Artykuł publikowany w „Echu Krakowa” 55 lat temu o działalności innowacyjnej Józefa Wilczka (1928-1988)

W przeddzień Dnia Ojca, który w Polsce obchodzony jest 23. czerwca, publikuję artykuł o Tacie śp. Józefie Wilczku, na temat Jego pracy, dzisiaj nazywamy ją pracą innowacyjną. 

Irena Wilczek-Sowa

dr mgr inż. Józef Wilczek

W zakładach przemysłu owocowo-warzywnego w trakcie rozmaitych procesów przetwórczych powstają znaczne ilości różnych odpadów. Z uwagi na dużą zawartość wody ulegają one szybkiemu gniciu i nie dają się transportować. A przecież te właśnie odpady mogą stanowić doskonałą paszę, czy też dodatek do pasz dla zwierząt hodowlanych. W samym tylko Tymbarku przerabia się rocznie ok. 14 tys. ton jabłek. Odpady powstające przy wytłaczaniu jabłek czyli tzw. wytłoki sięgają aż 25 proc, całej masy surowcowej. Początkowo, przynajmniej część tych wytłoków, przekazywano okolicznym rolnikom dla szybkiego zużycia w formie mieszanki do pasz. Momentem zwrotnym jednakże w zagospodarowywaniu tych odpadów stało się zainstalowanie — importowanej z zagranicy, nowoczesnej suszarki (drugą taką suszarkę otrzymały Zakłady przem. owocowo-warzywnego w Tarnowie). Wykorzystanie wytłoków poszło w dwu kierunkach. W przyzakładowym laboratorium w Tymbarku opracowano technologię wytwarzania z suszonych wytłoków, wysoko wartościowej pektyny. Znajduje ona szerokie zastosowanie w przem. spożywczym do produkcji galaretek, dżemów, konfitur, a ponadto w przem. farmaceutycznym dla specjalnej grupy leków i witamin. Półprodukt uzyskiwany z wytłoków wysyłany jest z Tymbarku do wytwórni w Jaśle, gdzie wytwarza się już produkt finalny. Nie pominięto też i drugiego sposobu wykorzystywania wytłoków jako dodatku do paszy dla bydła. Wytłoki, które przechodzą przez suszarkę, są o wiele bardziej dogodne da przechowywania i transportu, gdyż nie podlegają procesowi rozkładu i gnicia. Zapotrzebowanie  na wytłoki jest duże;, zgłaszają się po nie tuczarnie trzody chlewnej i bydła, instytuty hodowlane, korzystają z nich stadniny zarodowe. Odbiorcami są też indywidualni hodowcy. Ostatnio odnotować możemy nowy sukces w zakresie polepszania sposobów żywienia zwierząt hodowlanych, co ma z punktu widzenia naszej gospodarki wielkie znaczenie. Otóż kierownik bazy ogrodniczej tymbarskich zakładów mgr inż. JOZEF WILCZEK opracował technologię suszenia serwatki i mieszania jej z suszonymi wytłokami owocowymi. Serwatka, bogata również w witaminy, białko, cukier, sole mineralne jest wysoko wartościową paszą zwierzęcą, jednakże z uwagi na dużą zawartość wody szybko się psuje i trudno ją transportować. Te niekorzystne właściwości serwatki można wyeliminować jedynie przez jej odwodnienie czyli po prostu wysuszenie. I to jest właśnie przedmiotem opatentowanego już wynalazku inż. J. Wilczka. Wysuszona serwatka połączona z wysuszonymi wytłokami owocowymi podlega jeszcze — zgodnie z opracowaną przez inż. J. Wilczka recepturą wytwarzania — czterokrotnemu procesowi uwalniania od resztek wody, przy pomocy gazów spalinowych w suszarniach bębnowych. Tak sporządzona mieszanka jest wręcz rewelacyjną paszą dla zwierząt. Z uwagi na to, że pow. limanowski ma stanowić, zgodnie z planami rozwojowymi, również rejon hodowli krów oraz bazę przetwórstwa mleczarskiego — wynalazek inżyniera z Tymbarku ma szczególnie duże tutaj znaczenie. Józef Wilczek z wykształcenia inżynier rolnik i magister zootechnik — ma na swym koncie także i inne opatentowane już wynalazki. Opracował on sposób wytwarzania paszy treściwej z odpadów przem. winiarskiego. Odpowiednio wysuszone wytłoki owocowe i drożdże winiarskie stanowią paszę równą pod względem odżywczym, pszennym otrębom. J. Wilczek opracował też sposób wykorzystywania odpadów zielonych przy sporządzaniu groszku konserwowego. I znów, we właściwy sposób odwodnione strąki groszku, zmieszane z innymi rodzajami pasz stanowią wartościowy pokarm dla trzody chlewnej karmionej z autoklawu. W ten sposób, z ogromnym pożytkiem dla hodowli, można wykorzystywać uciążliwe kiedyś odpady zarówno z fabryk przetwórstwa owocowego i warzywnego jak i mleczarskiego. Dodajmy, że nie wykorzystywane odpady z przem. mleczarskiego, odprowadzane do rzek, powodują zatruwanie i zanieczyszczanie wód. W sytuacji zaś, gdy istnieją tak duże trudności z zapewnieniem dostatecznej i odpowiedniej paszy dla zwierząt hodowlanych, co często przesądza o sprawie hodowli — Wynalazki mgr inż. Józefa Wilczka z Tymbarku szczególnie się liczą… . ­ (bp)

