został przez gestapo dnia 22 maja 1941 ri poniósł śmierć  męczeńską w Oświęcimiu 17 października 1942 r. Wspomnienie o nim zawiera: Currenda-Pismo Urzędowe Diecezji Tarnowskiej – na rok 1947, nr 1, s. 30-41 i rok 1959, nr 3-6, s. 285-287).

5. Święcenia kapłańskie
Nadszedł wreszcie dzień od dawna oczekiwany.
Dnia 29 czerwca 1938 r. otrzymałem święcenia kapłańskie z rak biskupa Franciszka Lisowskiego w katedrze tarnowskiej.  Na tą  uroczystość przyjechał brat z Mamą. W najbliższą niedzielę 3 lipca 1938 r. w kościele parafialnym w Tymbarku odprawiłem uroczyste prymicje przy licznym udziale wiernych. I wtedy udzielając mojej Matce  błogosławieństwa prymicyjnego całowałem ze łzami wdzięczności Jej ręce za wszystkie jej trudy i poświęcenia, które doprowadziły mnie do Ołtarza Pańskiego. Dla mojej Matki był to dzień radości, jakże bardzo zasłużony za tyle lat trudów i wielkich wyrzeczeń dla mnie, Przyjęcie prymicyjne w domu rodzinnym było skromne, ale jakże radosne. Wzięli w nim udział krewni i sąsiedzi, moi dobroczyńcy, którzy dopomogli mi dokończyć gimnazjum.

Po miesięcznym wypoczynku pojechałem na pierwszą placówkę do Dębna koło Wojnicza. Odwiózł mnie furmanką mój brat z wujkiem Józefem Kapturkiewiczem, a towarzyszyła mi modlitwa mojej Matki. W ciągu dwudziestu jeden lat mojej pracy wikariuszowskiej na różnych parafiach diecezji tarnowskiej odwiedzała mnie Mama co pewien czas, zawsze pogodna i życzliwa dla wszystkich, a zapominająca o sobie. Nie pamiętam, by kiedy choć jednym słowem prosiła mnie o jakąś pomoc materialną dla siebie.  

6. Proboszcz w Samocicach

Gdy w roku 1959 zostałem mianowany proboszczem w Samocicach, na północnym krańcu diecezji tarnowskiej nad Wisłą, Matka moja po pewnym czasie przyjechała do mnie, by już na stałe u mnie zamieszkać,  by mnie wspomagać modlitwa codzienną Komunia św. i pracą domową. Gdy nadeszły święta Bożego Narodzenia, w czasie wieczerzy wigilijnej mogłem się z Nią połamać opłatkiem po trzydziestu prawie latach rozłąki i podziękować Jej za wszystko, co dla mnie uczyniła. 
Przebywała u mnie do końca swojego życia, do końca w pełni władz umysłowych, zawsze pogodna pomimo różnych cierpień i dolegliwości, które ją nawiedzały. Zawsze też życzliwie odnosiła się do wszystkich parafian i nigdy nie wykorzystywała swego stanowiska, by się mieszać do spraw parafialnych. W czasie rekolekcji parafialnych w lutym roku 1970, w pierwszą rocznicę nawiedzenia parafii przez Matkę Najświętszą rozchorowała się ciężko i po krótkiej chorobie zmarła dnia 3 marca 1970 r. w osiemdziesiątym piątym roku życia. Rano 3 marca podałem Jej ostatni raz Komunię św. W ciągu tego dnia byliśmy przy Niej bez przerwy z bratem i odmawialiśmy głośno różne modlitwy i śpiewaliśmy pieśni, które Mama znała i lubiła często nucić w domu. Wszystkie słowa tych modlitw i pieśni Mama z nami powtarzała. Wśród tych pieśni śpiewaliśmy pieśń do Anioła Stróża, szczególnie lubianą przez moją Mamę: „Mój Stróżu Aniele, mój miły Patronie, będę ja Cię wzywał, będę ja Cię wzywał w ostatniej godzinie.”  Do końca zachowała przytomność. Jeszcze wtedy pamiętała o mnie i mówiła: „Żebyś się z tego nie rozchorował”.
Po krótkim konaniu zmarła o godz. 13. Pogrzeb Jej odbył się 5 marca najpierw w kościele w Samocicach, a potem po południu w kościele parafialnym w Tymbarku, gdzie została pochowana na cmentarzu parafii rodzinnej. W tym pogrzebie niestety nie mogłem wziąć udziału, gdyż obawy Mamy spełniły się – rozchorowałem się ciężko i na kilka miesięcy zostałem przykuty do łóżka.

Tak, w wielkim skrócie przedstawiałby się życiorys mojej Mamy. Pozostaje jeszcze przedstawić niektóre cechy Jej charakteru.

cdn

grobowiec rodziny Pachowiczów, którym pochowany jest ks.Władysłąw oraz Rodzice: Ojciec Jan oraz Jego Matka Wiktoria  – cmentarz parafialny w Tymbarku

 

Zopiski starego gazdy cd.

Czerwiec właśnie się skończył, ale powróćmy jeszcze do opowieści Starego Gazdy, jego wspomnień i oczywiście do tego co o czerwcu mówiła  staro Kospszycka 🙂 

No ji jes jus pu cforte rano, cza se s wyra giyry ściongać i iś f pole trowe siyc, bo rano, raniuśko, rano po rosie, siekło sie kłosom nojlepi, bo beła mokro. Kłozdy gazda co  wychodziuł f pole, paczoł cy jus kto zacoł fceśni siyc,a jak spotkoł takigo kosiorza, to piyknie copke s głowy ściongnoł i scynścio Bozego mu dawoł. Ta,cza tero kłose pociongnońć łosełkom wyjentom s kuski i jazda,i szu, i szu, i szu, i tak krocek po krocku pokos, za pokosem, i co pokos, a casami f pu pokosa cza beło znowu pszelecieć łosełkom po kłosie, coby jom pociongnońć ,coby beła łostro,i tak do pu ósme lebo duzy.I tak wyglondały sianne zbiorki, okopyrtali sie ludziska tymi grabiami, łoj łokopyrtali, a niebozycka Koscyno zafse godała ze “cza iś pszewracać siano bo na grabiak sknie” a jak tylko pokozała sie chmura nod Łopiyniom to miuguśkom kozała kłopy stawiać. Na Podłopioniu to barz poziyrali, jak godała Kospszycka skont piyrso burza  przychodzi, bo puźni pszes całe lato pszycości s tamtont pszychodziuła,a ta s zzo Łopionia nie beła dobro bo miguśkom hurkło i jus loł dysc,co nie zdonzyło sie podsusonygo siana f kopy postawić. A co godała staro Kospszycka ło cyrfcu?,

ej godała i to barz duzo, godała; -Nie śmiyj sie s przepowiedni, co niesie przysłowie, cego myndrzec nie zgannie to gupi dopowiy,  i  zacynała łot śfiotygo Medarda (8 cyrfca) godała;  Jak śfioty Medard zapłace, a Jon  ( 24) nie utuli, to pewnikom popłace do Ursuli; a jij jes dopiyro 21 października lebo; kiej Medard sie rozwodni bee śterdziści dni wodni; piytnostygo cyrfca jes śfiotygo Wita, a Kospszycka duzo zafse ło nim godała, a  moze lotygo ze ftej skowronek pszestaje sfoji wybrance jus śpiywać, bo jak wiycie młoji łostomili, to jes jedyny ptosek co śpiywo sfoji wybrance jak ta siedzi na jojkak, a pszestoł śpiywać bo mu Pon Bucek zakozoł, a beło to tak, jak godała Kospszycka:

wyset śfioty Wit f pole i tak se loz miyndzy zogonami, poziyroł to ku niebu,to po piyknyk łanak zyta, i  nogle słysy,jak ktosik sie go zapytuje:

– Wicie,Wicie, jes ziorko f zycie?  śfioty Wit wystrasony, a le puźni pomiarkowoł ze to som Pon Bóg sie go zapytowuje, wiync łotpowiado:

– nic nie słysem Panie,  no wiync Pon Bócek woło jesce ros:

– Wicie,Wicie, jes ziorko f zycie?  śfioty Wit dali nic nie rozumiy, i łotpowiado:

– nic nie słysem Panie,  no to Pon Bócek jesce ros pyto

– Wicie,Wicie, jes ziorko f zycie?  śfioty Wit łotpowiado – nic nie słysem Panie, niek skowronkowi f gardle ustanie. i tak sie stało ze na śfiotygo Wita skowronek śpiywać pszestaje, a ji wiele innyk ptokof .

To tys godała ze -na śfioty Wicie jes jus piyntka f zycie; lebo

-jak śfioty Wit dyscykom zawito bee jesioj łopfito, casmi jak pszy jaki pogworce komu mowe łodjeło

to godała ze -zamknoł sie jak , skowronek na Wita.

A ze za pazuchom jus lato bo choć zacyno sie f kalyndorzu dopiyro f Jana to Kosprzycka zafse godała ze – ze śfiotom Małgorzatom zacyno sie lato,

– bo jako Małgorzatka, takie pu latka. a ze my som pszy lecie to, f jyj pszekonaniu beło ze:

– wiesna, to corka – lato,to matka – jesioj, to wdowa a – zima to macocha

….trowa se jus cołkom pdsycho, łorstfie jus powbijane, coby kłopy mozno beło wartko stawiać jak sie niebo nad Słopnicami, lebo nad Mszanom zacnie błocyć, spolniok nasmarowany,

… no właśnie ton “spolniok”…. cdn.

 

 

3 czerwca – rocznica śmierci inż.Józefa Marka

3 czerwca 1958 roku zmarł inż.Józef Marek.  Społecznik, sadownik, legionista, założyciel „Owocarni” , człowiek, którego działalność zdeterminowała losy Tymbarku i okolicznych miejscowości. 

 Poniżej zdjęcie przedstawiające wystawienie trumny w Domu Kultury w Tymbarku oraz fragment pracy Stanisława Wcisły.  Zdjęcie pochodzi z prywatnego archiwum Czytelnika portalu. 

oraz zdjęcie już udostępniane na portalu, z prywatnego archiwum Czytelnika

 

Fragment opracowania „Maruś – inż.Józef Marek” autorstwa Stanisława Wcisły

Inż. Marek zmarł. Wieść o śmierci inż. Marka lotem błyskawicy rozeszła się nie tylko po Limanowej i jego najbliższych okolicach, lecz obiegła również niemal cały kraj, a nawet znacznie dalej poza jego granicami. Kim był dla tego terenu – i nie tylko – można było przekonać się w dniu jego pogrzebu, który odbył się w dniu 6 czerwca 1958 r. w Tymbarku. Takich tłumów żegnających go i takiego płaczu Tymbark dotąd nie przeżywał. Przed pogrzebem ciało inż. Marka, w otwartej trumnie, wystawione zostało w Domu Kultury, przy „Owocarni”, by przybyli żałobnicy mogli złożyć mu pożegnalne słowa i słowa modlitwy. Do trumny jednak trudno było dojść z powodu nacierającego tłumu. Nie pomogła interwencja służby porządkowej. Jakaś wyższa siła pchała ludzi do wnętrza sali, w której spokojnie już spoczywał ten, który był im przewodnikiem, bratem, czy ojcem – jak go nazywano w podziękowaniach za wszystko ,co dla nich czynił. Głośny płacz i cichy szloch panował na sali, a także i poza nią. Uświadamiali bowiem sobie, że dobroczynne działania „Marusia”, jak nazywało go wielu jego przyjaciół, skończyły się, że „Maruś” już więcej „nie bedzie juz godoł”, nie uśmiechnie się i nie pocieszy. Żałowano go bardziej niż kogoś zmarłego ze swojej rodziny. Kiedy zaś wyniesiono trumnę, by przetransportować ją do kościoła rozciągnęła się długa kolumna „żałobników”. Trumna spoczywała już na katafalku w kościele, a tłum nadal dochodził do drzwi kościoła, który nie mógł pomieścić wszystkich uczestników. Również w kościele słychać było stłumione szlochy tych, którzy naprawdę go kochali. Podobnie było i na cmentarzu, gdzie spoczął na razie w zastępczej mogile. Lud żegnał swego dobrodzieja i opiekuna, swego nauczyciela i przyjaciela.
Józef Macko w swej książce pt. „Góry zakwitną sadami” – poświęconej pamięci inż. Marka, opisując jego pogrzeb, w zakończeniu pisze: „Tu złożono ją w tymczasowym grobie, który pokryły wieńce z kwiatów polnych, cetyny i gałązek przekwitającej jabłoni. Nad grobem żegnano Marka z trudem do ukojenia żalem. Towarzyszyła temu pożegnaniu świadomość, ze odchodzi działacz związany z Ziemią Podhalańską, najgłębiej troszczący się o jej losy. Rynek tymbarski zgromadził po pogrzebie tłumy chłopów, niezawodnych i wiernych towarzyszy Marka. Stali zadumani, panując nad wzruszeniem i nie przestawali przypominać sobie, jak Marek pracował z nimi i jakim był człowiekiem. Wszyscy wiedzieli, że Marek był „ich”, że do nich należał. Ubolewali serdecznie, że nie był za życia doceniany tak, jak mu się należało, i nie był kochany tak, jak na to zasługiwał. Wiedzieli, że dużo więcej można by było społem zdziałać za życia Marka, gdyby mu nie rzucano pod nogi tylu kłód.
Limanowa, Tymbark i Mszana Dolna nazwały ulice imieniem inż. Marka. Również Spółdzielnia przyjęła imię swego twórcy. Ster prac w Zarządzie Spółdzielni objął po Marku jego uczeń, mgr Józef Kulpa, który prowadzi tę placówkę w myśl wskazań swego wychowawcy i ideowego nauczyciela.

 

„Maruś – inż. Józef Marek” – historia o inż. Józefie Marku

Historię  życia inżyniera  Józefa Marka opisał Pan Stanisław Wcisło. We wrześniu 2015 publikowałam pracę w odcinkach, dzisiaj przypominam ją w całości. W 2018 roku UG w Tymbarku  wydał publikację „inż.Józef Marek” – biografia inż.Józefa Marka autorstwa Stanisława Wcisły. 

                                              “Maruś – inż. Józef Marek”

Motto: „I tak chodził Marek po tymbarskiej ziemi,

Gdzie gaworzył sobie z gazdami wszystkimi,

Zaś gdzie tylko w polu noga jego stała,

Wkrótce jabłoneczka nowa zakwitała”

S.W.