Okruchy historii

Tabliczka adresowa z okresu, gdy wieś obejmująca domy znajdujące się pod Rydznikiem, czyli obecnie wieś Podłopień, nazywała się „Jasna Podłopień”.
 
Może ktoś wie, które były to lata?
 
 

„Oddanie broni” Przemysława Bystrzyckiego – fragmenty

dwa fragmenty powieści „Oddanie broni” Przemysława Bystrzyckiego

W tym czasie na horyzoncie mego zacieśnionego świata pojawił się Kazimierz Drożdż. Były wójt gminy Jodłownik. Chłop trzydziestosześcioletni, postawny, kościsty, mówiący z góralska. Piękny typ mężczyzny. Piękny typ człowieka – oddanego sprawie. Unikam z zasady podniosłości, podobny ton nawet ważę sobie lekko – tutaj nie umiem inaczej wyrazić istoty rzeczy.
W konspiracji od początku wojny; podziemnym stażem rówieśny pierwszym grupom zbrojnym Beskidu Wyspowego, Gorców. Kapral 1. psp w Nowym Sączu. Ci żołnierze chadzali w pelerynach, w kapelusikach z orlim piórem, które to pióro, z braku orłów, zastępowano indyczym.
Pan Kazimierz nie miał wahań. Postawę tę ujawnił na początku naszej rozmowy, przeprowadzonej na drodze do Szczyrzyca. Rzecz dotyczyła umiejscowienia aparatury oraz wskazania pomocnika dla kręcenia
ręcznej prądnicy. Melina musiała odpowiadać określonym wymogom: należało znaleźć miejsce bezpieczne, korzystnie położone, z przykrytym dojściem.
Poprosił o kilka dni zwłoki. Spotkałem się z nim po raz drugi, może trzeci. Wybór padł na gospodarstwo poniżej Kostrzy. Sprawę omówił sam.
Chałupa oddalona od innych, z podejściem nawet z trzech stron: trochę roztokami, trochę zagajami. Na zachodnim uboczu. Korespondowałem z Wadfortem pod Londynem. Jeżeli tedy nastąpiła zmiana odbiorcy, to w miejsce włoskiej Bazy nr 11 -,,Mewa”, na południu, wszedł „Port”, ośrodek radiowy w Wielkiej Brytanii – kierunek północno-zachodni; stało się tak, być może, dla lepszych warunków odbioru na Wyspie: bardzo doświadczona obsługa, mocniejszy sygnał w antenie, adresat: Sztab Naczelnego Wodza – na miejscu. Wobec malejącej liczby aktywnych ,,Wand”, każda nadal czynna stanowiła dla centrali wartość rosnącą w czasie. Dodam: w drugiej połowie 1944 pracowało dwustronnie w całym kraju 58 ,,punktów gry”; jak wspomniałem – w styczniu 1945 – 34, w lutym tylko 20.
Brat pana Kazimierza – Jan, wykształcony za granicą, w Austrii i w Szwajcarii, inżynier rolnik, przyjaciel Władysława Orkana, wielki działacz gospodarczy i społeczny Skalnego Podhala. Na dziesięć lat przed
wojną w Łososinie Górnej założył szkołę rolniczą. W biednej krainie roztoków i orkiszu propagował ogrodnictwo, hodowlę bydła, mleczarstwo.
Obywatelem w wielkim stylu był syn gajowego – inż. Józef Marek. Propagator sadownictwa, wieloletni dyrektor wspomnianej Podhalańskiej Spółdzielni Sadownictwa. Obaj, i inż. Jan Drożdż, i inż. Józef Marek znajdują miejsce na tych kartach dotyczących wojny; pierwszy wskazujący na klasę rodziny Kazimierza Drożdża, drugi jako współtwórca spółdzielni owocarskiej.