Wstęp

Inżynier Józef Marek nieprzeciętny człowiek, którego pełny życiorys mógłby wypełnić wiele tomów. Tu w powiecie limanowskim kiedyś niemal każde dziecko wiedziało kim był i czym zasłużył na pamięć potomnych. Wielu jednak wyobraża sobie, że był to bohater idący przez życie zbierając pokłosie swej pracy przy dźwiękach fanfar i bębnów głoszących Jego dzieła. Niewielu natomiast pamięta ile, w swym, stosunkowo krótkim życiu, wycierpiał i jakich doznawał upokorzeń za swe poczynania dla dobra społeczeństwa. Trudno to wszystko zebrać w tak krótkim opowiadaniu, by jasno przedstawić go czytelnikom, zwłaszcza młodym, którzy powinni poznać tą sylwetką i naśladować ją w swoim życiu. Spójrzmy więc chociaż skrótowo na wybrany odcinek jego życia, kiedy żył i działał szczególnie na terenie Tymbarku. Aby to lepiej zrozumieć poznajmy, chociaż w dużym skrócie, jego biografię

Rys biograficzny dzieciństwa i młodości inż. Marka

Inż. Józef Marek urodził się 17 marca 1900 r. w Budzowie, nieopodal Kalwarii, w bardzo biednej rodzinie. Jego ojciec był gajowym w lasach należących do arcyksięcia Reinera. Zmarł bardzo wcześnie, mając zaledwie 33 lata. Bezpośrednią przyczyną jego śmierci było zapalenie płuc. Pośrednią natomiast – przepracowanie i niedożywienie skutkiem wielkiej biedy, jaka wówczas panowała w tych okolicach. Pozostawił żonę wraz z trójką dzieci – Ludwikiem, Józefem i Karolem. Z powodu braku środków do życia w Budzowie, matka z dziećmi przeniosła się do rodzinnej wsi Skawinki – wioski leżącej między Kalwarią Zebrzydowską a Lanckoroną. Tam zamieszkali w zniszczonej chacie, mając do uprawy zaledwie dwie morgi ziemi, z uprawy której musieli się wyżywić . Przeżywali tu wielką biedę, jednakże p. Marek była kobietą z uporem i samozaparciem. Godnie wychowywała swoje dzieci, wpajając im w serca wiarę, uczciwość i patriotyzm, które u Marka pozostały do końca życia. Szkołę podstawową ukończył Marek w Lanckoronie, odległej od Skawinek o 4 km. Kierownikiem tej szkoły był pan Józef Lorenz – z zamiłowania sadownik i pszczelarz, który niewątpliwie zaszczepił w sercu młodego Józia zamiłowanie do tych dziedzin życia, a który później obrał sobie zawód sadownika. Po 4 latach pilnej nauki w Lanckoronie Józef zaczął uczęszczać do gimnazjum w Wadowicach. Na okres nauki zamieszkał w wiosce Klecza, u swojego wuja Pękali, skąd do Wadowic – 6 km – dojeżdżał pociągiem. Warunki życia u wuja nie były lekkie, jednakże Józef znosił je cierpliwie, zwracając główną uwagę na naukę. W 1916 r. Józef, już jako uczeń 7 klasy gimnazjalnej – przerywa naukę, tuż przed końcem roku szkolnego, by zaciągnąć się do Legionów. Służył w II Brygadzie, w 2 pułku artylerii. Po rozwiązaniu Legionów został internowany i wywieziony do Marmarosz Sziget na Węgrzech, a następnie wcielony do armii austriackiej. Po upadku Austrii wrócił do rodzinnego domu, by, po krótkim wypoczynku, znów brać udział w walkach o Lwów, w oddziałach armii Hallera. Po rozwiązaniu tej armii wrócił w rodzinne strony, by kontynuować dalszą naukę. Egzamin maturalny zdał w 1920 r. i rozpoczął studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, na Wydziale Rolnictwa i Ogrodnictwa. Studia te ukończył w 1926 r., a następnie rozpoczął pracę zawodową jako instruktor sadownictwa w powiecie limanowskim. I tak wreszcie stanął „na własnych nogach” – chociaż nie od razu. W każdym razie dotychczasowe jego przeżycia były naprawdę ciężkie i trudne .

Dzięki jednak matce, której – jak niejednokrotnie wspominał – „przeżył wszystko i stał się samodzielnym człowiekiem”. To ona była dla niego wzorem samozaparcia i działania dla dobra innych.

Dzięki ”pracy przede wszystkim matki. Jednej z tych rzadkich kobiet-matek, które ofiarną miłość dla dzieci łączą z jakimś szerokim widzeniem świata, w którym ofiarna miłość jest koniecznym elementem istnienia, bez niej bowiem nie byłoby ani tej podstawowej komórki społecznej, jaką jest rodzina, ani narodu, ani ludzkości.” – jak pisze Józef Macko w swej książce „Góry zakwitną sadami” – poświęconej autobiografii Józefa Marka.

Inż. Józef Marek jako fachowiec od sadownictwa

Jak już wspomnieliśmy w 1926 r. Józef Marek ukończył studia wyższe z tytułem inżyniera ogrodnictwa, specjalizującego się w sadownictwie. Nie podjął jeszcze decyzji co i gdzie będzie robił, jako wykształcony fachowiec. Kręcił się po Krakowie, nie zrywając kontaktu z uczelnią, kiedy do Krakowa przyjechał Antoni Górszczyk – kierownik szkoły podstawowej w Pisarzowej, a jednocześnie członek Rady Powiatowej w Limanowej. Jako przedstawiciel tejże Rady Powiatowej został wydelegowany do Krakowa, by na Uniwersytecie Jagiellońskim przeprowadzić wywiad odnośnie możliwości zatrudnienia odpowiedniego absolwenta tejże Uczelni- z Wydziału Rolnictwa i Ogrodnictwa, na stanowisko powiatowego instruktora sadownictwa w Limanowej. Rada Powiatowa bowiem, na jednym z swych obrad, doszła do wniosku, że należy zatrudnić jakąś odpowiedzialną i dobrze do tego przygotowaną osobę na stanowisko instruktora sadownictwa, gdyż w tej dziedzinie widzą możliwość rozwoju tutejszych wsi, które w tym czasie były bardzo zaniedbane i biedne. Uznano wiec, że przez rozwój sadownictwa można będzie poprawić byt mieszkańców limanowszczyzny, a przez to podnieść i wizerunek powiatu. Należało więc tylko wyszukać odpowiedniego fachowca, który odpowiednio pokieruje pracami na tym odcinku. Ponieważ Antoni Górszczyk był najlepiej zorientowanym, gdzie można zasięgnąć odpowiedniej informacji, proszono go, aby podjął się tej misji. No i pan Górszczyk udał się do Krakowa, na Uniwersytet Jagielloński, gdzie w dziekanacie Wydziału Rolnego przyjął go profesor Brzeziński. Pan Górszczyk przedstawił mu prośbę Rady Powiatowej, prosząc o pomoc w wyszukaniu odpowiedniego absolwenta tej specjalizacji. Profesor spokojnie wysłuchał jego prośby a następnie ,z lekkim uśmieszkiem na ustach – odpowiedział: „Jest tu taki rzetelny, młody inżynier, który jada, jak ma co jeść, śpi, jak ma czas spać, a zawsze coś robi. Nazywa się Marek. Gdyby chciał iść, mielibyście z niego wielką pociechę. Dużo mógłby zrobić”. Wkrótce nastąpiło spotkanie Antoniego Górszczyka z Józefem Markiem, który po stosunkowo krótkiej, lecz konkretnej rozmowie, propozycję przyjął. Jest rok 1927. Inżynier Józef Marek rozpoczyna swą pracę, jako instruktor sadownictwa, od dokładnego zapoznania się z terenem. W tym celu wędruje po wszystkich pięknych, ale jakże biednych i zaniedbanych wioskach powiatu limanowskiego. Znał wprawdzie życie wiejskie i jego ubóstwo, gdyż sam pochodził z biednej chłopskiej rodziny, lecz takiej biedy nigdy jeszcze nie widział. Rzeczywistość – jak sam opowiadał – po prostu przestraszyła go i załamała. Postanowił więc przenieść się do innego powiatu.

Na szczęście wcześniej zapoznał się z inż. Janem Drożdżem –dyrektorem Górskiej Szkoły Rolniczej w Łososinie Górnej i ze znanym pisarzem Władysławem Orkanem, którego poznał w Porębie Wielkiej – a z którymi szybko zaprzyjaźnił się – o czym często wspominał. „To oni skłonili mnie, bym pozostał w Limanowej’. Podkreślił to również i w swym przemówieniu, na uroczystości rozpoczęcia nauki w nowej, przez niego właśnie wymarzonej i utworzonej szkole, o nazwie „Spółdzielcze Liceum Przetwórstwa i Handlu Ogrodniczego w Tymbarku (1.10.1948 r.):…”Za czasów młodości siadali my często z Orkanem na przyzbie i godali o biydzie chłopów podhalańskich, o ich nyndzy gospodarczej i ubogiej kulturze. Marzyli my wtedy o poprawie ich doli, o podniesieniu oświaty, o zakładaniu sadów, fabryk, szkół…” – Inż. Marek mówił gwarą tutejszego środowiska. Gwarę, którą tutaj poznał, bardzo polubił i stosował ją, jako język „codzienny”. Potrafił jednakże także pięknie mówić językiem literackim, kiedy zaszła taka konieczność. W 1928 r. dyrektor Górskiej Szkoły Rolniczej w Łososinie Górnej, inż. Drożdż zaproponował Markowi etat nauczyciela ogrodnictwa w tejże szkole.

Marek propozycje tą przyjmuje, nie rezygnując jednak ze stanowiska instruktora sadownictwa. Pełnienie tych dwóch funkcji daje mu bowiem możliwość szybszego realizowania swych planów poprawy doli podhalańskiego chłopa. W szkole uczy młodzież i zachęca do zakładania własnych maleńkich szkółek drzew owocowych, aby później młode drzewka sadzić na gruntach własnych i sąsiadów. To wszystko co mówił było bardzo ciekawe i zachęcające. Najlepiej jednak uczy przykład własny. I to właśnie inż. Marek zaczął realizować.

W 1929 r. sprowadził się do Łososiny, aby być bliżej szkoły rolniczej. Tu właśnie, w Łososinie poznał pannę Szwabównę – córkę właściciela majątku w niedalekiej Kisielówce, z którą zawarł związek małżeński. Żona wniosła, w ramach posagu, kilka hektarów uprawnej roli, na których wkrótce założył pokazową szkółkę drzewek owocowych, by założyć z tych drzewek wzorcowy sad, który będzie zachęcał innych do zakładania takich na swoich gruntach.- co mu się bardzo udało i stanowiło przykład intensyfikacji gospodarki rolnej w górach. „Sława” jego szkółki i sadu szybko rozeszła się nie tylko po powiecie limanowskim, ale znacznie dalej. Dotarła nawet do SGGW w Warszawie, którą zainteresowali się tamtejsi profesorowie – sadownicy, zwłaszcza profesor Goriaczkowski, który kilkakrotnie złożył Markowi wizytę na Kisielówce. Podobną szkółkę założył Marek w Łososinie, na gruncie Górskiej Szkoły Rolniczej, która stała się podstawą niemal samodzielnej placówki techniczno- naukowej tamtejszej szkoły. Tak więc uczył Marek młodzież w szkole, zaś w terenie uczy starszych, jak należy drzewka pielęgnować, aby wydały odpowiednie plony. Wprawdzie jego praca nie od razu przyniosła pozytywne wyniki. Starzy gazdowie bowiem nieufnie patrzyli na młodego inżyniera, który nagle wprowadza tyle zmian w ich tradycyjnym systemie gospodarowania. Powoli jednak przekonują się, że Marek ma rację. Zaznaczyć tu również należy, że w realizacji tych zadań, w dużej mierze pomagał mu dyrektor Górskiej Szkoły Rolniczej w Łososinie Górnej, który również był wielkim entuzjastą i działaczem na niwie krzewienia oświaty i kultury wśród miejscowej ludności.

Powstanie Podhalańskiej Spółdzielni Owocarskiej

Po kilku latach młode sady zaczęły wydawać obfite plony pięknych owoców. Jednakże uzyskanie ich to dla sadownika jeszcze nie wszystko. O korzyściach można mówić dopiero wtedy, kiedy owoce sprzeda się po odpowiedniej cenie. Powstaje więc nowy problem – problem obrotu płodami owocowymi. Dotychczas sprzedaż owoców odbywała się przeważnie „na pniu”, która w rzeczywistości przynosiła sadownikom więcej strat niż zysku. Kupujący bowiem byli najczęściej Żydzi, a ci nie dbali o drzewa, a jedynie o owoce, które zbierali szybko, często z gałązkami, łamiąc je i zdzierając korę, uszkadzając drzewa i dewastując w ten sposób sady. Bolał nad tym Marek i wiele dyskutował na ten temat z gospodarzami, aż wreszcie doszedł do wniosku, że najlepiej będzie , jeśli obrót owocami zorganizuje się na zasadzie spółdzielczości: „powstaną grupy chłopów-sadowników, które, przy stosunkowo niewielkich udziałach, zorganizują i uruchomią wspólny ośrodek handlowy”. Aby myśl tą wprowadzić w życie, Marek spowodował powiatowe zebranie chłopów – sadowników, z udziałem władz powiatowych, na którym, jako powiatowy instruktor sadownictwa, przedstawił swoje dotychczasowe prace i obserwacje oraz przedstawił swoją koncepcję programu gospodarki sadowniczej powiatu limanowskiego, opartej na zasadach spółdzielczości. Zebranie to odbyło się w końcu sierpnia 1934 r. w sali „Sokoła” w Limanowej. Propozycje inż. Marka mocno poparł dyrektor Górskiej Szkoły Rolniczej w Łososinie Górnej, inż. Drożdż, deklarując jednocześnie swą pomoc.
Po ożywionej dyskusji podjęto jednomyślną uchwałę popierającą przedstawiony przez inż. Marka program. Od programu do realizacji jest jednak daleka droga, i to najeżona różnymi trudnościami, które spadły przede wszystkim na inż. Marka. Poza załatwianiem wszelkich spraw prawno organizacyjnych, najpilniejszą sprawą była budowa przechowalni owoców. Na szczęście kilka osób, mających znaczenie w powiecie, zdeklarowało swą pomoc. Zaliczyć do nich należy przede wszystkimi: inż. Drożdża z Łososiny oraz znanych powiatowych działaczy społecznych w osobach Marsa, Beka, Górszczyka, a także szereg chłopów -sadowników, jak np. Jana Macko, Franciszka Bubulę , Jana Świnkę, Wincentego Jeża, Wojciecha Drożdża Franciszka Wąsowicza i wielu innych. Duże znaczenie i pomoc uzyskano także dzięki włączeniu się w tą akcję Zarządu Spółdzielni Mleczarskiej w Tymbarku, Zofii Turskiej – właścicielki dworu w Tymbarku oraz proboszcza parafii tymbarskiej ks. Józefa Szewczyka. Jako miejsce zlokalizowania Spółdzielni obrał inż. Marek Tymbark -z kilku powodów. Przede wszystkim, to że w tym czasie Tymbark stanowił już aktywny ośrodek ruchu spółdzielczego. Działały w nim Kasa Stefczyka, Kółko Rolnicze oraz Spółdzielnia Mleczarska – które oferowały swoją pomoc w zorganizowaniu nowej spółdzielni.
Ponadto bardzo duże znaczenie miała także istniejąca tu stacja kolejowa, dzięki której ułatwiony był transport owoców. Na tymczasową przechowalnię owoców Spółdzielnia Mleczarska odstąpiła bezpłatnie część swoich piwnic, gdzie przeprowadzano próby związane z przechowalnictwem owoców. Tak więc Spółdzielnia zaczęła już działać, mimo iż formalnie jeszcze nie powstała.
Sąd bowiem dwukrotnie odrzucił proponowany statut i dopiero trzecia wersja została zarejestrowana przez Sąd w Nowym Sączu. Tak więc z datą 24 marca 1937 r. nowa spółdzielnia w Tymbarku otrzymała oficjalną nazwę Podhalańska Spółdzielnia Owocarska w Tymbarku oraz zezwolenie na działalność. Nie był to jednak koniec pracy, zabiegów i zmartwień inż. Marka. Spółdzielnia ta nie mogła bowiem ograniczać swej działalności jedynie do przechowalnictwa i handlu owocami odpowiadającymi normom handlowym lecz dążono także do wykorzystania owoców niekwalifikujących się do handlu, a więc owoce źle wykształcone, częściowo zepsute w czasie przechowywania, czy pozostałe z braku kupców, a już przejrzewające. Postanowiono więc przerabiać je na przetwory jak: wina, soki, marmoladę, dżemy. I znów kłopoty związane z brakiem znajomości odpowiednich technologii, maszyn i urządzeń do produkcji, no i przede wszystkim odpowiednich fachowców. Na szczęście inż. Marek nie został osamotniony w swej działalności. Również z dużym zapałem pomagali mu ludzie, którzy objęli kierownictwo Spółdzielni – dr Józef Macko i mgr Józef Kulpa oraz szereg innych, jednakże ster tej instytucji dzierżyła „trójca trzech Józefów” –jak żartobliwie mówiono: Józef Marek, Józef Macko i Józef Kulpa, dzięki którym rozwijała się działalność spółdzielcza z zakresu produkcji sadowniczej i przetwórstwa owocowego. Trudno tu opisywać szczegóły tej działalności – wystarczy krótko stwierdzić, że bardzo pomyślnie, co cieszyło szczególnie inż. Marka, mimo licznych kłopotów i zmartwień, jakie musiał rozwiązywać każdego dnia.
W tym okresie inż. Marek prawie nie wychodził ze Spółdzielni. Często nocował tu śpiąc na podłodze, przykrywając się jakąś płachtą lub tylko swą kapotą. Jadał również z załogą. Kiedy jedna z kucharek podająca pracownikom obiad w blaszanych miskach, a jemu natomiast na talerzu, Marek obruszył się i nie przyjął talerza, lecz powiedział: „My wszyscy jednacy, przynieś dziewce na misce”. Wykazał w ten sposób, że nie traktował siebie jako kogoś ważniejszego, lecz że jest taki sam, jak każdy inny pracownik, bez względu jaką wykonuje pracę. I tak praca nad tworzeniem nowego zakładu produkcyjnego Spółdzielni posuwała się naprzód. Niestety, wybuch II wojny światowej bardzo opóźnił możliwości jej pełnego rozwoju. Wpłynął natomiast bardzo aktywnie na patriotyczne zespolenie społeczeństwa, wyrażające się w działalności ruchu oporu oraz w udzielaniu pomocy dla wielotysięcznej grupy ludzi biednych, wysiedlonych z różnych rejonów kraju i nękanych przez okupanta. I tu rozpoczyna się nowy rozdział działalności tak Podhalańskiej Spółdzielni Owocarskiej, jak i jej głównego inicjatora i organizatora – inż. Józefa Marka.

Okres okupacji

Na szczęście działania wojenne nie zniszczyły powstających obiektów spółdzielczych i wkrótce, po zakończeniu bezpośrednich działań wojennych, rozpoczęto kontynuację zadań Spółdzielni. Oczywiście Spółdzielnia przeszła pod „opiekę” okupanta, jednakże większość załogi stanowiły te same osoby, które tu pracowały przed wybuchem wojny. Zaś inż. Marek wraz z kierownictwem Spółdzielni postawili przed sobą nowe następujące cele:
1/ utrzymać produkcję przetwórni, dzięki której wiele młodych ludzi uniknie wywiezienia na prace przymusowe do Niemiec.
2 / Pomagać byłym oficerom i żołnierzom WP w przedostawaniu się na tereny innych państw, w których tworzone są polskie oddziały oraz osobom cywilnym organizującym Ruch Oporu na terenach okupowanych.
3/ Pomagać miejscowej biednej ludności i osobom obcym zamieszkałym tu powodu przesiedlenia oraz więźniom.
4/ dążyć do dalszego kształcenia młodzieży poprzez organizowanie tajnych kompletów nauczania. 5/Wykorzystywać każdą okazję do rozbudowy i modernizacji zakładu przetwórczego oraz rozbudowy bazy surowcowej.
W lecie 1940 r .inż. Marek, po rozmowie z „Maciejem” (Janem Cieślakiem), oficerem Związku Walki Zbrojnej, oficjalnie został członkiem tej organizacji, działając pod pseudonimem „Lanca”. Jednocześnie zdeklarował włączenie do akcji ZWZ całej Spółdzielni, a także wielu osób pracujących w szkółkach drzewek owocowych oraz indywidualnych sadowników. Współpraca Spółdzielni z Ruchem Oporu miała różne formy np. fikcyjne zatrudnianie oficerów WP, naukowców i ludzi kultury, jako zbieraczy runa leśnego, czy też zatrudnianie w przetwórni ludzi, którym groziła wywózka do Niemiec, wyszukiwanie mieszkań zastępczych dla ludzi „spalonych”, którym groziło aresztowanie, niesienie pomocy rodzinom wysiedlonym i aresztowanych, których los rzucił w te strony, a także miejscowym biednym rodzinom , wysyłanie paczek żywnościowych i z odzieżą do obozów koncentracyjnych i więzień, (w ramach RGO), kolportowanie prasy podziemnej i wiadomości radiowych .
Ponadto udzielano pomocy w organizowaniu tajnego nauczania na terenie całego powiat, a także i poza jego granicami, jeśli zaszła taka potrzeba. Omawiając działalność Spółdzielni w tym zakresie, należy tu podkreślić również szczególne zaangażowanie się inż. Marka – który został wybrany na delegata Rządu Londyńskiego, a także szczególną działalność mgr Jana Sobczyka – głównego księgowego Spółdzielni, który zginął w obozie w Oświęcimiu. W jego mieszkaniu głównie odbywały się zebrania zaprzysiężonych. Jako główny księgowy ukrywał przed władzami okupacyjnymi faktyczny majątek Spółdzielni, prowadząc podwójną księgowość. Dzięki temu można było udzielać pomocy materialnej tak partyzantom, jak i ludności cywilnej. Jako oficer kulturalno – oświatowy pomagał i współdziałał w zakresie tworzenia tajnego nauczania –nie tylko w Tymbarku, ale także daleko i poza Tymbarkiem (np. Ujanowice, Szczyrzyc, Skrzydlna, Nowy i Stary Sącz, Nowy Targ ) W ramach działalności ZWZ ze Spółdzielnią ściśle współpracował dwór, którego właścicielką była Zofia Turska. Miała ona bezpośredni kontakt nie tylko z Markiem, lecz również i innymi osobami z kierownictwa Spółdzielni. Tą współpracę najlepiej przedstawia chyba J. Bieniek, w swym artykule zamieszczonym w „Roczniku Sądeckim” (t.12 z 1971 r.) pisząc :„poza setkami bezimiennych zaopatrzeniowców limanowskiej wsi, wymienić należy szczególnie ofiarnych ziemian tutejszych, a więc dwory i dworki Żuk-Skarszewskich z Przyszowej, Romerów z Jodłownika – Lipia i Turskiej z Tymbarku oraz Tymbarską Spółdzielnię Owocarską, a właściwie jej kierownika technicznego inż. Józefa Marka „Lanca”. Żuk-Skarszewscy zaopatrywali głównie oddziały partyzanckie, Romerowie Sztab Obwodu i II batalion, Turska z Markiem – Sztab Inspektoratu i dowództwo I PSK – AK, a poza tym każdego, kto się pod rękę nawinął.” Nie zapomniano też o oświacie i kulturze. I tu wykorzystywano każdą okazję, by przypomnieć prawdziwą polską kulturę. Przykładem tego mogą być kilkakrotne „odwiedziny” znanego artysty teatralnego Juliusza Osterwy, o czym pisze W. Szkaradkówna – Lubasiowa, w swym artykule „Szlakiem wspomnień”, zamieszczonym w tygodniku „Kierunki” (nr 20 z 17.051987 r.)
Oto krótki fragment tego artykułu:…” Potem dołączył do nas inż. Józef Marek, który w latach trzydziestych założył w Tymbarku chłopską spółdzielnię owocarską, nauczył sadzić i pielęgnować rozległe sady i wybudował fabryczkę do przetwarzania wyhodowanych owoców. W czasie okupacji zaś z tejże marmoladziarni zrobił ognisko sprawy podziemnej (…). Wówczas na obiedzie u pani Turskiej, Juliusz Osterwa i Józef Marek, chłopski działacz, debatowali nad kształtem przyszłego państwa polskiego.(…) W porze podwieczornej przyjechali do dworku nowi goście: Romerowie z Jodłownika z Łucją, która pisała wiersze, i z klasztoru cystersów w Szczyrzycu ojciec Stanisław, znawca i miłośnik literatury.(…) Nigdy już „Wyzwolenie” nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak wówczas. Osterwa zachwycał i wzruszał. O , jakże on odczuwał ten toczący się w duszy Konrada spór, zwłaszcza kiedy podkreślał „Ja jestem wolny!” – my też czuliśmy się wolni i pełni siły, mimo okupacyjnego terroru.” Duży wpływ na rozwój kultury środowiska miał również dwór przez utrzymywanie tradycji narodowych – co szczególnie ważne było w okresie okupacji. Wykorzystywano w tym celu takie okazje , jak imieniny kogoś ze dworu oraz dożynki, gaiki, sobótki, jasełka itp. Organizowane były wtedy specjalne imprezy, w czasie których występowała „grupa aktorska” złożona z dzieci i młodzieży, a także i starszych, wykonując przygotowany uprzedni odpowiedni repertuar, do którego wplatano motywy patriotyczne, co podnosiło na duchu widzów i słuchaczy. Opracowaniem ich zajmowały się przeważnie miejscowe nauczycielki, w czym celowała znana tu i ceniona Bronisława Szewczykówna (ciocia inż. Marka).
We dworze ukrywali się również ludzie oświaty, nauki i kultury, których przygarniał Marek i wspólnie z Turską „zatrudniali ich”, jako guwernerów, ogrodników, gajowych itp. „fachowców”. Między innymi „pracowali” tu: prof. SGGW W. Goriaczkowski – sadownik, prof. M. Chroboczek – warzywnik, prof. A.Mehring – specjalista od przetwórstwa owocowo – warzywnego, czy Feliks Kuczkowski, o którym wspomina Zofia Nałkowska w swej książce Dzienniki czasu wojny (Czytelnik, W-wa, 1972, str.433). Pisze tam: „Okupację spędził początkowo w Milanówku, a w latach 1942 – 1945 – jako guwernator we dworze w Tymbarku pod Limanową, polecony przez geografa Tadeusza Radlińskiego.
W ramach „podziemnej pracy Spółdzielni” współpracowano nie tylko z pojedynczymi osobami, lecz wręcz z całymi zespołami czy instytucjami, jak np. z Urzędem Gminnym, który wydawał fałszywe dokumenty osobom „spalonym” zmniejszał limity kontygentów rolnych, itp., Urzędem Pocztowym, zespołem kolejarzy stacji PKP itp. Dla przykładu- naczelniczka poczty – Helena Lorek -udostępniała wtajemniczonym kontrolę przesyłek do Gestapo, posterunku żandarmerii, prowadzono podsłuch rozmów telefonicznych itp. Kolejarze przewozili żywność przeznaczoną dla partyzantów i ludności borykającej się z brakiem tej żywności. Ponadto informowali dowództwo oddziałów partyzanckich o kolejowych transportach wojskowych, czy większych transportach broni. To tylko luźne przykłady tej współpracy, której podanie w całości jest niemożliwością. Oczywiście nie odbyło się bez różnych szykan ze strony okupanta, aresztowań, umieszczaniu w więzieniach, czy też skazywania na kary w obozach koncentracyjnych, gdzie ginęli, jak np., w/w główny księgowy, mgr Jan Sobczyk, czy Ludwik Myszkowski – brak Zofii Turskiej. A mimo to inni nadal pracowali podobnie, nie zrażając się tym co im mogło grozić. Również i inż. Markowi groziło aresztowanie, który od początku okupacji był szczególnie inwigilowany przez władze okupacyjne. Wprawdzie kilkakrotnie udało mu się uniknąć aresztowania. Pewnego dnia na teren Spółdzielni zajechał samochód z kilkoma gestapowcami.
Inż. Marek akurat pomagał przy budowie i był ubrany w stare dziurawe spodnie i równie podobnie podartą koszulę. Kiedy jeden z gestapowców podszedł właśnie do niego i spytał, gdzie może być inż. Marek, ten spokojnie odpowiedział, że chyba z panami w biurze – i wskazał ręką kierunek do biur. Kiedy gestapowcy ruszyli w kierunku wejścia inżynier natychmiast „zginął w pobliskich krzakach. Cudownie został ocalony – jak później wspominał. Tym razem udało się, jednakże w nocy z 2 na 3 lipca 1944 r. Gestapo wraz z żołnierzami formacji SS przeprowadziło w Tymbarku i okolicy masowe aresztowania. Na liście aresztowanych znajdowało się około 100 osób, z których udało im się aresztować tylko 37. Wśród nich znajdował się także inż. Marek, który od chwili aresztowania zamilkł zupełnie. Dopiero kiedy samochód z aresztowanymi przejeżdżał przez Kaninę powiedział „Popatrzmy ostatni raz na te młode sady, bo to nasza wspólna, nie ukończona jeszcze praca”.
W Nowym Sączu dowieziono ich do aresztu w budynku Gestapo, gdzie odbywały się codziennie przesłuchania. Właściwie wszyscy mieli być natychmiast rozstrzelani, jednakże egzekucje wstrzymano dzięki interwencji Rady Głównej Opiekuńczej oraz innych osób mających wpływ na niektórych funkcjonariuszy SS. Odnośnie Rady Głównej Opiekuńczej zaznaczyć należy, że inż. Marek rozmyślnie podpisał z nią umowę, że cała produkcja zakładu przetwórczego dostarczana będzie do magazynów i składnic terenowych RGO, dzięki czemu stworzył duże możliwości aprowizacyjno – transportowe i legalizacyjne dla ludzi biednych i ruchu oporu.
Dokładny przebieg wydarzeń związanych z aresztowaniem pracowników Spółdzielni i możliwości zwolnienia większości tych osób opisuje dr Józef Macko w swej książce pt. „Góry zakwitną sadami” . Tutaj brak miejsca na dokładny opis. Jednakże dla lepszego zrozumienia należ wyjaśnić, że po zwolnieniu dra Józefa Macko, który również był aresztowany w tej łapance i jako pierwszy zwolniony, ten natychmiast rozpoczął działania mające na celu uwolnienie inż. Marka. By uzyskać przychylność zastępcy komisarza Gestapo z Nowego Sącza, (który z wykształcenia był dyplomowanym artystą – skrzypkiem), a który miał duży wpływ na komisarza, wręczył mu własne, bardzo wartościowe skrzypce włoskie z 1721 r. – wiedząc, że ten nie odmówi ich przyjęcia.
Dzięki temu prezentowi udało się uzyskać zwolnienie nie tylko dla inż. Marka, ale również dla większości aresztowanych wraz z nim innych pracowników „Owocarni”, którzy byli w tym dniu aresztowani w Tymbarku. Niestety, nie udało się zwolnić wszystkich. W dniu 17 lipca 1944 r .zostali oni w Słopnicach – na obrzeżu starego cmentarza przy drodze do Zaświercza – rozstrzelani wraz z innymi więźniami przywiezionymi z więzienia Montelupich z Krakowa oraz z Nowego Sącza.
W sumie rozstrzelano 32 zakładników, a wśród nich z Tymbarku zginęli: Jan Miśkowiec, Jan Palka, Stanisław Sobczak z Tymbarku i Stanisław Sobczak z Zamieścia. Dzięki takiemu obrotowi sprawy i ocaleniu aresztowanych „Owocarnia” mogła podjąć dalszą produkcję – no i znowu wrócić do dalszej walki z okupantem. Wprawdzie było to bardzo trudne, gdyż Krakowska Komenda SS wkrótce przysłała do Tymbarku– osławioną już ze swych zbrodniczych działalności – kompanię SS Matingena jako karną kompanię. Należy tu przypomnieć, że kompania ta, w latach 1941 – 1943 – krwawo zapisała się w pamięci Lwowa oraz innych miejscowości, gdzie masowo mordowała intelektualistów polskich – księży pisarzy, profesorów, lekarzy, aktorów i innych, których trudno tu nawet wymienić. W Tymbarku, na swą kwaterę zajęli główny budynek „Owocarni”, skąd robili wypady, mordując niewinnych ludzi. Wybranie głównego budynku „Owocarni „ miało na celu sprowokowanie jakiegoś zajścia, które dało by podstawę do całkowitej likwidacji Spółdzielni. Dzięki jednak zrozumieniu sytuacji i odpowiedzialności wszyscy pracownicy starali się aby „coś takiego” nie nastąpiło. I dzięki takiej postawie pracowników „Owocarnia” została uratowana. Nie obyło się jednak bez poważnych strat, jakie w terenie spowodowała kompania Matingena. Przykładem tego jest Porąbka i Gruszowiec, gdzie wymordowano większość mieszkańców, a osiedla te zostały spalone. Wobec takiej sytuacji działalność podziemna aktywu Spółdzielni musiała niestety osłabnąć.
Inż. Marek musiał zrezygnować z funkcji Delegata Rządu na powiat limanowski, by czas poświęcić sprawom Spółdzielni, zwłaszcza, że zarządzeniem władz dystryktu, z dnia 10 listopada 1944 r. działalność „Owocarni” została zamknięta, a majątek miał ulec konfiskacie i zniszczeniu. Już w październiku 1944 r. do „Owocarni” dotarła poufna wiadomość, że w związku z cofającym się frontem, tak „Owocarnia”, jak i cały Tymbark zostaną spacyfikowane. Wcześniej jednak majątek „Owocarni” zostanie wywieziony do Niemiec. Dzięki tym wiadomościom zastosowano odpowiednie zabiegi, dzięki którym do tego nie doszło. Wprawdzie trzy dni wcześniej, przed wkroczeniem wojsk wyzwoleńczych rozpoczęto przygotowania do tej akcji, jednakże dzięki współpracy naszych partyzantów z partyzantami radzieckimi, które również działały w tych okolicach, udało się temu zapobiec. Nad Tymbarkiem pojawiły się samoloty radzieckie, które zrzucały lekkie bomby. Niemcy jednak, pragnąc kontynuować zaplanowaną akcję zniszczenia Tymbarku – w tym i „Owocarni” – wysadzili most kolejowy na rzece Łososina, oddalony zaledwie około 200 m od Spółdzielni. Zniszczono również budynek stacji PKP. „Owocarnię” natomiast miano wysadzić następnego dnia. Materiały do wysadzenia były już na terenie Spółdzielni, a także trzech saperów, którzy mieli dokonać aktu zniszczenia. Wobec takiego faktu działacze Spółdzielni z dowództwem partyzantów uzgodnili pewne działania i postanowiono działać na zwłokę. Saperom oświadczono, że właśnie przed ich przybyciem była tu specjalna komisja Wermachtu, która wyraziła zgodę, by budynku Spółdzielni nie wysadzać. Skoro decyzja ta jeszcze nie dotarła do jednostki saperów to można przecież jej „prawdziwość’’ potwierdzić w komendzie Wermachtu. Jednocześnie przygotowano dla saperów specjalną libację, skutkiem której umysły ich zostały poważnie zamroczone. Postanowili więc wysadzenie zakładu odłożyć do następnego dnia. Niezależnie od tych zabiegów oddział partyzancki por. Wietrznego czuwał w pobliży gotów do błyskawicznej interwencji, gdyby saperzy chcieli jednak dokonać wysadzenia budynku. Kiedy więc saperzy byli już mocno na rauszu, wszczęto fałszywy alarm, krzycząc, że do Tymbarku wkroczył oddział duży oddział radzieckich partyzantów z odsieczą i strzelają do Niemców na tymbarskim rynku. Wystraszeni saperzy zdążyli biegiem wsiąść do drezyny kolejowej i odjechali w kierunku Chabówki. Na miejscu pozostawili swój sprzęt i około 2 ton dynamitu. Dzięki takim zabiegom udało się uchronić od zniszczenia budynki Spółdzielni. Tak więc inż. Marek ochłonął nieco – podobnie jak i inni pracownicy Spółdzielni.
Spokoju tego nie doznali jeszcze mieszkańcy Tymbarku, z powodu kwaterowania tu oddziału esesmanów, których zadaniem było wymordowanie mieszkańców oraz spalenie wszystkich domów – o czym mieszkańcu nie wiedzieli. Na szczęście wkrótce do Tymbarku wkroczył rzeczywiście oddział wojska radzieckiego, przed którym szybko uciekali pozostali esesmani. Po lekkim uspokojeniu się atmosfery w Tymbarku, dowódca oddziału radzieckiego zwołał spotkanie miejscowej ludności na terenie placu tartacznego. Tu polecił tłumaczowi odczytać pismo, jakie znaleziono w kieszeni poległego oficera SS.
Jak się okazało, pismo to zawierało rozkaz spalenia i zniszczenia całego Tymbarku oraz wymordowania jego mieszkańców. Teraz dopiero zrozumiano, jaka czekała ich tragedia i to u progu wolności.