Spółdzielnia owocarska w Tymbarku stanowiła bowiem, dzięki inż. Markowi, jeden z trzech punktów mego oparcia; punktem drugim był historyczny klasztor białych opatów w Szczyrzycu z ojcem Hubertem; trzecie – krąg ściśle domowy z ,,cywilnym” zajęciem: rachunkowością, następnie z nauką w przyklasztornym liceum.
Trzy miejsca skrycie ze sobą związane. Na tę podporę mogłem liczyć. Bez oparcia w terenie, oparcia, w moim przypadku rozłożonego niczym trójnóg, nie byłbym w stanie nic zrobić.
W białym plecaku, uszytym jeszcze u ,,Pelikanów”, z lnianego płótna, przeniosłem moją AP-4 pod Kostrzę. Dotąd tkwiła ukryta u Joasi. Drożdż niósł w papierze ręczną, lecz nieporęczną w transporcie prądnicę. Nie towarzyszyła nam żadna osłona – szliśmy bez ubezpieczenia: dobitny wyraz konspiracji nowego stylu.
Zostałem przedstawiony gospodarzowi, bez imienia i nazwiska: ,,Ten pan będzie tutaj przychodził”. Gospodarz nazywał się Józef Kawecki, miał żonę i dwoje dzieci. Postanowiłem odwiedzać go co jakiś czas; ze względów bezpieczeństwa nie podawałem terminów tych odwiedzin, wskutek  czego brałem na siebie ryzyko niezastania go w domu. Później rzecz została ułożona w ten sposób, że o każdorazowym moim przyjściu informował wcześniej powiadomiony Kazimierz Drożdż. Patrzyłem teraz na Kaweckiego, myślałem: czy wiesz, człowieku, o co idzie gra? Twoje bezpieczeństwo i twoich bliskich zależy ode mnie, moje od ciebie, z tym że jestem sam jeden, a ty masz rodzinę. Nieznani sobie dotąd, siadamy odtąd
na jednym stołku. Jeśli jest to wspomniany trójnóg, wiesz, gdzie owe nogi znajdują oparcie.
Okno izby wychodziło ku północnemu zachodowi; na pochyłość poprzecinaną zapadliskami, kępami drzew, krzaków; niżej, o dwa kilometry, dolina rzeki Tarnawki przy białej jodłownickiej szosie – tam mieszkałem. Po lewej ukryty za drzewami drewniany szesnastowieczny kościółek, sczerniały od starości; strona prawa, otwarta, ukazywała szczyt wieży z czerwonej cegły: kościół w Górze Św. Jana. 
Pomyślałem: spróbujemy zaraz, ponieważ jesteśmy razem. Z miejsca w nowych warunkach sprawdzę zachowanie gospodarza. Depeszę dostarczył przez ,,Lilkę” „Prosty” z Krakowa, stałem jeszcze u Joasi; złożona w zwitek za zaszewką spodni parzyła skórę z powodu niezałatwienia.
Starszego z dzieci, synka, posłał gospodarz poza opłotki – chłopiec miał dać znać, jeśli pojawi się kto obcy.
Izba wyłożona wyłącznie drewnem, jak z reguły u biedaków w tamtych stronach, miała kształt podłużny. Okno dawało, co prawda, wgląd w obranym kierunku północno-zachodnim, postanowiłem jednak nie wy
rzucać anteny na zewnątrz, zawieszę drut na dłuższej ścianie izby. Korzystne położenia ,,punktu gry” zniweluje niedogodność wewnętrznego rozłożenia anteny, dającego, z reguły, zmniejszoną słyszalność. Obowiązywała zasada: nie łazić po przedpolu radiostacji! – jak nie łazi się po przedpolu zasadzki. Przy dobrych oczach, nawet bez lornetki, byłbym bowiem widoczny z jodłownickiej szosy na tle chałupy, z mostku nad Tarnawką, w moim czarnym ubraniu szytym u Selfridge’a w Londynie.
W okolicach mostku zakładano akurat posterunek Milicji Obywatelskiej; na razie posterunek grupował miejscowych, trochę dawnych akowców, czyli nie bardzo groźny; z biegiem czasu sprawy ulegną pogorszeniu.
Kaweckiego wysłałem do synka, niech sam stary ma baczenie na ścieżki. Drożdża posadziłem na ławie przy prądnicy. Ciężki, metalowy przedmiot w kształcie leżącego prostopadłościanu, kręcony korbą, źle trzymał się ławy. Jednak chłop mocny, wziął urządzenie pod udo, unieruchomił. 
Rozwiązałem plecak; wyjąłem „pipsztok” – czarny, wielkości grubej książki formatu A-4, poręczny, wierny, o donośnym sygnale na fali odbitej, o szerokości pasma 2-8 MHz; odbiornik radiostacji posiadał tak zwaną ,,reakcję”, ułatwiającą wymodulowanie odbieranego sygnału. Miałem też dwa zapasowe odbiorniki, schowane w impregnowanej torbie. Jeden większy, drugi wręcz miniaturowy, do nasłuchu w szczególnie trudnych warunkach.
Górna krawędź tablicy rozdzielczej ujęła przyciskami końcówki anteny; do anteny rozciągniętej pod sufitem na gwoździach wbitych w drewniane ściany moc sygnału doprowadzał drabiniasty firet: dwa równoległe druty odległe od siebie o 12 cm połączone drewnianymi listewkami. Zdecydowałem się na dipol – memu sercu zawsze miły: rozkład drutów w kształcie literki „T”; kreskę pionową stanowił wspomniany firet. Pod kątem prostym do kierunku pracy. Każde ramię dipola stanowiło jedną
czwartą długości fali w przeliczeniu z kilocykli na metry. Oczywiście zmiana częstotliwości z głównej na jedną z zapasowych nie powodowała zmiany długości drutów.
Bardzo pragnąłem, by nastąpiło nawiązanie komunikacji – obok potrzeby przesyłki zaległej depeszy, także dla przekonania moich nowych towarzyszy broni, że ich trud i ryzyko nie poszły na marne.
***
Jasność myśli. Rozmowy. Czas na relacje o zakończonym śledztwie, uwagi nad sprawą z,,Prostym” i Drożdżem. Byłem rad: radiostacja poinformowała raz: jesteśmy aresztowani; dwa: pracuję pod przymusem; trzy: UB ma szyfr (co prawda – nieaktualny); cztery: radiostacji już nie ma – został z,,pipsztoka” odymiony wrak, wonny stopioną izolacją.
Leżeliśmy pokotem na pryczy, rozmowy prowadziliśmy półgłosem. Po drugiej stronie legowiska, blisko drzwi, ktoś zaśpiewał:
Mańka, moja biedna ubówko,
Umęczona wędrówką wśród urzędów i biur…
Wydała go dziewczyna – dowiedziałem się; miał grubą sprawę, podobnie, jak nam groziła mu KS. Pomyślałem: ilu w celi wydanych? ilu wpadłych „,na robocie”, w czasie akcji? ilu przez własną nieostrożność? ilu przez gadatliwość otoczenia?… W pierwszym rzędzie do wydanych zaliczamy siebie. Sprawa załatwiona, czekamy na rozprawę – nie ma do czego wracać. Dziwnym trafem oczekujący wyrok jakby interesował najmniej.
Nie rozmawialiśmy nawet o okolicznościach aresztowania – dla każdego własna droga; ,,Prosty” wpadł u siebie, może u ,,Lilki”, w ,,kotle” – co raczej wątpliwe, oficer zawodowy tej klasy nie powinien był dać się podejść.