Pierwszy okres po wyzwoleniu

Wreszcie Tymbark był wolny od okupanta. Powstało pytanie co dalej? Jest „wolność” i wypada kontynuować przerwaną działalność, jaką sobie wytyczono na początku 1939 r. Kontynuować – ale jak – skoro majątek Spółdzielni aktualnie nie wynosił więcej niż 10 procent wartości przedwojennej. Pamiętać należy, że w listopadzie Spółdzielnia została formalnie zlikwidowana przez Dystrykt, zaś świeżo mianowany komisarz Poufahl grasował po magazynach i zabierał najcenniejsze urządzenia. Tak np. została rozebrana i wywieziona duża maszyna parowa wartości 120 tysięcy złotych. Również ludność okoliczna zabierała towary znajdujące się w magazynach, traktując je jako pozostałość poniemiecką. Trudno wymieniać wszystkie utracone towary i urządzenia, jakie zostały zniszczone lub zabrane. Wystarczy stwierdzić, że wyniosły one około miliona złotych majątku zakładowego, wg obliczeń dra Józefa Macko. Zwołano więc ogólną naradę członków Spółdzielni, by omówić aktualną sytuację oraz podjąć odpowiednie uchwały dotyczące przyszłości Spółdzielni. W swym przemówieniu inż. Marek powiedział: „Musimy radować się wszyscy, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności uniknęliśmy męczeńskiej śmierci i że Spółdzielnia oraz jej dorobek zostały uratowane dzięki aktywnej i pełnej poświęcenia postawie jej pracowników. Nie tracąc czasu musimy co rychlej wznowić intensywną pracę i wysiłki na wszystkich odcinkach działalności Spółdzielni, włączyć się aktywnie do odbudowy gospodarczej wyzwolonego kraju i kontynuować dalszą realizację ustalonego przed kilku laty planu.” Powoli więc Spółdzielnia zaczęła odżywać. Przystąpiono do napraw i remontu uszkodzonych pomieszczeń i urządzeń, starając się, aby jak najszybciej uruchomić produkcję. Nie było to jednak ani proste, ani łatwe. Przeszkody piętrzyły się bowiem. Przede wszystkim brak transportu. Spółdzielnia nie miała własnego, a linia kolejowa jeszcze nie działała. Dogadano się jednak z dowództwem oddziałów radzieckich, stacjonujących w Tymbarku, z majorem Moisejewem na czele, i za wzajemne świadczenia korzystano z ich aut wraz z konwojentami. Inną wielką trudność powodował brak odpowiednich pracowników, bowiem wielu dotychczasowych opuszczało Tymbark, wracając do swych poprzednich miejsc i stanowisk pracy, zaś wielu z dawniejszych pracowników nie wróciło jeszcze z wojennej tułaczki. Trzeba więc było tworzyć nową kadrę. I tak np. nad rozbudową zakładów produkcyjnych opiekę sprawował prof. inż. Wacław Krzyżanowski. Produkcją przetwórczą zajął się inż. Augustyn Rogoziński, zaś inż. Marek wrócił do „swoich” szkółek drzew owocowych. Rozpoczął się więc nowy rozdział w życiu Spółdzielni – jej odbudowy – powrót do normalizacji. Dzięki wysiłkom całej załogi, już w dniu 10 lutego 1945 r .zgłoszono, że urządzenia gotowe są do wznowienia produkcji. Przedstawiono Zarządowi również plan finansowy w wysokości 10 milionów na zakończenie kampanii 1944/45 r. oraz na wykonanie nowej kampanii, co bardzo ucieszyło inż. Marka. Wprawdzie plan ten nie był łatwy do realizacji tak z powodu pustej kasy, jak i strat wojennych, które pogłębiały kryzys finansowy Spółdzielni. Marek jednakże nie tracił nadziei, że wszystkie te trudności zostaną wkrótce pokonane. Robi więc starania w Ministerstwie Aprowizacji o przydział cukru, zaś w Centralnej Kasie Spółek Rolniczych oraz w Centrali Banku Rolnego prosi o kredyty na sfinansowanie kampanii. Te i podobne inne zabiegi sprawiły, ze z każdym dniem Spółdzielnia nabierała nowych sił do pracy i tętniła coraz szybszym rytmem. Zakłady rozpoczęły produkcję i nadal rozwijały się.
Inż. Marek, zwany teraz popularnie „Marusiem” rozpoczął wędrówki po całym kraju: do Warszawy, by zatwierdzić takie lub inne potrzebne dokumenty, na Ziemie Odzyskane, by stamtąd przywieź jakieś urządzenia potrzebne dla zakładu, lub do rozbudowy ogrodnictwa , np. szklarnie, które wykorzystał do uruchomienia ogrodnictwa w Mszanie Dolnej. W Olszanie (pow. sądecki) wydzierżawił 27 ha gruntu, w jednym kawałku, który wykorzystał do poszerzenia areału uprawy szkółek drzewek owocowych. Ściągnął też większą ilość dziczków z poniemieckich szkółek z powiatu oświęcimskiego, jako częściową rekompensatę za skonfiskowane w 1941 r. dziczki Spółdzielni. Często też bywał na „Zachodzie”, gdzie działał we wszystkich możliwych kierunkach i w różnych miejscowościach, których nie sposób tu wymienić. Poza kierunkiem sadowniczym, jako głównym trzonem jego działania, pamiętał także o oświacie, na rozwoju której bardzo mu zależało.
Pomagał w każdy możliwy sposób: fundował stypendia, organizował bursy studenckie, angażował nauczycieli, organizował specjalne kursy dla młodzieży pracującej itp. Jego szczególną zasługą było utworzenie w Tymbarku pierwszej średniej szkoły, o profilu przetwórstwa i handlu ogrodniczego. Na początku swego istnienia była to szkoła finansowana przez Spółdzielnię. Rozpoczęła swą działalność jako Spółdzielcze Liceum Przetwórstwa i Handlu Ogrodniczego II-go stopnia. Jej pierwszym dyrektorem był Stanisław Szymański – były dyrektor Szkoły Ogrodniczej w Tarnowie. Absolwenci tej szkoły mieli stanowić średnią kadrę kierowniczą w zakładach produkcyjnych i instytucjach handlowych z zakresu branży owocowo-warzywnej. Niestety, wraz z upaństwowieniem „Owocarni” upaństwowiono również i Spółdzielcze Liceum, które również musiało borykać się z wieloma trudnościami. Dopiero po opuszczeniu Tymbarku przez niemieckiego okupanta inż. Marek, dał się poznać, jako człowiek pełen inicjatyw i to wszechstronnych, a także jako człowiek całkowicie oddany służbie dla Ojczyzny i dla bliźnich. Nie pragnął on dla siebie, ani korzyści, ani sławy. Pragnął tylko aby Ojczyzna jak najszybciej podniosła się po tylu latach okupacji oraz aby ludzie żyli w niej możliwie szczęśliwie.

Porażka inż. Marka

Nowa rzeczywistość, niestety, nie sprzyjała działalności inż. Marka. Władze partyjne i powiatowe niechętnie patrzyły na jego działania, a także część ludności tutejszej, zachłyśnięta nowymi teoriami komunistycznymi. Aktywni członkowie Spółdzielni byli pod stałą obserwacją Urzędu Bezpieczeństwa i to z przykrymi skutkami. Za działalność w AK, za zbyt mocne manifestowanie niezadowolenia z nowej rzeczywistości, za tęsknotę za prawdziwą Polską. Aresztowano członka Zarządu Jana Macko i wywieziono w głąb Rosji na Zakaukazie, gdzie spędził kilka lat jako „katorżnik”. Warto tu wtrącić mały epizodzik z jego pobytu na Zakaukaziu. W czasie pracy poznał tam Stanisława Schneidra – który również był skazany za działania partyzanckie – a który w kilka lat później objął w Tymbarku stanowisko dyrektora zakładów przetwórczych byłej Spółdzielni. Aresztowanie groziło również mgr Józefowi Kulpie, za podobne „czyny”. Ten jednak został wcześniej ostrzeżony, przez jednego z milicjantów, o mającym się odbyć aresztowaniu. Dzięki temu Józef Kulpa już nie wrócił do domu, do którego właśnie wracał, lecz skręcił do lasu i pod jego osłoną przedostał się do innej miejscowości, skąd wyjechał do Krakowa. Inżyniera Marka nie aresztowano, gdyż bano się chłopskich rozruchów broniących swego dobrodzieja. Jednakże przy aktywnej działalności ludzi partyjnych, idee Marka wyśmiano i lekceważono. Z chwilą upaństwowienia Spółdzielni został odsunięty nie tylko z kadry kierowniczej, lecz doprowadzono nawet do tego, że oddano mu udział, członka spółdzielcy. Dano mu do zrozumienia, że jest tu niepotrzebny, a nawet niepożądany.
Upokorzono go jak tylko można było – zwracając mu jego wkład członkowski. Przeżył to bardzo. Wprawdzie starał się nie okazywać tego, jednakże znając nieco jego charakter łatwo to można było poznać. Jadąc kiedyś wspólnie pociągiem opowiadał mi o tych sprawach i miał łzy w oczach. Podkreślił swą „klęskę”, jakiej doznał mówiąc: …”Kwordy naród, mówie ci chodok, kwordy”…i po policzkach jego spłynęły duże łzy”. Tych słów i tego stwierdzenia oraz tych dwu łez ,które powoli spływały po jego policzkach nie zapomnę już do końca mego życia. Tu muszę wyjaśnić, skąd ta znajomość i ta otwartość inż. Marka w stosunku do mnie. Otóż inż. Marek miał syna, Janka, w moim wieku, z którym razem uczęszczaliśmy do wspomnianego wyżej Spółdzielczego Liceum Przetwórstwa i Handlu Ogrodniczego i w związku z tym żyliśmy na stopie koleżeńskiej. Kilkakrotnie byłem również w ich domu i stąd znaliśmy się bliżej. Przebywając zaś w jego domu mogłem bliżej poznać tą wspaniałą postać – a tak prostą i bezpośrednią w obcowaniu z drugim człowiekiem. Kiedy byłem w jego domu traktował mnie bardzo serdecznie – niemal po ojcowsku. Dużo wypytywał mnie o panią Annę Pikulską, z którą współpracował , kiedy ta prowadziła żeńską szkołę rolniczą w Koszarach – wiosce koło Łososiny Górnej. Znałem ją, gdyż była moją wychowawczynią i u której przez półtora roku mieszkałem, w czasie kiedy uczęszczałem do gimnazjum ogrodniczego w Świdnicy, skąd, właśnie dzięki niej znalazłem się w Tymbarku. Tak więc mieliśmy wspólny punkt zaczepienia do rozmów. Przedstawiał też swoje wizje przyszłościowe. Miał twardy charakter, okazało się że poniżenie jakiego doznał od niektórych członków Spółdzielni, nie załamały go całkowicie. Ból, jakiego doznał ukrył w swym sercu, sam natomiast szybko rozpoczął inne prace dla dobra całego społeczeństwa. Wprawdzie doznane przeżycie odbiło się na jego zdrowiu., jednakże szybko zabrał się do wykonywania nowych zadań, jakie sobie wytyczył. Bardzo zależało mu, by poprawić sytuację materialną wielu biednych mieszkańców tego regionu oraz by młodzież mogła kształcić się, „dzięki czemu podniesie się poziom oświaty i kultury w środowisku”, jak często powtarzał.
Pragnął też, by idea upaństwowionej Podhalańskiej Spółdzielni Owocarskiej nie została zatarta w pamięci mieszkańców Ziemi Limanowskiej. Te trzy punkty, jakie sobie wytyczył – pomimo doznanych krzywd – pragnął teraz realizować .

Inż. Marek rozpoczyna nową działalność

Kiedy inż. Marek został już całkowicie usunięty z byłej „Owocarni” postanowił tworzyć teraz nowe placówki tak produkcyjne, jak i oświatowe. Najpierw postawił na Mszanę Dolną, gdzie postanowił uprawiać warzywa, przy zaangażowaniu tamtejszej Szkoły Ogrodniczej, której również był inicjatorem i współtwórcą. By zrealizować swe założenia wyjechał do województwa wrocławskiego, gdzie wydobył zniszczone szkielety szklarni, które, po załatwieniu formalności urzędowych, przetransportował do Mszany Dolnej i tu zmontowano szklarnie o powierzchni 2.500 m/2. Następnym punktem jego działalności było utworzenie przystanku PKP w Piekiełku, wtedy duża liczba osób pracujących w Tymbarku lub w Limanowej miała ułatwiony dostęp do swych zakładów pracy. Wcześniej bowiem trasy te musieli pokonywać pieszo. Budowa tego przystanku znów sprawiła mu sporo kłopotów i trudności związanych z uzyskaniem zezwolenia na budowę, zdobycie odpowiedniej parceli, braku funduszy na koszty związane z budową itd. Trudności te jednak przezwyciężył i w listopadzie 1956 r. przystanek PKP w Piekiełku został uroczyście oddany do użytku.
Dzięki tej inwestycji szybko też zmienił się wygląd Piekiełka, na korzyść dla tamtejszego społeczeństwa, a również dla pobliskich miejscowości. Wybudowano wiele nowych domów, utwardzono, lub zbudowano nowe drogi, zelektryfikowano pobliskie wioski .I do tych pięknych miejscowości zaczęli przyjeżdżać wczasowicze, organizowano obozy harcerskie oraz kolonie letnie w miejscowej szkole. Jeszcze nie skończono budowy stacji PKP, a inż. Marek już tworzy dalsze swe „dzieła”.
W Mszanie Dolnej uruchamia małą winiarnię, w Tymbarku zaś wytwórnię prefabrykatów i materiałów budowlanych. W Porębie Wielkiej zainicjował spółdzielnię letniskowo – uzdrowiskową im. W. Orkana, które dały początek dalszej rozbudowie, dzięki czemu Poręba W. stała się ośrodkiem letniskowo – turystycznym.

Śmierć i pogrzeb inż. Marka

Odetchnęli, jednakże nie na długo. Wczesnym rankiem inż. Marek podniósł się z łóżka i w tym momencie nastąpił nowy, bardzo silny atak serca, który spowodował, że serce to, które tak biło zawsze dla dobra innych nagle zamarło. Zamarło już na zawsze. Mimo natychmiastowej interwencji lekarzy, którzy usiłowali przywrócić mu życie, efekty ich pracy nie przyniosły pozytywnego wyniku. Inż. Marek zmarł. Wieść o śmierci inż. Marka lotem błyskawicy rozeszła się nie tylko po Limanowej i jego najbliższych okolicach, lecz obiegła również niemal cały kraj, a nawet znacznie dalej poza jego granicami. Kim był dla tego terenu – i nie tylko – można było przekonać się w dniu jego pogrzebu, który odbył się w dniu 6 czerwca 1958 r. w Tymbarku. Takich tłumów żegnających go i takiego płaczu Tymbark dotąd nie przeżywał. Przed pogrzebem ciało inż. Marka, w otwartej trumnie, wystawione zostało w Domu Kultury, przy „Owocarni”, by przybyli żałobnicy mogli złożyć mu pożegnalne słowa i słowa modlitwy. Do trumny jednak trudno było dojść z powodu nacierającego tłumu. Nie pomogła interwencja służby porządkowej. Jakaś wyższa siła pchała ludzi do wnętrza sali, w której spokojnie już spoczywał ten, który był im przewodnikiem, bratem, czy ojcem – jak go nazywano w podziękowaniach za wszystko ,co dla nich czynił. Głośny płacz i cichy szloch panował na sali, a także i poza nią. Uświadamiali bowiem sobie, że dobroczynne działania „Marusia”, jak nazywało go wielu jego przyjaciół, skończyły się, że „Maruś” już więcej „nie bedzie juz godoł”, nie uśmiechnie się i nie pocieszy. Żałowano go bardziej niż kogoś zmarłego ze swojej rodziny. Kiedy zaś wyniesiono trumnę, by przetransportować ją do kościoła rozciągnęła się długa kolumna „żałobników”. Trumna spoczywała już na katafalku w kościele, a tłum nadal dochodził do drzwi kościoła, który nie mógł pomieścić wszystkich uczestników. Również w kościele słychać było stłumione szlochy tych, którzy naprawdę go kochali. Podobnie było i na cmentarzu, gdzie spoczął na razie w zastępczej mogile. Lud żegnał swego dobrodzieja i opiekuna, swego nauczyciela i przyjaciela.
Józef Macko w swej książce pt. „Góry zakwitną sadami” – poświęconej pamięci inż. Marka, opisując jego pogrzeb, w zakończeniu pisze: „Tu złożono ją w tymczasowym grobie, który pokryły wieńce z kwiatów polnych, cetyny i gałązek przekwitającej jabłoni. Nad grobem żegnano Marka z trudem do ukojenia żalem. Towarzyszyła temu pożegnaniu świadomość, ze odchodzi działacz związany z Ziemią Podhalańską, najgłębiej troszczący się o jej losy. Rynek tymbarski zgromadził po pogrzebie tłumy chłopów, niezawodnych i wiernych towarzyszy Marka. Stali zadumani, panując nad wzruszeniem i nie przestawali przypominać sobie, jak Marek pracował z nimi i jakim był człowiekiem. Wszyscy wiedzieli, że Marek był „ich”, że do nich należał. Ubolewali serdecznie, że nie był za życia doceniany tak, jak mu się należało, i nie był kochany tak, jak na to zasługiwał. Wiedzieli, że dużo więcej można by było społem zdziałać za życia Marka, gdyby mu nie rzucano pod nogi tylu kłód.
Limanowa, Tymbark i Mszana Dolna nazwały ulice imieniem inż. Marka. Również Spółdzielnia przyjęła imię swego twórcy. Ster prac w Zarządzie Spółdzielni objął po Marku jego uczeń, mgr Józef Kulpa, który prowadzi tę placówkę w myśl wskazań swego wychowawcy i ideowego nauczyciela.

W nr 19. tygodnika „Świat” – z dnia 15 maja 1955 r., zamieszczono artykuł znanych publicystów –
K. Dziewanowskiego i W. Nowakowskiego pt. „Krzywda inż. Marka”. Dziennikarze ci, którzy dowiedzieli się o działalności Marka, jaką od lat prowadził na terenie powiatu limanowskiego, o jego sukcesach i krzywdzie jakiej doznał, postanowili sprawdzić to osobiści. Przyjechali więc do Limanowej i rozpoczęli badać sprawę usunięcia Marka z życia publicznego od rozmów z przedstawicielami władz powiatowych oraz partyjnych, badając przyczyny takiej „nagonki”. W czasie tych rozmów twierdzili, że Markowi stała się krzywda, którą należy naprawić, co wielu przekonało.
Artykuł, jaki ukazał się w tygodniku „ŚWIAT” poruszył także opinię kół Frontu Jedności Narodu i spowodował, że postanowiono krzywdę tą naprawić. Marek zaś, kiedy zapoznał się z w/w artykułem spokojnie powiedział: „Nie dbam o siebie i bardziej bym się cieszył, gdyby została naprawiona krzywda, jaką wyrządzono Spółdzielni i całemu powiatowi.” Dzięki więc temu artykułowi zmienił się stosunek władz odnośnie dalszej działalności inż. Marka.
Należy tu podkreślić, że zasadniczą zmianę przyniosły dopiero uchwały VIII Plenum KC PZPR w 1956 r. które miały duży wpływ na życie całej polskiej społeczności –w tym również i dla inż. Marka.

„Odrodzenie” działalności Marka

By naprawić krzywdy, jakich doznał Marek, władze Frontu Narodowego , w uznaniu jego działalności społecznej i zasług, jakich dokonał dla dobra całego społeczeństwa, władze Frontu Jedności Narodu zaproponowały mu kandydaturę na posła do Sejmu. Było to dużym zaskoczeniem dla Marka.
Długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Zdawał sobie bowiem dobrze sprawę, jakie obowiązki i jaka odpowiedzialność spocznie na nim. Skłaniał się ku temu, by odmówić propozycji, jednakże wszyscy, a szczególnie spółdzielcy, prosili go, aby mandat przyjął. I to przeważyło.
W najbliższych wyborach został wybrany na posła. I tak rozpoczął swoją nową, aktywną działalność społeczną, która, niestety, okazała się już ostatnią. Jego pierwsze poselskie zadanie, jakie pragnął rozwiązać, to reaktywowanie Spółdzielni tymbarskiej. Sprawę tą przedstawił i omówił najpierw w Komisji Rolnej, w której pracował, zaś w dniu 25 kwietnia 1957 r. omówił ją na plenum Sejmu. Niestety, ponieważ Marek chciał odzyskać wszystkie zakłady, i gospodarstwa szkółkarskie, jakie kiedyś podlegały Spółdzielni – po wielu kontrolach i dyskusjach żądania te zostały odrzucone.
Udało się jednak Markowi uratować i utworzyć nową spółdzielnię pod starą nazwą „Podhalańska Spółdzielnia Owocarska”, która, dzięki Markowi, została zlokalizowana w Limanowej, w budynkach po dawnym browarze. Przejęła ona również i gospodarstwo ogrodnicze w Mszanie Dolnej. Cieszyło to Marka, lecz jednocześnie przysporzyło mu znowu sporo nowych zadań do realizacji, jako prezesowi Zarządu tejże Spółdzielni, na którego został jednomyślnie wybrany. Mimo wszystko Marek cieszył się i pracował nadal bardzo wiele. Zdawało się, że jednocześnie jest w kilku miejscach, gdzie swym uśmiechem i dobrym słowem obdarza wszystkich. Niestety, organizm zbyt eksploatowany zaczął odmawiać posłuszeństwa. Odezwała się choroba, którą dotąd tuszował i lekceważył. Jeszcze 2. czerwca z radością przyjął meldunek, że wszystkie prace związane z rozruchem nowej przetwórni Spółdzielni w Limanowej zostały zakończone i można rozpocząć produkcję. Uradowany tą wieścią pragnął podzielić się nią z innymi, nagle zasłabł. Przewieziono go do szpitala w Limanowej, gdzie po kilku godzinach pobytu poczuł się już znacznie lepiej. Wszyscy odetchnęli z ulgą.

Zakończenie

Inż. Józef Marek zmarł, lecz pamięć o nim nie została jeszcze zatarta. Ciało tego wielkiego człowieka, spoczywa na tymbarskim cmentarzu, na miejscu honorowym, obok kaplicy cmentarnej. Grób jego ozdobiony jest tylko skromną kamienną kapliczką z Chrystusem Frasobliwym – symbolem cierpienia, którego Markowi nigdy nie brakowało oraz z lapidarnym napisem na tabliczce: Józef Marek ps. ”Lanca” „Serce oddał Bogu – rozum Ojczyźnie.” i daty: urodzenia 1900 i śmierci 1958. Należy tu także podkreślić, że był człowiekiem nie tylko wierzącym, ale także bardzo pobożnym. Każdą nową pracę rozpoczynał znakiem krzyża kreślonym na piersiach. Często też przy pracy nucił jakąś pobożną pieśń. Także wsiadając na wóz, czy do samochodu zawsze krótko modlił się. Opowiadała mi pewna pani, w czasie wspominania inż. Marka z okresu okupacji kiedy ukrywał się. Przez pewien czas mieszkał w okolicy rynku, w budynku mającym piętro. Na tym właśnie piętrze , gdzie mieszkał Marek, mieszkała również pewna pani, jako wysiedleniec z okolic Poznania. Bawiąc się na podwórku wraz z innymi już „podrostkami” zauważyli, że wieczorem, kiedy już świecono lampy, w pewnym określonym czasie w jednym z tych dwóch zajmowanych pokoików światło gaśnie w jednym oknie, by po pewnym czasie znów zaświecić. Powtarzało się to przez kilka dni. Młodzi zaczęli się dość jednoznacznie domyślać powodu gaszenia światła. Aby się jednak dowiedzieć, a i zobaczyć, jak wygląda prawda, przystawili drabinę tuż przy oknie i gdy światło zgasło najsprytniejszy kolega wdrapał się cichutko na drabinę, by zaobserwować to co się dzieje w pokoju. Jakież było zdziwienie, a także i zawstydzenie, kiedy ten szepnął z góry „modlą się”. Po zejściu opowiedział zebranym, że kiedy ta pani przyszła do Marka, ten wyjął z kieszeni różaniec, który odmawiali wspólnie. Była to dla nas nauczka, aby nigdy przedwcześnie nie wydawać o kimś sądu, tylko na podstawie jakiś niejasnych skojarzeń. Mimo upływu tylu lat społeczność tymbarska – i nie tylko – ciągle o nim pamięta. Jego grób niemal bez przerwy zdobiony jest kwiatami, często „półdzikimi” – symbolem tej ziemi, po której chodził i na której pracował dla dobra innych. Niemal też zawsze na grobie palą się znicze, kładzione przez „niewidzialną rękę. By pamięć o nim uczcić i ocalić od zapomnienia, by nie zatarła się w ludzkiej pamięci – jego imieniem nazywane są ulice różnych miejscowości, szkoły, zakłady pracy itp. Jednakże, chociaż z przykrością, należy stwierdzić, że jednak coraz rzadziej go wspominamy . Rzadko mówi się o nim w szkołach, by dać dzieciom i młodzieży, jako wzorzec prawdziwego społecznika i patrioty.
A przecież osoba inż. Józefa Marka ze wszechmiar godna jest upamiętnienia i naśladowania.
Dlatego starajmy się, by postać ta ożyła w naszej pamięci i pozostała w niej na zawsze.