Drożdża zabrano z własnej chałupy w Jodłowniku; przy okazji zaprowadzili na strych dwunastoletnią córkę Drożdża – Genię, to ten czarny-kędzierzawy, najbardziej aktywny, jakby wyglądał awansu z kapitana na majora. Uderzył dziecko w twarz, pytał, gdzie magazyn broni. Osioł – broń oddaliśmy dawno! Nasza robota polegała nie na strzelaniu – polegała na zabawie, kto lepszy. Przypadek, że teraz oni byli górą. Jeszcze nie koniec – nie chwalmy dnia przed zachodem. Prawda, tyle że znikąd nadziei. Stoimy nad ziejąca rozpadliną… Powiedziałem: nie rozmawialiśmy o tym. ,,Lilkę” i mnie zgarnięto razem.

Z wyjątkiem dziewczyny jesteśmy w kupie. Major opowiada o stracie starszego brata w przewrocie majowym 1926 roku. Jako oficer brat walczył po stronie rządowej, zginął podczas przenosin rządu z prezydentem Wojciechowskim z Belwederu do Wilanowa. …

“Oddanie broni” Przemysława Bystrzyckiego – opowieść o roli jaką odegrała ludność naszych okolic podczas II wojny światowej

 

25 lat temu, 11 kwietnia, ukazał się w „Gościu Niedzielnym” artykuł „Moc Bożego Miłosierdzia”

Historię parafii pw. Miłosierdzia Bożego w Podłopieniu opisywaliśmy rok temu. Jej mieszkańcy silnie wierzą w moc Bożego Miłosierdzia i są przekonani, że wiele spraw
miało swoje pozytywne zakończenie dzięki ich nieustannym modlitwom ku czci Bożego Miłosierdzia. Ks.proboszcz Tadeusz Machał skrupulatnie gromadzi pisemne zeznania mieszkańców, w których przedstawiają niezwykłe historie. Wprawdzie w wielu przypadkach brak jeszcze szczegółowej dokumentacji (będzie ona stopniowo gromadzona) i trudno mówić o cudach, ale wśród mieszkańców parafii krąży przekonanie o nadzwyczajnej ingerencji Pana Jezusa Miłosiernego.
27 VII 1992 r. trzypokoleniowa rodzina pracowała przy żniwach. Babcia, córka i jej mąż oraz dwójka małych dzieci: 3-letni Krzyś i jego roczna siostra. Ojciec Krzysia siedział na kosiarce. Krzyś był przy mamie pod miedzą. Gdy ruszył ciągnik, chłopiec nagle pobiegł w stronę ojca. Trafił na kosę. Ostrze odcięło mu lewą nogę nad kostką. Stopa trzymała się tylko na jednym ścięgnie z tyłu i trochę na skórze. Kość była prz3cięta zupełnie. Było to o godz. 21.00. Ojciec porwał natychmiast dziecko na ręce i zaczął biec z nim w kierunku szosy, podtrzymując jednocześnie stopę, aby nie urwała się zupełnie. Na szczęście szybko nadjechał samochód. Dziecko odwieziono do szpitala w Limanowej. Babcia poszła do domu. Całą drogę modliła się do Pana Jezusa Miłosiernego i Matki Boskiej Bolesnej, aby uratowali zdrowie Krzysia, by dali moc i siłę lekarzowi, który będzie go operował. „Mamy dla niego ogromne uznanie pisze babcia o p. Wojciechu (lekarzu dyżurnym) – ale wiemy, że najwięcej zawdzięczamy Bożemu Miłosierdziu. W domu leżałam krzyżem przed obrazem Pana Jezusa Miłosiernego i modliłam się: >>Jezu, uratuj to dziecko«. Miałam taką wiarę i taką ufność… Wierzyłam, choć na ludzki rozum było to nie do pojęcia, że moje modlitwy zostaną wysłuchane”.
Operacja zakończyła się po 2 w nocy. Trwała 5 godzin. Na pytanie o stan zdrowia  dziecka – lekarz wyraził niepokój, bo kosa zabrudzona była ziemią i trawą, i to groziło zakażeniem. Krzyś bez komplikacji wracał do zdrowia w szpitalu przez 10 dni. Nad jego łóżkiem babcia powiesiła obrazek Pana Jezusa Miłosiernego.
Dzisiaj Krzyś biega, jeździ na rowerze. Na jego nodze trudno odnaleźć ślad po odcięciu. Dzisiaj jest ministrantem., „Uważamy to za wielki cud – pisze babcia – którego nie jesteśmy godni”.
Jest dzień konsekracji kościoła, 30 V 1993 r. Wielkie święto dla parafii i okolicy. Po południu młodzież wybrała się na przejażdżkę terenowym samochodem. Zdarzył się wypadek. Samochód kilkakrotnie koziołkował. Większość pasażerów wyszła z tego wypadku  jedynie z drobnymi zadrapaniami i stłuczeniami.
Inaczej było z Robertem. Miał liczne urazy czaszki, krwiaki w mózgu. Poddany został trepanacji czaszki i przez długi czas pozostawał nieprzytomny. ,,Z punktu widzenia medycyny była to pewna śmierć” – pisze matka.
Lekarz po jego operacji powiedział: „Wszystko, co w mocy ludzkiej, zrobione. Reszta zależy…”– zawiesił głos i wymownie spojrzał w górę. Nie trzeba  było długo czekać. Po 12 dniach Robert zupełnie sprawny wrócił do domu. W okolicy1 wszyscy uważają to za wielki znak działania Bożego.Na miejscu dawnej kaplicy obecnie stoi cenna figurka Pana Jezusa Miłosiernego. Swój udział w jej sfinansowaniu ma p. Stefan zamieszkały w Stanach Zjednoczonych. Tam podczas jazdy samochodem dostał wylewu, który spowodował paraliż i utratę mowy. Do krewnych w Podłopieniu przysłała list jego siostra z prośbą o modlitwę do Miłosierdzia Bożego, bo stan brata jest beznadziejny. Odprawiono Mszę św. w jego intencji i nie ustawano w modlitwach. Po 3 tygodniach  zadzwonił telefon. Odezwał się a głos p. Stefana, któremu ustąpił paraliż i wróciła mowa. Amerykańscy lekarze jego natychmiastowy powrót do zdrowia nazwali cudem.