Anegdotki związane z „Marusiem”

 Zaraz po zakończeniu działań  wojennych w „Owocarni” odnośnie inż. Marka nastąpiła jakaś przyjazna atmosfera. Mówiono o nim nie jak o przełożonym, kierowniku, lecz tak prosto, po swojsku, jakby z dziecinną radością zdrobniale „Maruś”.

Trudno dociec kto był pierwszym twórcą tego określenia – być może jakieś dziecko, ale określenie trafne i szybko przyjęło się wśród załogi przetwórni i wśród członków Spółdzielni. Także wesoło wspominano różne zachowania „Marusia”. Oto kilka z nich, podane przez ciocię „Marusia”, p. Bronisławę Szewczyk.

1/ Pierwsza próba gotowania słodzonego soku z wiśni. Gotowanie odbywało się na wolnym powietrzu. Eksperymentowi temu przyglądała się grupka „przetwórców”, wśród nich pani Bronisława Szewczyk – ciocia inżyniera Marka, a z zawodu nauczycielka – polonistka. Nad ogniskiem zawieszono kociołek z surowym sokiem wiśniowym. Powoli kociołek wraz z zawartością zaczął się nagrzewać. Wkrótce na powierzchni pokazały się pęcherzyki i sok zaczął „kipieć”. „Maruś” skoczył do kociołka, zaczął mieszać drewnianą łopatką, lecz to nie pomogło i kipienie z każdą chwilą było większe. Bezradny „Maruś” krzyknął w stronę p. Szewczyk: „Co robić, ciociu, co robić?’ „Trzeba nieco schłodzić wrzątek’ – odpowiedziała ciocia. By tego dokonać, Maruś chwycił kubeł z wodą, służącą do mycia rąk i „chlusnął do kociołka. Przestało kipieć. Maruś dosypał obliczoną ilość cukru, wymieszał, spróbował i zaczął częstować nim zebranych. Podszedł też z kubkiem świeżego soku do cioci mówiąc: „Pijcie, ciociu socek, pijcie, bo je bardzo dobry”. Co wszyscy przyjęli gromkim śmiechem. Produkcja była udana.

2/ Jeszcze inne zdarzenie. Będąc na pielgrzymce w Kalwarii Zebrzydowskiej z córką i siostrzenicą, maszerował wraz z innymi pielgrzymami po „kalwaryjskich dróżkach”, śpiewając wraz z innymi nabożną pieśń ku czci Matki Boskiej Kalwaryjskiej. Nagle zobaczył straganik z gruszkami. By nie stracić wątku pieśni, a jednocześnie kupić tych gruszek dla towarzyszących mu panienek śpiewał na melodię tej pieśni: „Gruski, kalwaryjskie gruski. Dobre kalwaryjskie gruski. Jydzcie dziopy gruski”. Za chwilę był inny straganik z kawą (zbożową). „Maruś” znowu nie przerwał melodii śpiewanej właśnie pieśni, lecz zmienił tylko słowa i śpiewał: „O kalwaryjska kawa. Dobra kalwaryjska kawa. Pijcie dziopy dobrą kalwaryjską  kawę”, co wzbudziło wesołość otaczających go pielgrzymów.

3/ W szkole w Łososinie, poza sadownictwem Marek prowadził również lekcje z warzywnictwa, które jednak „nie leżały mu na sercu”. Kiedyś omawiając produkcję pomidorów (wtedy prawie jeszcze nieznanego warzywa w tym terenie) mówi i opowiada, aż nagle przerywa, mówiąc : „tom reszte to wom może opowiedzieć Markowo na Kisielówce, bo ona lepi się na tym zno. A my, chodoki  idziewa do szkółki”.

4/ Będąc w Warszawie, w sprawie zatwierdzenia zgody na otwarcie w Tymbarku średniej szkoły o specjalizacji przetwórstwa i handlu ogrodniczego przy Spółdzielni znalazł się w sekretariacie ministra. Kiedy sekretarka oświadczyła, że pan minister jest zajęty, inżynier wykorzystał  moment, kiedy jej uwaga skupiła się nad  wykonywaniem jakiejś czynności biurowej inżynier wszedł do gabinetu ministra i bez pytania referował swą sprawę. Podszedł do biurka, przy którym siedział minister i klepiąc go po ramieniu powiedział: „Bo to wiecie ministrze, trza, żeby oświata krzewiła się na Podholu. Trza.”  – I pan minister podpisał podłożone przez Marka pismo. (według relacji sekretarki ministra).

5/ Pewnego dnia pani Helena – żona „Marusia” – zaczęła mu zwracać uwagę, na jego niewłaściwe zachowanie, czy jakieś zaniedbanie obowiązków domowych, dość, że „Maruś” poczuł się dotknięty. W odpowiedzi na jej „potok” słów spokojnie odpowiedział: „Jużeście się to Markowo rozgdokali, inż.”!   –  I  zabrawszy swój łobuk wyszedł z mieszkania.

6/ Kiedyś będąc w mieszkaniu nagle zainteresował się synem Jankiem, którego jakoś od pewnego czasu nie widział. Zapytał więc żony: „Markowo! Nie wiycie co się dzieje z tym chodokiem –bo go, jakoś  ostatnio nie widuje?” Już od pół roku jest w wojsku – odpowiedziała pani Markowa. „Acha, to jest w wojsku” – uspokoił  się Maruś.

Kiedyś pracownicy administracyjni „Owocarni” stwierdzili, że „Marusiowi” należy kupić nowe portki, bo te w których chodzi mają już za dużo dziur. Pracownica sekretariatu, panna Marysia Kordeczka, sporządziła listę pracowników i ruszyła z nią, by zebrać odpowiednią kwotę. Zaczęła od dyrektora Gwarka. Ten spojrzał na listę i bez słowa podpisał się oraz z uśmieszkiem i odpowiednim datkiem zwrócił ją Marysi. Ta z kolei podeszła do biurka, przy którym siedział „Maruś”. Na cóz to zbieros dziopino – spytał Marek biorąc do rąk podaną listę do podpisu, mimo iż w nagówku listy był napis: „Na nowe portki dla inż. Marka”. Maruś  podpisał się i wręczając jej odpowiednią kwotę powiedział: „jak dlo bidoka to trza. To trza”. Wszyscy pracownicy mieli z tego powodu sporo uciechy. Śmiał się również i Marek, kiedy wręczono mu nowe spodnie i przypomniano moment zbierania składki.

To tylko kilka wybranych anegdotek, którymi „z rękawa” sypała pani Szewczyk bawiąc wesoło zebranych słuchaczy.

Stanisław Wcisło

Literatura:

1/ Batorski Antoni – Kronika Zakładów Przetwórstwa Owocowo- Warzywnego w Tymbarku

2/ Kulpa Józef – Wkład PSOW w Tymbarku w walkę wyzwoleńczą narodu  w latach 1939 – 1945

3/ Macko Józef – Gdy góry zakwitną sadami

4/ Podhalańska Spółdzielnia Owocarsko – Warzywnicza im. Józefa Marka w Limanowej  1935 – 1975 5/ Protokoły z posiedzeń Rady Nadzorczej PSOW

Wywiady – rozmowy:

1/ Batorski Antoni – radca prawny PZPOW
2/ Józef Kulpa – były pracownik kierownictwa Spółdzielni 3/ Jan Marek – syn inż. Józefa Marka 4/ Inż. Józef Marek 5/ Bronisława Szewczyk – nauczycielka – ciocia inż. Marka 6/ Stanisław Szymański – dyrektor Spółdzielczego Liceum Przetwórstwa i Handlu w Tymbarku Anna 7/ Władysław Wietrzny – dowódca placówki Trzos AK. W Tymbarku 8/ Jan Dulęba – dyrektor Szkoły Ogrodniczej w Mszanie Dolnej 9/ Jan Macko – sadownik – współzałożyciel „Owocarni”/ 10 Franciszek Bubula – sadownik – działacz społeczny 11/ Stanisław Ceglarz – prezes Zw. Nauczycielskiego w Limanowej 12/ Stanisław Krzyściak – pracownik Podh. S-pni Owoc. – Warz. W Limanowej
13/ Anna Milli – Pikulska – nauczycielka Żeńskiej Szkoły Rolniczej w Koszarach

„Karta z historii Tymbarku” – spisana przez Józefa Kulpę

W numerach 19,20 i 21 Głosu Tymbarku drukowane był cykl pod tytułem „Karta z historii Tymbarku”. Jego Autorem był śp.Józef Kulpa, który  podzielił się z Czytelnikami swoimi wspomnieniami na temat roli rodziny Turskich w historii Tymbarku. Poniżej przedruk w całości.

 


W ostatnim numerze kwartalnika „Głos Tymbarku” przeczytałem notatkę apel Pani Karoliny Smoter o zabezpieczenie, remont grobowca Myszkowskich -Turskich, położonego w sąsiedztwie domu parafialnego. W całej rozciągłości popieram tę inicjatywę i swoją skromną cegiełkę w postaci 100 tys. zł na ten cel załączam. Wierzę, że wielu znajdzie się obywateli w Tymbarku, którzy podzielają ten pogląd, wierzę, że przyłączą się do tego naszego wezwania. Obiekt powyższy – grobowiec –  już zabytkiem Tymbarku, a ponadto kryje’ w sobie ludzi wielce zasłużonych dla Polski i samego Tymbarku. Sądzę, że zbiórką pieniędzy i wykonaniem prac remontowych grobowca zajmą się: Koło Światowego Związku Żołnierzy AK w Tymbarku lub Towarzystwo Miłośników Tymbarku, względnie Redakcja kwartalnika.
Poruszona wyżej sprawa nakłania mnie do napisania wycinka historii Ziemi Tymbarskiej, dotyczącego lat 1939-1945, ze szczególnym uwzględnieniem roli społeczno-gospodarczej dworu Zofii Turskiej i jego wkładu w rozwój Tymbarku, a także tragedii jego mieszkańców, jaka miała miejsce w pierwszych miesiącach 1945 roku, w czasie tzw. „wyzwolenia”. Jest to oparte na moich bezpośrednich spostrzeżeniach i mojej pracy przy budowie Owocarni wraz z inż. Józefem Markiem oraz kontaktach i moich naradach Zofią Turską, a więc prawdziwe. Starałem się także, by w szczegółach nie było przeoczeń, wynikających z dużego okresu czasu, jaki upłynął od owych lat.

Jak pamiętam, w skład dworu Zofii Turskiej wchodziły: dosyć poważny obszar lasów, tartak parowy oparty na drewnie z tych lasów, a zarządzany: przez Mariana Prökla człowieka zasłużonego dla Tymbarku, członka Ruchu Oporu AK w czasie okupacji.

W samym Tymbarku na stokach Zęzowa, obok stacji kolejowej i Spółdzielni  Mleczarskiej były łąki, pastwiska i pola uprawne. Obszar ten nie  przekraczał 50 hektarów. Z budynków Zofii Turskiej wymienić należy stary dwór położony nad rzeką oraz budynek Zofii położony nieco niżej zabudowań obecnego Zespołu Szkół.
Aż miło patrzyć było na stado czerwono-polskiego bydła pasącego się już od wczesnej wiosny na łąkach w poszczególnych kwaterach paszowych.
Gospodarzem-ekonomem majątku był Władysław Czarnota. Gospodarka prowadzona była na wysokim poziomie, dając dobry przykład dla tutejszych
rolników. Tak w gospodarstwie, jak też w lasach, czy tartaku pracowali robotnicy. Ich zarobki były prawie groszowe, ale i to się liczyło, gdy się weźmie pod uwagę ówczesną biedę – przecież powiat limanowski był jednym z najuboższych w Polsce, nękany bezrobociem, przeludnieniem. Ostre przednówki, zły stan zdrowia mieszkańców, niski poziom  oświaty stanowiły niemal stały element tzw. „biedy galicyjskiej”.

 Zofia Turska z Myszkowskich miała dwie córki. Jedna z córek, mężatka będąca w ciąży, uległa wypadkowi postrzelenia, w wyniku czego ona umarła, ale dziecko uratowano. Zofia Turska była już wówczas wdową. Jej mąż, Karol Turski, umarł – jak mi mówiono-w Dalmacji.
Warto, dla przypomnienia, odpowiedzieć na pytanie, co  Tymbark zawdzięcza dworowi Zofii Turskiej, jaki był wkład tego dworu w rozwój Tymbarku? Jakie były jego dzieje w okresie okupacji i w czasie „wyzwolenia”? 

Spółdzielnia Mleczarska powstała już w roku 1927. Była to pierwsza spółdzielnia na terenie powiatu limanowskiego. Założycielami jej byli ks.Józef Szewczyk, Karol Turski, Jan Macko. Karol Turski odstąpił bezpłatnie na rzecz Spółdzielni parcelę, na której dziś widzimy główny zakład Mleczarni. Ogromnym wówczas wysiłkiem, przy wybitnej pomocy Karola, wybudowano właśnie ten, stojący do dzisiaj, budynek. Organizowanie Spółdzielni Mleczarskiej wywołało wiele dyskusji i zastrzeżeń ze strony nawet zasłużonych w powiecie działaczy. Twierdzili oni, że uruchomienie Mleczarni spowoduje to, że tutejsi chłopi, odstawiając pełne mleko do Mleczarni, sami będą konsumować przepuszczane, co spowoduje wzrost zachorowań na gruźlicę, Życie obaliło takie założenia. Twórcy Mleczarni słusznie przewidywali, że jedną z głównych gałęzi gospodarki chłopskiej będzie hodowla – oczywiście na wysokim poziomie. Mleka pełnego będzie starczało i dla Mleczarni i na bieżącą konsumpcję.
Ówcześni działacze życia gospodarczego na terenie Tymbarku byli przepełnieni duchem na wskroś spółdzielczym, demokratycznym. Organizowanie, w okresie przecież kapitalistycznym, spółdzielni było tego właściwym potwierdzeniem.

Zupełnie mogła to być przecież sprawa prywatna lub spółki akcyjnej. Tymbark jednak, wtedy i później, postawił na spółdzielczość – i słusznie, bo ta spółdzielczość zbudowana na zasadach dobrowolności, miała i ma dotychczas założenia gospodarcze i społeczno wychowawcze.

W dowód oczywistego uznania wkładu Karola Turskiego w powstanie Spółdzielni Mleczarskiej w Tymbarku walne zebranie członków uchwaliło wmurowanie tablicy pamiątkowej nieżyjącemu już Karolowi Turskiemu. Tablicę taką ufundowano i umieszczono na zewnętrznej ścianie budynku Mleczarni. Władze PRL rozkazały tablicę z napisem zatynkować, bo przecież „dziedzic” – to wróg ludu! Z biegiem lat, po istotnych odwilżach w polityce PRL odtworzono tablicę i jej napis. Produkcja wspaniałego masła przebiegała w masialnicy o napędzie ręcznym! Jeszcze do dnia dzisiejszego we wspomnieniach – widzę Marcina Atłasa pochylonego, obracającego masielnicę. Marcin Atłas był człowiekiem pracowitym i uczciwym. Na początku w PRL piastował nawet funkcję I Sekretarza PPR w Tymbarku.

Pozwólcie Czytelnicy, że w tym miejscu wstawię małą dygresję związaną z Mleczarnią w Tymbarku.
Było to jeszcze przed II wojna światową. Dojeżdżałem wówczas do gimnazjum w Nowym Sączu. Bilet miesięczny kosztował wówczas około12 zł – tyle kosztowała wtedy para roboczych butów. Nie miałem pieniędzy na ten bilet. Za zgodą Zarządu Mleczarni woziłem wtedy do sklepów Wojaczyńskiego do Nowego Sącza w walizce ok 20 kg  masła. Za ten otrzymywałem kilka złotych, co starczyło mi właśnie na opłacenie biletu miesięcznego. Pociąg odjeżdżał z Tymbarku już o godzinie 5.30. Ja musiałem na tę godzinę dotrzeć na stację z Piekiełka. Walizkę z masłem dowoził mi na stację w Tymbarku właśnie Marcin Atłas.

Wszystkim tym, których interesuje działalność Podhalańskiej Spółdzielni Owocarskiej w Tymbarku, proponuję przeczytać książkę dr Józefa Macko ”Góry zakwitną sadami”. Nas w tym szkicu interesuje zagadnienie jakie czynniki spowodowały to, że inż. Marek obrał Tymbark na siedzibę Spółdzielni. Inż. Józef Marek przywędrował do Limanowej w 1927 roku. Objął stanowisko powiatowego instruktora sadownictwa, później również, dodatkowo, nauczyciela w Górskiej Szkole Rolniczej w Łososinie Górnej. Z Tymbarkiem zapoznał się bliżej podczas swoich wędrówek po powiecie. O tym, że zadecydował przyszłą spółdzielnię,  która miała realizować jego bogaty program upowszechniania sadownictwa, połączonego z przechowalnictwem i przetwórstwem, zlokalizować właśnie w Tymbarku zadecydowało wiele czynników:

– bliskość stacji kolejowej,
– entuzjastyczne przyjęcie programu Marka przez tymbarskich działaczy spółdzielczych,
– gotowość istniejących już spółdzielni (Kasy Stefczyka, Kółka Rolniczego, a zwłaszcza Spółdzielni Mleczarskiej) do daleko posuniętej współpracy.

Na szczególne podkreślenie zasługuje pomoc ofiarowana Markowi ze strony  Spółdzielni Mleczarskiej, którą kierował zasłużony działacz spółdzielczy Jan Macko.
Inżynier Marek wypatrzył wspaniałą parcelę, na której stoją dzisiejsze Zakłady. Parcela ta należała do Zofii Turskiej, która wyraziła zgodę na sprzedaż. Okazało się jednak, że po śmierci Karola majątek przeszedł na córki.  Sąd Opiekuńczy nie wyraził zgody sprzedaż lub darowanie parceli dla Spółdzielni. Sąd wychodził z założenia, że substancja majątkowa córek nie może zostać uszczuplona. Jedynym wyjściem z tej sytuacji była wymiana parcel. Spółdzielnia zakupiła parcelę o podobnym areale od Władysława Szczepaniaka, znajdująca się w bezpośrednim sąsiedztwem pól Turskich. Nabyta parcela było to wyrobisko w lesie położona wysoko w górze Zęzów.

Wartość rynkowa obu parcel była nieporównywalna, sąd jednak na takie rozwiązanie wyraził zgodę. W tym miejscu należy wyrazić wdzięczność dla Władysława Szczepaniaka, a później dla Jana Zająca, który na podobnych zasadach sprzedał w 1942r. parcelę dla Spółdzielni Rolniczo-Handlowej „Skiba” w Tymbarku.

Trzeba pamiętać, że właśnie wtedy był wielki głód ziemi, a cena jednego ara była bardzo wysoka. I tutaj potwierdza się społeczno-obywatelskie podejście dworu Zofii Turskiej do zasadniczych problemów gospodarczych Tymbarku. Brak takiego podejścia na pewno przekreślił by możliwość budowy i Mleczarni i Owocarni. O tym starsi mieszkańcy Tymbarku wiedzą doskonale.

O tym wiedzieć powinno aktualnie włodarzące młodsze pokolenie.
Pomoc dworu dla Owocarni nie ograniczyła się tylko do ułatwienia w nabyciu parceli. Zofia – w pierwszych latach organizowania Owocarni czynnie pracowała, z początku w zarządzie, później w radzie tej Spółdzielni. Młodsza zaś córka Zofii prowadziła nieodpłatnie ewidencję dostaw owoców od producentów-sadowników.
Spółdzielnia Rolniczo-Handlowa „Skiba”, przekształcona później w Gminną Spółdzielnię „Samopomoc Chłopska”, wybudowała w latach 1941-1947
magazyny i budynek administracyjny obok stacji kolejowej, na parceli stanowiącej również własność dworu. Podobnie, jak przy nabyciu parceli przez Owocarnię, „Skiba” mogła tę parcelę nabyć tylko w drodze wymiany. Parcele taką zdecydował się sprzedać Jan Zając, dokonano więc wymiany notarialnej parcel. I znów zauważyć należy, że parcela położona koło stacji była bez porównania wartościowsza od. parceli Zająca.
Zgadzając się na taką wymianę Turska wykazała wysoki stopień społecznego wyrobienia. Na marginesie opisywanych spraw wypada poinformować, że sprzedane przez Szczepaniaka i Zająca parcele wróciły do właścicieli, nabyte po symbolicznych kwotach podczas parcelacji dworu.

Wybuchła II wojna światowa. Już 11 grudnia 1939 roku zjawili się w Tymbarku mjr Wacław Szyćko ps.”Niktor” i Jan Cieślak ps. „Maciej”, by założyć tutaj organizację podziemną Z.W.Z.  Jako pierwsi zaprzysiężeni zostali Zofia Turska i Marian Prökl. U Pröklów założono skrzynkę łączności i magazynowano broń.

U Turskiej był magazyn żywności i leków. Zaznaczyć należy, że mjr Szyćko przed wojną był leśniczym lasów Turskiej.

Z powyższego wynika, że wymienieni wyżej – Turska i Prökl, byli pierwszymi na terenie Tymbarku członkami Ruchu Oporu. To oczywiście o czymś świadczy!
Już w pierwszych miesiącach hitlerowskiej okupacji w kraju powstaje organizacja o charakterze charytatywnym Rada Główna Opiekuńcza (R.G.O.). W Tymbarku powstaje jej placówka, kierowana przez inż.Marka, Zofię Turską, mgr Ludwika Mroza i Marię Pyrć. Organizacja ta była tolerowana przez okupanta, a jej celem było niesienie pomocy wysiedlonym, bezdomnym, biedocie wiejskiej i oczywiście żołnierzom Polski Podziemnej.
Dwór Zofii Turskiej w czasie okupacji był miejscem różnych konspiracyjnych spotkań, narad. Tutaj była baza, z której liczni ruszali za granice, do Sikorskiego. Ten gorący patriotyzm bracia Turskiej – Myszkowscy – opłacili najwyższą ceną, życiem.
Jeden ginie w Katyniu, drugi w niemieckim obozie koncentracyjnym. W roku 1945 następuje wyzwolenie. Armia Radziecka „wyzwala” nasz kraj.
W mroźne dni styczniowe 1945 r. zostaje „wyzwolony” Tymbark. I właśnie w tych mroźnych zimowych miesiącach na dwór rodziny Turskich spada przeogromne nieszczęście. Następuje tzw. parcelacja lasów i ziem należących do Turskiej.

Lasy zostają upaństwowione, a ziemia – choć obszar gruntów rolnych nie przekraczał 50 hektarów – rozparcelowana. Ale największe nieszczęście, wprost tragedia, nastąpiło wtedy, gdy zamieszkującym dwór osobom z rodziny Turskiej nakazano opuścić mieszkanie, wyrzucono ich wprost na ulicę w mroźny styczniowy dzień.
Zrozpaczeni, z trudem znaleźli pokoik w Tymbarku, rozpalili ogień, by się rozgrzać, położyli się do łóżek i w nocy ulegli wszyscy zaczadzeniu śmiertelnemu (IWS: proszę przeczytać uwagę na końcu tekstu)  – a były to chyba cztery osoby. Jedna zmarła w nocy, a pozostałe w stanie beznadziejnym przewiezione zostały samochodem Spółdzielni „Skiba” do szpitala w Krakowie.

Jako pełniący funkcję prezesa tej Spółdzielni sam osobiście konwojowałem te osoby do Krakowa. Obraz tragedii tych ludzi do dnia dzisiejszego mam przed oczami. Bolesnym jest fakt, że w tym tragicznym procesie brali udział i niektórzy sąsiedzi Turskiej. Ich nazwiska – ku wiecznej pamięci – są skrupulatnie zanotowane.

Czas teraz na refleksję. Rozważając tę tragedię ludzi, to, co się wówczas zdarzyło, wypada zawołać „o tempora, o mores”! (o czasy, o obyczaje!). Sposób, w jaki ówczesne władze komunistyczne obeszły się z Turską, a zwłaszcza fakt wyrzucenia w mroźny dzień ludzi z mieszkania i następstwo tego – tragedia, są godne potępienia.
Należy nadmienić, że Turska pod naciskiem zachodzących zmian społeczno-gospodarczych, sama doszłaby do wniosku, że utrzymanie dotychczasowego stanu posiadania jest niemożliwe. Ziemia uprawna leżała bowiem w centrum Tymbarku i ona limitowała jego rozwój.

Patriotyczna postawa Turskiej w czasie okupacji i to, co zrobiła dobrowolnie dla Tymbarku jeszcze przed wojną, wystawia Turskiej i jej rodzinie jak najlepsze świadectwo.
Stało się.  Ktoś powie – jak mówi poeta – „nie czas żałować róż, kiedy lasy płoną” – i też racja.  Ale szlachetna i sprawiedliwa pamięć należy się tej rodzinie od mieszkańców Tymbarku i od ludzi, którzy swoją pracą zbudowali nowe, piękne osiedle obok stacji kolejowej.

Zorganizowane przed wojną: Spółdzielnia Mleczarska, Spółdzielnia Owocarska, później Spółdzielnia „Skiba”, włączając do tego tartak, dały setkom ludzi zatrudnienie, a ci swoją pracą zmienili oblicze Tymbarku i wnieśli poważny wkład
w rozwój społeczno-gospodarczy i kulturalny Ziemi Tymbarskiej.
mgr  Józef Kulpa

 

Uwaga od IWS: Jestem zobowiązana poinformować, że potomkowie właścicieli budynku, w którym  schronienie znaleźli Turscy, nie zgadzają się ze stwierdzeniem, utrwalonym w różnych opracowaniach,  że przyczyną śmierci rodziny Turskich było zaczadzenie.

O Józefie Kulpie – Autorze powyższego tekstu – można się więcej dowiedzieć z artykułu Przemysława Bukowca, który był publikowany na portalu „tymbark.in” w grudniu ubiegłego roku.

Mgr Józef Kulpa „Owoc” – wspomnienie w 25. rocznicę śmierci. Artykuł Przemysława Bukowca

 

Historia kpt. Wacława Szyćko. 80 rocznica rozbicia Związku Walki Zbrojnej na Ziemi Limanowskiej

Minęła 80. rocznica aresztowania kpt. Wacława Szyćko „Wiktor” – pierwszego komendanta Obwodu ZWZ „Lelek” Limanowa – Współtwórcy pierwszych placówek konspiracyjnych w Beskidzie Wyspowym.   Z racji, że Tymbark był jego wielokrotnym przystankiem, jak dwór Zofii Turskiej oraz leśniczówki w rejonie Mogielicy, poniżej opracowanie Przemysława Bukowca.

 

Historia kpt. Wacława Szyćko. 80 rocznica rozbicia Związku Walki Zbrojnej na Ziemi Limanowskiej

 17 maja 1941 r. niemieckie, nowosądeckie gestapo przeprowadziło obławę na budynek szkoły w Rupniowie. W jej wyniku stosunkowo przypadkowo został aresztowany pierwszy komendant Obwodu Związku Walki Zbrojnej Limanowa – kpt. Wacław Szyćko „Wiktor” z małżonką Marią. Ich tragiczne losy nadal pozostają zapomnianą, nie w pełni odkrytą kartą historii na Limanowszczyźnie.

Zawodowy oficer

Nie są znane szczegółowe informacje z młodzieńczych lat Wacława Szyćko. Przyszedł na świat 5 listopada 1905 w Siemiatyczach (inne źródła podają rok 1906). Po ukończeniu gimnazjum i zdaniu matury w 1926 r. rozpoczął służbę w Szkole Podchorążych Piechoty – początkowo uczestnicząc w szkoleniu unitarnym w Różanie do lipca 1927 r. Kolejne dwa lata Wacław związał ze służbą w Szkole Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej – Komorowie, gdzie uzyskał stopień podporucznika służby stałej. W 1929 r. przeniesiony do 1. Pułku Strzelców Podhalańskich w Nowym Sączu na stanowisko dowódcy plutonu. W 1932 r. uzyskał awans na stopień porucznika służby stałej. W drugiej połowie lat 30. por. Szyćko został przeniesiony do 74. Górnośląskiego pułku piechoty w Lublińcu. Tam w 1937 r. uzyskał awans na stopień kapitana oraz objął dowództwo 7. Kompanią strzelców w III batalionie. W drugiej połowie lat trzydziestych Wacław Szyćko poślubił pochodzącą z Nowego Sącza Marię Geisler, która pracowała w szkole powszechnej w Rupniowie na Bednarkach.

1939 r. Bagnet na broń! – bitwa pod Taniną

We wrześniu 1939 r. kpt. Wacław Szyćko brał udział w walkach z Niemcami w szeregach swojego 74. Górnośląskiego pułku piechoty. Obszar południowo zachodniego pogranicza polsko-niemieckiego stanowił pierwszą linię frontowych walk m.in. Oddziału Wydzielonego „Lubliniec” pod dowództwem płk. Wacława Wilniewczyca.  1 września o 4.30 niemieckie jednostki przekroczyły granicę. Kpt. Szyćko dowodził 7 kompanią III batalionu w walkach o wzgórze 265 na linii Łebki – Tanina nad rzeką Liswartą ok. 25 km na południowy zachód od Częstochowy. Atakowała dwukrotnie liczniejsza niemiecka 7 kompania Infanterie Regiment 42. określanego jako „Tanina-Kampfgruppe”. Jednostką niemiecką dowodził kpt. Otto Muxel. Walka pod Taniną przerodziła się w regularną bitwę z wykorzystaniem dużej ilości broni maszynowej. Koło południa jeden z niemieckich pododdziałów przekroczył rzekę w pobliżu zniszczonego mostu w Taninie. Manewr ten stwarzał zagrożenie oskrzydlenia polskich formacji. W czasie boju przytomnie dowodził kpt. Szyćko, który momentalnie zareagował na niemiecką próbę oskrzydlenia. W swojej relacji kpt. Józef Legut dowódca 3 kompanii ckm 74. Gpp opisał w jaki sposób kpt. Szyćko zebrał odwodowy pluton i poprowadził do ataku na bagnety. Niemcy nie wytrzymali tego natarcia i wycofali się na zachodni brzeg rzeki Liswarty. Żołnierze polscy przekroczyli rzekę, prowadząc manewr oskrzydlający nieprzyjaciela na niemieckiej ziemi. Według relacji dowódcy 3 kompanii, ten śmiały manewr przeprowadzony przez kpt. Szyćko podniósł na duchu żołnierzy III baonu. W ciągu całego dnia, 1 września polscy żołnierze pomimo dwukrotnej przewagi nieprzyjaciela doskonale wykorzystywali ukształtowanie terenu stwarzając wrażenie licznej i dobrze uzbrojonej formacji, która dążyła do oskrzydlenia przeciwnika. W źródłach niemieckich walki odnotowano jako Das Gefecht bei Tanina – bitwa pod Taniną. Dalszy wrześniowy szlak 74. Gpp wiódł przez: Wrzosową, Dębowiec, Janów, Złoty Potok, Borzykową, Kielce po Ciepielów. Jednostka była wielokrotnie rozpraszana przez nieprzyjaciela. Polscy żołnierzy dołączali do innych formacji kontynuując walkę. Szczególnie tragiczny los spotkał kilkuset osobową grupę oficerów i żołnierzy 74. Gpp, pojmanych do niewoli w czasie walk pod Ciepielowem. Dowódca niemieckiej jednostki wydał rozkaz aby polscy żołnierze zdjęli kurtki mundurowe, po czym przeprowadzono masową egzekucję na żołnierzach, których uznano za partyzantów. Tragicznego losu uniknął kpt. Szyćko. Brak szczegółowych informacji na temat jego działalności w kolejnych tygodniach. Utrwaliła się wzmianka o przystąpieniu do konspiracji Służby Zwycięstwu Polski. W listopadzie miejsce SZP zajął Związek Walki Zbrojnej. Rozpoczęto tworzenie administracji konspiracyjnej na terenie okupowanego kraju. Późną jesienią 1939 r. w Krakowie kpt. Szyćko „Wiktor” otrzymał rozkaz od nowo mianowanego szefa Inspektoratu ZWZ „Sarna” Nowy Sącz mjr Franciszka Żaka „Franek” w celu tworzenia zrębów konspiracji na obszarze przedwojennego powiatu limanowskiego.