Miłosierdziu Bożemu życie i zdrowie zawdzięcza także kobieta, u której stwierdzono ciążę bliźniaczą i związane z tym powikłania. Przez 3 miesiące odmawiała Koronkę do Miłosierdzia Bożego, prosząc o zdrowie i szczęśliwe rozwiązanie. Na kilka dni przed rozwiązaniem, z powodu zatrucia ciążowego, zagrożone było zarówno życie dzieci, jak i matki, która dotknięta została paraliżem nerwu twarzowego. Lekarze określili jej stan jako ciężki.
Nastąpił szczęśliwy poród, jednak porażenie nerwu, mimo różnych zabiegów rehabilitacyjnych, nie ustąpiło. Lekarze byli przekonani, że jest to uraz trwały. Nie ustawano w modlitwie o zdrowie kobiety. W jej intencji odprawiona została Msza św. i Nowenna do Miłosierdzia Bożego. Dzisiaj kobieta cieszy się dobrym zdrowiem. Twierdzi, że zawdzięcza powrót do zdrowia Miłosierdziu Bożemu.

Na Nowenny do Miłosierdzia Bożego przyjeżdżała kobieta spoza parafii. Przez lata nie mogła mieć dzieci i modliła się o potomstwo. Bóg wysłuchał jej modlitwy. Jednak kiedy była w 8. miesiącu ciąży, zdarzył się wypadek samochodowy. P. Marta doznała licznych  obrażeń, w tym połamania kości biodrowych. Dziecku nic się nie stało. Rok leżała w szpitalach bez nadziei na chodzenie o własnych siłach, bowiem podczas skomplikowanej operacji uszkodzony został nerw.
Wielkie było zdumieni mieszkańców Podłopienia, kiedy podczas odpustu ujrzeli p. Martę kroczącą o własnych siłach. Choć nie jest z tej parafii, przyjeżdża tu się modlić, a na odpust ku czci Miłosierdzia Bożego zawsze funduje kwiaty.

ANETA BIAŁAS 

Z historii „Galicjanki” – szyna kolejowa z napisem „TRZYNIEC 1939”

Mieszkaniec Podłopienia zauważył, że na  jednej z szyn na istniejącym jeszcze obcinku linii 104 czy Galicjanki, na w okolicy granicy Podłopień/Tymbark,  jest napis „TRZYNIEC 1939” oraz symbole, które nie są zrozumiałe ,  S 11. 

W Trzyńcu jest, działająca od XIX wieku po dzisiaj Huta trzyniecka – huta żelaza i stali.  Trzyniec to miejscowość w Czechach, a tak dokładniej to w 1939 roku, po odłączeniu się Słowacji, był to Protektorat Czech i Moraw, który zachowywał pozory niezależności, jednak faktyczną władzę sprawowali tam Niemcy. 

IWS

IWS