Zarzewie konspiracji ZWZ. Tymbark – Rupniów – Dobra – Skrzydlna – Mogielica

Nie był to przypadek ponieważ małżonka kpt. Szyćki – Maria z d. Geisler pracowała jako nauczycielka w szkole powszechnej w Rupniowie na Bednarkach. „Wiktor” przybył do Tymbarku skąd przez górę Zęzów udawał się na kwaterę w Rupniowie. Dzięki pomocy Marii, kpt. Szyćko nawiązał kontakt z oficerami rezerwy ppor. Janem Cieślakiem „Maciej” oraz ppor. Janem Grzywaczem „Sowa”. Poprzez uruchomioną sieć kontaktów nauczycielek szkoły powszechnej w Dobrej m.in. Józefy Cieślak i Ireny Kolarz utworzono na wiosnę 1940 r. w Skrzydlnej zręby limanowskiej konspiracji. „Maciej” i „Sowa” uczestniczyli w tworzeniu pierwszej organizacji konspiracyjnej na terenie Skrzydlnej już 10 listopada 1939 r. W grudniu tego samego roku do organizacji przystąpiła właściciela dworu w Tymbarku – Zofia Turska oraz zarządca majątku Marian Prökl. Dworski tartak został wykorzystany na melinę broni zgromadzonej przez konspiratorów ze Skrzydlnej późną jesienią 1939 r. Część broni pochodziła z rejony góry Grodzisko, pozostawiona po 156. pułku piechoty. Kpt. Szyćko otrzymał fikcyjne dokumenty na nazwisko Wacław Orłowicz, zatrudniony jako leśniczy w majątku Turskiej w lasach Mogielicy w leśniczówce Andrzeja Florka na Wyrębiskach Zalesiańskich. Budynek choć wielokrotnie przebudowywany stoi do dzisiaj przy zielonym szlaku PTTK  prowadzącym na Mogielicę z przeł. Słopnickiej. Kpt. „Szyćko” wraz z „Maciejem” i „Sową” przemierzali Beskid Wyspowy wzdłuż i wszerz, odbierając pocztę z punktów kontaktowych, organizując tzw. „piątki” konspiracyjne. Wszystkie działania miały na celu przygotowania podziemnej administracji, melin i lokali dla osób poszukiwanych, oficerów i żołnierzy WP chcących udać się za granicę, przeciwdziałaniu propagandzie wroga, ostrzeganiu przed terrorem okupanta. Wiosną w domu Aleksandra Günthera w Skrzydlnej (gdzie mieszkał Jan Grzywacz) doszło do utworzenia pierwszej komendy Obwodu ZWZ Limanowa. Komendantem został kpt. Szyćko, jego zastępcą ppor. Grzywacz, oficerem organizacyjnym ds. wywiadu – ppor. Cieślak. W latach 1940-1941 powstały pierwsze placówki ZWZ w Dobrej, Tymbarku, Kamienicy, Ujanowicach, Limanowej, Mszanie Dolnej, Jodłowniku i Niedźwiedziu.  Konspiracja rozwijała się stabilnie do wiosny 1941 r. Wobec „wsyp” na terenie Nowego Sącza, których szczęśliwie uniknął mjr Franciszek Żak, zagrożenie dekonspiracją znacząco wzrosło. W kwietniu 1941 r. z polecenia Komendy Okręgu ZWZ Kraków, kpt. Szyćko tymczasowo przejął obowiązki Komendanta Inspektoratu ZWZ „Sarna” Nowy Sącz od mjr „Franka”. Ten ostatni w związku z licznymi, „spalonymi” kontaktami oddał się do dyspozycji władz Okręgu. Nie upłynął miesiąc od nominacji gdy nowosądeckie gestapo uderzyło w limanowski ZWZ.

17 maja 1941 r. – początek gehenny

Józef Bieniek, sądecki regionalista, przed laty zbierając relacje od członków konspiracji, powoływał się na teorię pewnego przypadkowego zdarzenia. Mianowicie, żona kpt. Szyćko, Maria, podróżowała koleją do rodziny w Nowym Sączu. Przy okazji rozwoziła pocztę konspiracyjną. W czasie tych czynności została zauważona przez jednego z konfidentów gestapo, którzy często podróżowali pociągami między Nowym Sączem a Chabówką. Niezwykła uroda Marii oraz odwiedziny kilku lokali doprowadziło do zbiegu  nieszczęśliwych wypadków. W sobotę, 17 maja 1941 r. w godzinach popołudniowych, gestapo przeprowadziło rewizję mieszkania w budynku szkoły na Bednarkach. Oprócz Marii zatrzymano mężczyznę legitymującego się dokumentami na nazwisko Orłowicz, który pracował jako leśniczy w lasach Mogielicy. W tym miejscu należy dodać, że kpt. Szyćko co jakiś czas odwiedzał żonę aby pobrać żywność, pocztę oraz zmienić odzież. Niemcy byli przekonani, że Maria bierze udział w konspiracji, natomiast Orłowicza, zabrano aby się upewnić kim jest. Po latach, z dalekiej Australii, Maria napisała kilka zdań na temat tej dramatycznej, ostatniej podróży z aresztowanym mężem przez Beskid Wyspowy do siedziby gestapo w Nowym Sączu: […]Jechaliśmy w cudownej scenerii majowej nocy, w poświacie księżyca i śpiewie słowików, pełni rozpaczy i najgorszych przeczuć. On po śmierć w oświęcimskim piekle, poprzedzoną wieloma miesiącami tak potwornych tortur śledczych, że odbite ciało gniło żywcem i odpadało całymi płatami… . Ja zaś – po pięć lat obozowej poniewierki[…]. Maria Szyćko przetrwała tortury gestapo, pobyt w więzieniu oraz gehennę obozów koncentracyjnych m.in. KL Auschwitz II – Birkenau – blok 22B, marsz śmierci, KL Dachau. Po wojnie wyszła za poznanego w KL Dachau Alfonsa Butowskiego, następnie małżeństwo wyjechało do Australii gdzie osiadło na stałe.

Żołnierzem pozostał do końca

Wracając do 17 maja 1941 roku, funkcjonariusze gestapo w toku śledztwa ustalili, że aresztowany Wacław Orłowicz to w rzeczywistości poszukiwany polski oficer. Kpt. Szyćko zdał sobie sprawę, że los jest przesądzony dlatego postanowił działać. Przed wojną odbywał służbę w 1. Pułku Strzelców Podhalańskich w Nowym Sączu. Miasto znał dobrze. W czasie konwojowania z więzienia do siedziby gestapo, choć skuty, ogłuszył konwojenta i zbiegł w kierunku Dunajca. Chciał przepłynąć rzekę i ukryć się w wiklinie na drugim brzegu. Fatalny zbieg okoliczności sprawił, że w Parku Strzeleckim uciekinier trafił na grupę żołnierzy węgierskich, grających w piłkę. Ci zaś zatrzymali go, oddając w ręce niemieckie. J. Bieniek zebrawszy relacje od świadków tamtych zdarzeń tak opisał konsekwencje nieudanej ucieczki: […]Mszcząc się za próbę ucieczki – gestapowcy tak zmasakrowali kapitana, że odbite od kości ciało gniło i odpadało całymi płatami. Przebywający w sąsiednich celach więźniowie opowiadali, że bijący od kapitana smród wprost dławił, a prowadzący śledztwo oprawcy przesłuchiwali więźnia na podwórku…trzymając przy nosach chusteczki nasycone perfumami[…]. Pomimo tych makabrycznych tortur kpt. Szyćko przetrwał pobyt w więzieniu, ostatecznie we wrześniu 1941 r. trafił do KL Auschwitz, gdzie rok później zginął – 21 września 1942 r. Po aresztowaniu kpt. Szyćko nastąpił stopniowy rozpad struktur ZWZ na Ziemi Limanowskiej oraz dalsze aresztowania członków konspiracji. Nowe struktury na dobre odtworzono dopiero w 1943 r. w szeregach Armii Krajowej.                                                       Ze względu na brak fotografii kpt. Wacława Szyćko symbolicznymi pozostają dwa miejsca upamiętnienia. Jedynym jest tablica pamiątkowa w kościele pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa w Szczawie. Drugim  miejscem pamięci jest płyta w kwaterze wojennej na cmentarz parafialnym w Tymbarku.

Tekst powstał jako uzupełnienie fragmentu artykułu: Skrzydlna  – „Ojcowie Konspiracji Ziemi Limanowskiej 1939-1942”, który ukazał się na łamach Echa Limanowskiego nr 306-307, Marzec-Kwiecień 2020.

 Przemysław Bukowiec

zdjęcie: IWS

 

Z historii Parafii Podłopień – uroczystość wmurowania kamienia węgielnego

Pierwszą wielką uroczystością w nowej Parafii Podłopień był akt wmurowania kamienia węgielnego. Kamień węgielny pochodzi z grobu Świętego Piotra (oprawiony w Watykanie w marmurową płytkę). 
 
Ksiądz Tadeusz Machał wspomina: „Przy okazji tegoż kamienia przeżyłem wzruszający moment. Otóż właśnie w jedną z kwietniowych niedziel kończyłem Mszę świętą – sumę, kiedy do kaplicy wszedł ks. kanclerz kurii tarnowskiej – infułat Jan Rzepa. Bez słowa złożył kamień  na ołtarzu. Oniemiałem. Ksiądz kanclerz wyszedł. Ja sam powiedziałem coś tam do ludzi – byłem zaskoczony”  Z historią  kamienia związany był ówczesny ks. biskup radomski, ks. Zygmunt Zimowski” oraz ks. Zygmunt Warzecha, proboszcz w parafii Szczawa. „Prosiłem księdza Zygmunta Warzechę, który akurat wyjeżdżał  z pielgrzymami do Rzymu, aby postarał się przywieźć z Włoch jakiś kamień, ale pobłogosławiony przez samego papieża. Tam w Rzymie ks. Warzecha spotkał tyle przypadkowo, co szczęśliwie, księdza Prałata Zimowskiego i podzielił się tym problemem. Ksiądz prałat Zimowski zareagował wspaniałomyślnie, wiedział o budowie kościoła w Podłopieniu, poprosił znajomego mu biskupa z Włoch o wymagane pisma, i na tej podstawie otrzymaliśmy kamień z grobu Św. Piotra opieczętowany i z dokumentem” – czytamy dalej w książce „Parafia Miłosierdzia Bożego w Podłopieniu”.
 
Uroczystości wmurowania kamienia węgielnego miały miejsce 18 maja 1986 roku w niedzielę Zesłania Ducha Świętego. Mury kościoła i otoczenie zostały udekorowane napisami (wykonanymi przez Czesława Liszkę), flagami, zielonymi gałązkami.  Przybył  ksiądz biskup ordynariusz Jerzy Ablewicz i Jego gość – Ojciec Generał Cystersów z Rzymu – Policarp Zacar z pochodzenia Węgier, wizytujący opactwo szczyrzyckie. Jest też Ojciec opat z Szczyrzyca, Hubert Kostrzański i Ojciec Prezes Polskiej Kongregacji 00. Cystersów – Opat z Wąchocka – Benedykt Matejkiewicz, czyli w tym dniu w Podłopieniu gościło aż czterech biskupów. Obecni są także: kanclerz kurii tarnowskiej ks. inf. Jan Rzepa oraz ks. inf. dr Władysław Kostrzewa (kapelan biskupa ordynariusza).
 
Ks. proboszcz Tadeusz Machał witając Księdza Biskupa powiedział: „Uroczystość przybycia Ducha Świętego do młodego Kościoła, który był tak nieliczny, że w całości mieścił się w jednej sali na górze była dla Apostołów wydarzeniem ogromnym i przełomowym. Słusznie nazywa się ten dzień startem Kościoła w historię ludzkości. Dla nas uroczystość ta jest też wielkim wydarzeniem. Witamy bowiem serdecznie pasterza Diecezji i ojca, który zrodził tą parafię, a dzisiaj przybył, aby umocnić ściany powstającego kościoła świętym kamieniem. Z wiarą żywą pragniemy przyjąć twoje błogosławieństwo… dla tej parafii, która – jak Kościół w Wieczerniku stawia pierwsze kroki, uczy się chodzić, uczy się być sobą”.
 
Kazanie, które wygłosił ksiądz biskup ordynariusz było o Duchu Świętym i o szukaniu Boga przez człowieka. Wspomniał  też o świętej Teresie, Benedykcie od Krzyża i o awarii w Czarnobylu (minął niecały miesiąc od wybuchu). Trwałym śladem uroczystości wmurowania kamienia węgielnego jest płyta  marmurowa umieszczona na ścianie, po prawej stronie kościoła (ofiarował ją ks. Franciszek Korta, proboszcz ze Złotej, który wcześniej był wikariuszem w tymbarskiej parafii).
 
Ciekawostką w tym dniu było ciekawe zjawisko meteorologiczne – „halo słoneczne”, które pokazało się na niebieskim niebie po Mszy św. Ludzie z tego znaku odczytali wielkie błogosławieństwo – wspomina ks.Tadeusz Machał.
 
„Nad całym zaś placem budowy i zgromadzonym tam ludem unosił się duch radości, którą widać było iw strojach i w orkiestrze i śpiewającym zespole i w uradowanych twarzach, a także w świątecznym stole. Biskup zaś Ordynariusz dziękując parafianom i ks. Proboszczowi za trud budowania tak kościoła materialnego jak i duchowego z radością udzielił swojego błogosławieństwa na dalszą pracę, która przy niegasnącym zapale całej wspólnoty i pomocy Bożej będzie szybko postępować naprzód, aby ludzie mieli bliżej do Boga i czuli się w tym kościele jak w przedsionku nieba” – tak uroczystość opisał ks.Ryszard Stasik (proboszcz z Łososiny Górnej) w sprawozdaniu z uroczystości, przygotowanym dla tarnowskiej kurii.
 
IWS
 
 

Kamień niesie Jan Drzyzga, obok Andrzej Czernek